Teatr dla Wszystkich Teatr dla Wszystkich
i
zdjęcie: spektakl na podstawie sztuki „Ararat” K.M. Swinarskiego, Teatr Powszechny w Warszawie, 1956 r., Archiwum Fotograficzne Edwarda Hartwiga, domena publiczna via Narodowe Archiwum Cyfrowe
Przemyślenia

Teatr dla Wszystkich

Retro rarytasy
Artur Marya Swinarski
Czyta się 9 minut

W ramach przypominania ważnych tekstów archiwalnych, prezentujemy głośny esej programowy Konrada Swinarskiego o tym, jaki powinien być polski teatr powojenny. 

Jak to było przed wiekami, za czasów Sofoklesa albo Szekspira?

Na marmurowych stopniach teatru Dionizosa pod Akropolem ateńskim siedzieli wszyscy: filozof obok pastucha i żołnierz przy kupcu z wysp. Słuchali, patrzyli – i wszyscy rozumieli, o co chodzi. A repertuar był nie byle jaki: „Dzieje Oresta” i „Persowie” i „Antygona’ i „Alcesta” i „Lizystrata”…

I na drewnianych ławach teatru „pod kulą ziemską” siedzieli także wszyscy: mąż stanu, żołnierz, uczony i kupiec z przedmieścia. Słuchali, patrzyli – i wszyscy rozumieli, o co chodzi. A repertuar był nie byle jaki: „Dzieje doktora Fausta” i „Wenecja uratowana” i „Hamlet” i „Sen nocy letniej”…

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Od owych czasów teatr skarlał. Miewał wprawdzie jeszcze okresy wzlotów i porywu, ale już nie był teatrem dla wszystkich. Coraz bardziej się specjalizował, aż doczekaliśmy się wreszcie całej serii różnych rodzajów teatru: popularnych, kameralnych, innych dla robotników, innych dla wojska; grywano na wolnym powietrzu, w kościele, w budynkach cyrkowych, w piwnicach; a w Wiedniu powstał teatrzyk zgoła absurdalny, bo mieszczący na swej widowni zaledwie czterdzieści dziewięć miejsc… dla najwybredniejszych smakoszów.

U nas w Polsce teatr prawie że nigdy nie był teatrem dla wszystkich, a przed wojną coraz bardziej oddalał się od swego pierwotnego przeznaczenia. Leniwy i ostrożny, nie stawał się trybuną, oskarżycielem czy obrońcą. Nie bywał ani rachunkiem sumienia narodu, ani pochodnią, ani fanfarą. Był letni i płytki. A pozornie jakże okazały.

Mieliśmy teatry, gdzie grywano tak zwane „dramaty niesceniczne”. Po co? Tylko lichy dramatyk czuje pogardę czy niechęć do sceny, – „Dzieje Oresta” i „Lizystrata” i „Hamlet” pisane były dla teatru. I podczas, gdy utwory naszych autorów, pisane z tęsknotą do teatru, spoczywały w biurku kierownika literackiego, wydobywano z lamusa szpargał, odkurzono, odkryto, subwencjonowano, zmontowano, wydekorowano, wyreżyserowano, zareklamowano i wystawiono — poto tylko, by udowodnić raz jeszcze, że ów „dramat niesceniczny” jest w istocie niesceniczny.

Bywały teatry, do których odkomenderowano żołnierzy, by ich wynudzić patriotyczną piłą, która widzów żenowała nachalnością haseł i prostactwem. Bywały inne, gdzie robotników dezorientowano sztuką z problematem, z ideą, z tendencją – ale bez talentu.

I był nawet teatr w podziemiach, o maleńkiej widowni, gdzie celebrowano „Pierścień wielkiej damy” arcysnoba Norwida. Aktorka, grająca hrabinę, była prawdziwą hrabiną. Broda, grająca w tym dramacie, prawdziwą brodą, wyrosłą w sposób naturalny jak broda Teofila Trzcińskiego, a nie przyklejoną do twarzy… Słuchali nie wszyscy, patrzyli nie wszyscy – i pięciu podobno zrozumiało, o co chodzi, ale orzekło, że nie warto słuchać, nie warto patrzeć i nie warto zrozumieć.

