Terry Gilliam będzie dębem
i
„Człowiek, który zabił Don Kichota”, reż. Terry Gilliam, zdjęcie: materiały prasowe NH
Opowieści

Terry Gilliam będzie dębem

Jan Pelczar
Czyta się 13 minut

Po Nowych Horyzontach nie mogę znaleźć sobie miejsca. Chciałbym zamieszkać w filmie „Lato” (pisałem o nim w poprzedniej relacji), ale Leningrad już nie istnieje i wcale nie był taki sympatyczny. 

To dlatego, że „kino kłamie”. To połowa cytatu z Godarda, przypomnianego w filmie John McEnroe – mistrz doskonałości. Druga połowa brzmi: sport nie kłamie nigdy. I też jest bliska fałszu. W innej chwili Godard mówił przecież o tym, że kino to prawda „24 klatki na sekundę”. W dokumencie wybrano cytat, który zestawia kłamstwo filmu z prawdą sportu, bo bohaterem opowieści jest tenisista kojarzony przez większość kibiców z łamaniem rakiet i statusem bad boya z kortów. Julien Faraut pokazał, z grand finale w postaci meczu McEnroe–Lendl o zwycięstwo w turnieju na kortach Rolanda Garrosa w 1984 r., że ten rodzaj zachowania skrywał wrażliwą jednostkę obciążoną nie tylko talentem, ale i zamiłowaniem do perfekcji. Czy dążenie do mistrzostwa musi oznaczać pożegnanie z normalnością i szczęściem? Esej francuskiego twórcy o związkach sportu i sztuki stanowił na Nowych Horyzontach znakomite dopełnienie jednej z tutejszych światowych premier. To niewiarygodne, że Córka trenera odpadła w kwalifikacjach do Gdyni. Mówi nam to wiele o sędziach, którzy dokonali tego wyboru. I niewiele oddaje sprawiedliwości talentom twórców gorzkiej komedii ulepionej z doświadczeń zdobytych na mączce prowincjonalnych kortów.

„Córka trenera”, reż. Łukasz Grzegorzek, zdjęcie: materiały prasowe NH
„Córka trenera”, reż. Łukasz Grzegorzek, zdjęcie: materiały prasowe NH

„Wimbledon jest po drugiej stronie” – to szyderczy napis na odrapanej ściance z filmu Łukasza Grzegorzka. W dialogach jeszcze więcej takich asów serwisowych. Kameralny film sportowy często przestaje dawać widzowi/kibicowi radość, gdy trzeba pokazać jakiś fragment zawodów – twórcy Córki trenera wybrnęli pomysłowo. Nad rytmem rozgrywki zapanowała we wspaniały sposób montażystka Maria Zuba. Jednym z festiwalowych objawień była Karolina Bruchnicka w tytułowej roli, o grającym jej ojca Jacku Braciaku można powiedzieć krótko: mistrz. Śmiech zamiera dopiero, gdy pomyślimy, jak wiele nerwów, reżimów i dróg przez mękę nie kończy się festiwalowym spełnieniem, a blednie w zapomnieniu.

O opamiętanie w kształtowaniu mistrzów woła udany Monument Jagody Szelc. To film – rytuał dla studentów wydziału aktorskiego łódzkiej szkoły. Grają uczestników hotelarskich praktyk, tresowanych do określonych zadań, pozbawianych cech indywidualnych, uniformizowanych. W swoim drugim filmie Szelc pokazuje, że dla dobra systemu składamy kolejne ofiary. I tłumaczymy sobie, że inaczej nic nie będzie działało tak, jak chcemy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

„Monument”, reż. Jagoda Szelc, zdjęcie: materiały prasowe NH
„Monument”, reż. Jagoda Szelc, zdjęcie: materiały prasowe NH

Chcemy artystów, ale niech ludzie wokół nas zajmą się czymś pożytecznym. W Trzech twarzach Jafar Panahi jedzie na irańską prowincję wyjaśnić, czy młoda dziewczyna popełniła samobójstwo, gdy jej rodzina nie zgodziła się na wyjazd do Teheranu i studiowanie aktorstwa. Kryminał staje się serią metaforycznych przypowieści. Panahi jest coraz kreatywniejszy w obchodzeniu zakazu kręcenia filmów. Szkatułkowy charakter jego najnowszego dzieła przywodzi na myśl prozę Orhana Pamuka.

