Jesteśmy w nieokreślonej przyszłości. Single trafiają do specjalnych przybytków, gdzie w ciągu 45 dni muszą znaleźć sobie partnera – w przeciwnym wypadku czeka ich przemiana w zwierzę, np. tytułowego homara. Reżyser Yorgos Lanthimos, twórca "Kła" i "Alp", po raz kolejny za pomocą minimalnego przesunięcia zasad piętnuje umowność [sic!] umowy społecznej.
To świat bez miejsca na ambiwalencję, podzielony nawet przestrzennie. Albo mieszkasz w hotelu i grasz w matrymonialną grę, albo uciekasz do lasu, gdzie czeka cię permanentna pojedynczość. Wybory, przed jakimi stają bohaterowie, wydają się absurdalne „Lepszy zimny las, zmiana w zwierzę czy krwawiący nos”? „Łatwiej udawać uczucia, których nie masz, czy tłumić te, które masz”? Lanthimos niby snuje wizję dystopii, ale oczywiście mówi o nas.
Elementem promocji Lobstera był kwestionariusz internetowy pozwalający dopasować zwierzę do usposobienia. Znajomi dzielili się potem wynikami na Facebooku. Chwyt reklamowy – świetny. Lanthimos krytykuje przecież właśnie to, jak łatwo ulegamy takim formom, jak chętnie przykrawamy swój świat według arbitralnych wytycznych. Człowiek to nie tyle zwierzę społeczne, ile zwierzę w społecznej klatce.
Opowiedziane jest to na zimno, w Kubrickowskiej celi symetrycznych kadrów. Humor sąsiaduje z terrorem, aktorzy grają sztywno, beznamiętnie. Colin Farrell, z brzuszkiem, nie przypomina hollywoodzkiego gwiazdora, a jego bohater plącze się w sieci konwenansów. Widz tymczasem trochę się śmieje, trochę dygocze, a trochę mu głupio. Gombrowicz byłby dumny.