Mieliśmy tedy i teatr dla smakoszów. A nie było teatru dla wszystkich. I czy będzie w najbliższych latach?

Nie pozwólmy się omamić hossą teatralną z pierwszego kwartału wolności. Człowiek wyposzczony duchowo pędził do teatru, upajał się polskim słowem i przyjmował wszystko.

Ale wnet wróci do normy i zacznie wybierać. I zapragnie teatru związanego z dniem dzisiejszym; nowego, nowością dnia dzisiejszego; osobliwego – jego osobliwością.

Czasu okupacji rozmawialiśmy często z ludźmi teatru o tym teatrze, który nas czeka i który teraz ma się spełnić. Było tyle zdań, ilu rozmówców. Padały projekty dziwaczne, wykołysane nerwowym, chorym tętnem przeżyć wojennych. Projekty fantastyczne, mistyczne, natchnione, utopijne.

Każda taka dyskusja kończyła się znakiem zapytania. I ten znak zapytania dotąd nie został zastąpiony wykrzyknikiem. Nadal pytamy, według jakiej recepty stworzymy nowy teatr polski, my, pisarze, i wy, widzowie?

Jest jedna recepta niezawodna: śmiech. Śmiech musi wymieść z naszego wnętrza czarny osad przeżyć i wspomnień. Wracamy z entuzjazmem do Fredry. Wrócimy do niego jeszcze nie raz i nie dziesięć razy. Zgoda. Wracajmy. Ale każde pokolenie szuka swojego śmiechu, a śmiech, który by przetrwał parę generacji, jest wyjątkowym zjawiskiem. Już dzisiaj śmiejemy się na Fredrze nie zawsze z tego, z czego śmiali się współcześni poecie. Zaczynamy się domagać śmiechu naszego pokolenia. A który z dzisiejszych pisarzy, cucących się dopiero z letargu wojennego, potrafi wywołać ten śmiech? Ten śmiech, mądry i odżywczy i zapładniający, jak śmiech twórcy „Ślubów panieńskich”?…

Ufajmy, że nasi komediopisarze znajdą się wnet w dobrej formie. Ale to całego zagadnienia nie rozwiązuje; nie wypełni całego repertuaru. Bo trzeba wypisać także rachunek sumień ostatniej wojny. Nie możemy się tylko narkotyzować śmiechem. Nie wolno nam wszystkiego zapomnieć. Nasza generacja musi pozostawić po sobie kronikę dnia wczorajszego.

I tylko jedno jest pewne. Teatr, po wiekach zboczeń i błądzenia na bezdrożach, winien stać się znów teatrem dla wszystkich. Jak teatr Sofoklesa, jak teatr Szekspira. Popularnym w najszlachetniejszym znaczeniu. W starym repertuarze nie wiele mamy sztuk, które zasługują na miano sztuk popularnych.

A napisać nowe, które potrafią urzekać po wstrząsach wczorajszego kataklizmu, to znaczy napisać dzieła równe może „Antygonie” czy „Lizystracie”.

I któż stworzy dzisiejszą „Antygonę”, kto dzisiejszą „Lizystratę”? Otóż właśnie „Lizystratę”, ten stop z kpin i mądrości, z optymizmu i chłosty, z troski o ojczyznę i radości zmysłów, z rzeczywistości i utopii, z burz i tęczy?…

Arystofanesy na start! Arystofanesiki polskie, Arystofanesiątka z Krakowa, Łodzi i Poznania! Zostało was trochę, młodzi podrastają. Dość tedy drobnych figlików po kabaretach! Dość niefrasobliwości i swawoli po fraszkach i felietonach! Czeka was teatr, który będzie waszym teatrem. Czeka widz. Liczy na was.