„Trzy twarze”, reż. Jafar Panahi, zdjęcie: materiały prasowe NH
„Trzy twarze”, reż. Jafar Panahi, zdjęcie: materiały prasowe NH

Informacja o samobójstwie z prawdziwego życia wisiała nad projekcjami filmu nagrodzonego ostatecznie przez publiczność konkursu głównego – Siedzący słoń był bolesnym dopełnieniem wielu motywów festiwalu. To pierwszy i ostatni pełnometrażowy film Hu Bo, 29-letniego chińskiego reżysera, który zabił się trzy miesiące przed światową premierą swojego dzieła. Uczeń Béli Tarra zgotował widzom czterogodzinną podróż przez piekło moralnej korupcji i wiecznej frustracji. Nie ma ucieczki, nie ma nadziei, rzeczywistość nas oblepia. Jako jeden ze zwycięskich filmów … słoń został powtórzony w ostatnim bloku projekcyjnym, a ze względu na czas trwania zakończył się jako ostatni seans tegorocznych Nowych Horyzontów. Tak być musiało, bo film świetnie oddawał ducha festiwalu – pełnego filmów, które wystawiały widza na próbę nie formalnymi zabiegami czy przesuwaniem granic kina, ale pogłębieniem tematu, skupieniem się na problemie, dotknięciem istoty rzeczy.

Efektem jest zespół stresu pofestiwalowego. Jeśli widzowie chcieli uwolnić się, oczyścić i dobrze bawić, mieli pecha. Wracają roztrzaskani, wyczerpani emocjonalnie i fizycznie, wspomnienia budzą myśli depresyjne. Każda forma zabawy była intensywna, ograbiała ze snu, odzierała z kolejnej warstwy ochronnej. Z dnia na dzień coraz mniej opancerzeni. Z seansu na seans wrażliwsi. Kinomani byli wystawiani na kolejne warsztaty empatii, tortury bycia świadkiem, ekstrema współuczestniczenia. Jak długo jeszcze? Skoro młodzi twórcy powtarzają, że Nowe Horyzonty ich wychowują i uczą, to można zaryzykować tezę, że przyszłość polskiego kina zależy od wyborów samorządowych we Wrocławiu. Ktokolwiek je wygra, będzie miał władzę nad przyszłością festiwalu finansowanego m.in. z miejskiej kasy. Po odejściu sponsora tytularnego udało się zrobić imponujący programowym bogactwem i rekordowy pod względem frekwencji festiwal, ale kolejnej przeprowadzki Nowych Horyzontów nikt już sobie nie wyobraża. Nie da się też robić imprezy tej rangi i skali w podziemiu. Chociaż artystyczny opór także w tym roku fetowano. Przyznaną po raz pierwszy Nagrodę imienia Zuzanny Kolskiej wręczono – za film Wycinka o aktorach Teatru Polskiego w Podziemiu – Zuzannie Grajcewicz. Przeglądowi kina irańskiego towarzyszyła zaś wystawa sztuki wideo Żyjemy tylko dwa razy. Fraza z bondowskiej piosenki Nancy Sinatry posłużyła jako metafora artystów prowadzących podwójne życie – uczestnicy globalnej kultury odnoszą się do operującej odmiennymi normami republiki islamskiej, w kontrolowanej przez państwo sferze publicznej są innymi ludźmi niż prywatnie.

W galerii Studio BWA zaaranżowano przestrzeń tak, by przemieszczanie się między pracami zmieniało warunki odbioru. Jedną z nich oglądaliśmy w domku, inną – w klatce, jeszcze inną – na fotelach samochodowych.

Napięcie, które buzuje ze współczesnych dzieł sztuki, nie jest już „przedwojenne”. Dekadencja w stylu Kabaretu ustąpiła. Wojny nie ma wszędzie, ale gdzieś jest zawsze. Fuga Agnieszki Smoczyńskiej pokazuje, że nie potrzebujemy konfliktów zbrojnych, by zgotować sobie kataklizm. Film według scenariusza i z główną rolą Gabrieli Muskały to spełniona na wielu poziomach opowieść o kobiecie, która straciła pamięć, ale nie chce lub boi się ją odzyskać. Obserwujemy, jak wraca do domu ze swojego poprzedniego życia. Do męża i synka. Jako żona i matka była Kamilą Słowik. Teraz Alicja już tu mieszka. Takie imię przyjęła, kiedy nie pamiętała. W międzyczasie – powie część widzów. W nowym życiu – ocenią inni. Dramat jest rozegrany kameralnie, ale angażuje wszystkie zmysły. Wizyjne wstawki sprawiają, że rzeczywistość zaczyna wibrować, mamy spróbować zrozumieć, dotknąć zaburzeń, które na początku wydają się niepojęte. Co się musi stać, by matka zapomniała własne dziecko? Czy żadna miłość nie jest bezwarunkowa? Uczucie jako umowa społeczna czy emocja płynąca z trzewi? Zaburzenie jako ograniczenie czy wyzwolenie? Agnieszka Smoczyńska jest ciekawa odpowiedzi widzów.