„Wprowadź swój chór, Arystofanesie!”…


Tekst pochodzi z numeru 9/1945 r., (pisownia oryginalna), a mogą go Państwo przeczytać w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Dzieje salonu Dzieje salonu
Doznania

Dzieje salonu

Artur Marya Swinarski

Życie pani płynęło gładko.
Żoną byłaś wzorową i matką.
Lecz ta wzorowość i ta szarość
Zaczęły cię gnębić, gdy wzeszła starość;
I kiedy szósty krzyżyk narastał,
Zajaśnieć chciałaś wśród matron miasta.
O literackim marzyłaś salonie,
O mądrych mężów wybranym gronie,
O pięknych słowach przy szklance herbaty.
Dyskusjach gorących na wzniosłe tematy.
Dowcipach wytwornych przy przedniej kolacji.
O wierszach, muzyce i konwersacji.
Mówiłem: „Nie warto!” – mówiłem, że szkoda.
A pani, że trzeba, że szyk i że moda.
Menu ułożyłaś, kupiłaś wina,
Sprosiłaś modnych nazwisk około tuzina.
Panowie przybyli. Jedli i pili,
A czy mówili? Owszem, mówili…
Pani do nich, co sądzą o krytykach Wyki?
A oni: „Śledziki… sardynki… rydzyki…”
Pani do nich o Homerze –
Oni o serze.
Pani o Fijasie –
Oni o kiełbasie.
Pani o Przybosiu –
Oni o łososiu.
Pani o Pasternaku –
Oni o koniaku.
Pani o Jęczaliku –
Oni o auszpiku.
Pani o Berezie –
Oni o majonezie.
Pani o Gjellerupie –
Oni o rakowej zupie.
Pani o Sandauerze –
Oni o maderze.
Pani o Polewce –
Oni o polewce.
Pani o Osmańczyku –
Oni o tuńczyku.
Pani o Piętaku –
Oni o szczupaku.
Pani o Celinie –
Oni o cielęcinie.
Pani o Dos Passosie –
Oni o sosie.
Pani o Dygacie –
Oni o sałacie.
Pani o Peiperze –
Oni o porterze.
Pani o Słobodniku –
Oni o szaszłyku.
Pani o Ronardzie –
Oni o pommardzie.Pani o Kotcie –
Oni o antrykocie.
Pani o Wiktorze –
Oni o kalafiorze.
Pani o Duhamelu –
Oni o beszamelu.
Pani o „Kuźnicy” –
Oni o polędwicy.
Pani o Kancie –
Oni o bażancie.
Pani o Frasiku –
Oni o indyku.
Pani o Cocteau –
Oni o Veuve Clicquot.
Pani o Mussecie –
Oni o suflecie.
Pani o Kurku –
Oni o mazurku.
Pani o Brandysie –
Oni, że dobre ptysie.
Pani o „Węzłach Życia” –
Oni: „Jest tam jeszcze co do picia?”.
Pani do nich o kazaniach Buddy –
Oni chórem: „Babo, daj wódy!”…
Ponoć była nawet dyskusja, acz krótka,
Co lepsze pod śledzia, cinzano czy wódka?
I dlaczego w tym domu
Nie wiadomo nikomu,
(Choć to niby dama ze starej sfery)
Że do czarnej kawy winne być likiery?
Dwóch się wtedy paskudnie zalało,
Choć reszta twierdziła, że trunków mało.
Wreszcie wstali, przeprosili,
Dwieście złotych pożyczyli
Dla kucharki na pourboire
I „Au revoir…”
Życie pani dzisiaj płynie znowu gładko.
Znowu jesteś przykładną teściową i matką.
Robisz na drutach w pustym salonie,
Jak wypada matronie.


Tekst pochodzi z archiwum, nr 32/1945 r. (pisownia oryginalna).

Czytaj dalej