„Fuga”, reż. Agnieszka Smoczyńska, zdjęcie: materiały prasowe NH
„Fuga”, reż. Agnieszka Smoczyńska, zdjęcie: materiały prasowe NH

„Zastanawiamy się też nad tym, co dzieje się w głowach dzieci rodziców, którzy cierpią na fugę dysocjacyjną. To jest największa trauma, jaka może nas spotkać. Wszyscy mamy lęk, że zapomną nas rodzice, cierpiąc na alzheimera. Ale wtedy jesteśmy dorosłymi ludźmi. Wyobraź sobie, że masz 5–10 lat i twoja mama, która cię kochała i się tobą opiekowała, nagle jest obcą panią. To jest straszne. Próba opowiedzenia o takich relacjach była największym wyzwaniem” – opowiadała mi po polskiej premierze Fugi.

Nie tylko za sprawą jej filmu Nowe Horyzonty będą miały dla mnie twarz Iwo Rajskiego. Chłopiec zagrał syna głównej bohaterki także w 53 wojnach inspirowanych książką Grażyny Jagielskiej Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym. Pod wieloma względami to była dla mnie filmowa antyteza Fugi. Debiut Ewy Bukowskiej pokazuje spustoszenie spowodowane przez zespół stresu bojowego u osoby, która nie opuściła mieszkania tysiące kilometrów od najbliższej linii frontu. Po wyciszonej, minimalistycznej roli Gabrieli Muskały, która wysłuchiwała na planie od Smoczyńskiej, że ma być jak koala, zostajemy wrzuceni w wir rozwibrowanej, rozedrganej kreacji Magdaleny Popławskiej. Dla jej bohaterki otoczenie nie ma rady – pozostaje niewidoczna albo niezrozumiana, bo nie spełnia się w założeniach roli wyznaczonej przez społeczeństwo. Nie jest jak tytułowa Żona z filmu o jedynym w tym roku laureacie Nobla z literatury, którego sukces został zbudowany na zduszeniu w zarodku twórczych ambicji partnerki.

Wrocław to nie Wenecja. Nowe Horyzonty mogą się pochwalić mocnym głosem kobiet, co nawet w 2018 r. nie jest oczywistością. Siedem na dwanaście filmów w konkursie głównym to dzieła autorek. Wiele polskich premier to także spotkanie z nowymi reżyserkami. Jedną z nich była Olga Chajdas, która po raz pierwszy pokazała w kraju nagrodzoną w Rotterdamie Ninę. Tytułowa bohaterka (Julia Kijowska) i jej mąż (Andrzej Konopka) nie mogą mieć dzieci. Oboje ulegają fascynacji młodszą dziewczyną (Eliza Rycembel). Siłą filmu są dobre role trojga aktorów.

„Nina”, reż. Olga Chajdas, zdjęcie: materiały prasowe NH
„Nina”, reż. Olga Chajdas, zdjęcie: materiały prasowe NH

Od pierwszej sceny możemy też zobaczyć, że bohaterki są pod stałą kontrolą. Ciągle muszą tłumaczyć się komuś przez telefon lub w pracy. Społeczeństwo ma wobec nich określone oczekiwania.

„Sami wchodzimy w pewne role społeczne, trudno nam je opuścić. Zapominamy o pierwotnej stronie naszej natury. Aż przychodzi jedno zdarzenie w życiu, gest, który przekracza granice. I świat budowany konwenansami przestaje istnieć i trzeba się zdecydować, czy dalej podtrzymywać kłamstwo, czy odważyć się na coś nowego” – tłumaczyła mi Chajdas.

Jej słowa mogą być też komentarzem do filmu Dziedziczki – przyjętego przez widzów Nowych Horyzontów z powagą, a na Berlinale nagradzanego salwami śmiechu. Dwie kobiety żyją ze sobą od dekad, ukrywając związek przed ocenami konserwatywnego społeczeństwa. Gdy jedna z nich trafi do więzienia za długi, nadejdzie rewolucja. W wytrawnym filmie Marcela Martinessiego, z nagrodzoną Srebrnym Niedźwiedziem za swoją rolę Avą Brun, główna bohaterka stopniowo przestaje być spięta i zaczyna zadawać sobie pytanie: co to znaczy „być sobą”.

Mamy dość kontroli, obwąchiwania się, przyrównywania do własnego modelu, przerabiania na własne podobieństwo. Mamy dość, ale nie możemy się od tego uwolnić. Boimy się wyzwolenia, inności, dzikości, ale chętnie kibicujemy tym zjawiskom w sztuce. Być może dlatego przebojem festiwalu stała się Granica Alego Abbasiego. Główna bohaterka pomaga w tytułowym miejscu łapać przemytników, bo potrafi wyczuć ich emocje. Nad kolejną z przeszukiwanych walizek spotyka kogoś, kto wygląda równie specyficznie jak ona.

Jeszcze przez kilkanaście minut oglądamy film tajemniczy i zaskakujący, do końca pozostaje też otwarty na metafory i zaangażowany społecznie, ale jego druga połowa to już nie tylko myślenie obrazami, także wyjaśnianie wszystkiego w dialogach. Scenariusz do Granicy współtworzyła była żona Abbasiego, Isabella Eklöf. Jej reżyserski debiut wygrał Grand Prix tegorocznych Nowych Horyzontów. Statuetkę odebrał Abbasi, w zastępstwie za byłą żonę. Przyznał, że ich małżeństwo wyszło im gorzej niż filmy.

„Kocham cię, ale możesz już wyjść za kogoś innego” – zadeklarował ze sceny. To wyznanie kontrastowało z nagrodzonym filmem. Holiday to żadne wakacje, to piekło. Kobieta do wynajęcia jedzie z narkotykowym bossem na tureckie wybrzeże. Przaśne atrakcje, plastikowa sceneria. Kadry wakacyjnej tandety jak z Seidla. Opresja sączy się z ekranu w rytmicznych dawkach. Bohaterka jest poniewierana, gwałcona, szantażowana. Nie pozostaje tylko ofiarą, przechodzi przemianę, zaskakuje widza. Czy nie mogłaby uciec i pójść na policję? Kamera pokazuje komisariat w jednej scenie. To kolejne miejsce, w którym rządzi testosteron.

„Holiday”, reż. Isabella Eklöf, zdjęcie: materiały prasowe NH
„Holiday”, reż. Isabella Eklöf, zdjęcie: materiały prasowe NH

„Obawiam się, że nadchodzi wojna. To czas, żeby być odważnym” – powiedziała we Wrocławiu Eklöf.

Holiday jako potrzask. Wakacje przestały być niewinne. Zabrano nam beztroskę, nie możemy liczyć na bezrefleksyjny relaks.

Zwycięski film, m.in. za sprawą sceny karaoke, stanowi wzięty pod lupę wycinek ze świata, który przedstawia też Romain Gavras – złote dziecko teledysków i reklam. Jego The World Is Yours to kinowe tour de force. Gangsterska komedia inkrustowana odniesieniami do sytuacji politycznej i społecznej w dzisiejszej Europie. Osobny tekst można poświęcić futbolowym aluzjom (pies Ibra, ksywa Poutin na dresie reprezentacji Niemiec, stroje PSG, Arsenalu, enklawa Geordies w Benidormie). U podstaw fabuły stoi przeświadczenie, że nawet w świecie przestępczym obowiązuje neoliberalna zasada: każdy może znaleźć się na szczycie, ewentualnie każdy może zrealizować swój życiowy biznesplan.

„The World Is Yours”, reż. Romain Gavras, zdjęcie: materiały prasowe NH
„The World Is Yours”, reż. Romain Gavras, zdjęcie: materiały prasowe NH

Na naszych oczach dochodzi do zderzenia z rzeczywistością i pragnieniami innych uczestników gry, w tym wypadku czarnorynkowej. Karim Leklou w roli głównej pozwala widzom opowiedzieć się po jednej ze stron. Jego rodziców kreują Isabelle Adjani i Vincent Cassel. Stworzyli role pełne humoru. Sporo komediowego oddechu w brutalnej opowieści z gangsterskim półświatkiem to także Dogman w reżyserii Matteo Garrone. W pierwszej scenie główny bohater mocuje się z groźnym psem. Chce go wykąpać. Niektórych można uładzić jedynie na siłę lub sposobem. Początkowa scena staje się metaforą całego filmu inspirowanego prawdziwymi zdarzeniami. Grany przez nagrodzonego w Cannes Marcella Fonte właściciel salonu piękności dla czworonogów sam staje się lojalnym psem terroryzującego okolicę osiłka. Ich zespolenie i współuzależnienie odczłowiecza, pozbawia nadziei i wyrzuca na margines. Autor Gomorry w nowym filmie pokazuje tragizm sytuacji, w której „Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”. Takie jest życie w zawłaszczonym przez przestępczość i brak perspektyw nadmorskim blokowisku.

„Dogman”, reż. Matteo Garrone, zdjęcie: materiały prasowe NH
„Dogman”, reż. Matteo Garrone, zdjęcie: materiały prasowe NH

Anioły, z którymi tańczą główni bohaterowie Dogmana, to koleżanki po fachu głównej bohaterki Holiday. Zabrano już także romantyzm, nie możemy liczyć na niewinny romans. Boleśnie, strzałem prosto w serce widza, rozwiewa takie nadzieje Tęsknota Valeski Grisebach. Jeden z filmów miniretrospektywy, który potwierdził mistrzostwo zeszłorocznej zwyciężczyni festiwalu, autorki nagrodzonej we Wrocławiu za Western. W Tęsknocie ślusarz z prowincji wyjeżdża na szkolenie ochotniczej straży pożarnej i gubi klucz do swojego życia.

Bywa, że konsekwencja i trwanie przy swojej wizji odpłacają po dekadach. Terry Gilliam, z którym rozmawiałem po polskiej premierze Człowieka, który zabił Don Kichota, ujął to tak:

„Stworzenie tego filmu trwało 29 lat. Zaczynałem pełen życia i energii. Teraz jestem stary i mogę myśleć tylko o kolorze swojej trumny. W testamencie zapisałem, że ma to być kartonowe, biodegradowalne pudełko. Moja żona przewiąże je niebieską wstążką, zagrzebie w ziemi, a w środku zasadzi nasiona dębu. W drugim życiu będę dębem”.

„Człowiek, który zabił Don Kichota”, reż. Terry Gilliam, zdjęcie: materiały prasowe NH
„Człowiek, który zabił Don Kichota”, reż. Terry Gilliam, zdjęcie: materiały prasowe NH

Kino wprawdzie kłamie, ale nadzieją jest wciąż piosenka z tytułu wystawy irańskich artystów:

„Żyje się tylko dwa razy, a przynajmniej tak to wygląda.
Jedno życie jest dla ciebie, a drugie dla twoich marzeń”.

Czytaj również:

Popcorn na Nowych Horyzontach
i
„Jeszcze dzień życia”, reż. Raúl de la Fuente i Damian Nenow, zdjęcie: materiały prasowe NH
Przemyślenia

Popcorn na Nowych Horyzontach

Jan Pelczar

Czy publiczność Nowych Horyzontów widziała już wszystko? Czy widziała za dużo?

Zadawałem sobie to pytanie w środku nocy, tuż po polskiej premierze najnowszego filmu Larsa von Triera. Dom, który zbudował Jack podzielił publiczność w Cannes. We Wrocławiu widzowie w zdecydowanej większości byli zachwyceni. Z wypełnionej po brzegi sali liczącej 566 miejsc przed końcem seansu wyszło 16 osób. Ułamek exodusu z poprzedniego wieczoru i filmu Climax Gaspara Noé. Jedyny zarzut do von Triera to: za mało szokujący. (Po seansie z zabijaniem dzieci, odcinaniem części ciała, duszeniem, zadawaniem śmiertelnych ciosów prosto w głowę). Duński reżyser tylko przepływem krwi i podbijaniem czarnego humoru muzyką (Fame Bowiego, Lennona i Alomara!) idzie w swoim ostatnim dziele po śladach Quentina Tarantino. Przepływ myśli podąża już ścieżką Ingmara Bergmana, który w 100-lecie swoich urodzin jest fetowany na Nowych Horyzontach retrospektywą, wystawą, instalacją i premierą dokumentu o kluczowym dla jego twórczości roku 1957. Von Trier przyznaje w nim, że nikt inny nigdy tak go nie inspirował jak szwedzki mistrz.

Czytaj dalej