Najnowsza powieść Jakuba Żulczyka zdezorientowała czytelników, recenzentów, lewicę, prawicę, wielbicieli i przeciwników pisarza. Wbrew jednak pozorom lektura Czarnego słońca nie prowadzi donikąd. A tortury, które autor zadaje, nie są celem samym w sobie.
Grzegorz Przepiórka: „Trzeba mieć stalowe jaja, żeby napisać to, co napisał” – tak jeden z czytelników komentuje ukazanie się Czarnego słońca. Jak mierzyłeś się z ryzykiem napisania takiej odważnej książki? I czy nie żałujesz?
Jakub Żulczyk: Nie żałuję. Jestem bardzo zadowolony z Czarnego słońca. Staram się z każdą kolejną książką podejmować ryzyko i rzucać w coś nowego. Miałem pomysł na …słońce już jakiś czas temu, na początku miała to być książka realistyczna, której akcja dzieje się w środowisku neofaszystów. Jednak kiedy zacząłem wchodzić w ten świat, to zrozumiałem, jak bardzo kuriozalna, śmieszna i przegięta jest ekstrema prawicowa. Doszedłem do wniosku, że niepotrzebnie namęczę się, próbując oddać rzeczywistość 1:1. Ryzyko tkwiło w tym, że wyjdzie mi znów coś w rodzaju Ślepnąc od świateł, tyle że z nazistą w roli głównej.
Postanowiłeś więc puścić wodze fantazji i języka.
Po napisaniu kilku książek dotarło do mnie, że ja siebie bardzo cenzuruję, mam w głowie ochroniarza, który mówi: tego nie możesz napisać, albo tego nie powinieneś. Pisząc Czarne słońce, postanowiłem go zwolnić, a przynajmniej odesłać na zasłużony urlop. Chciałem, żeby ta książka była szalona, choć z drugiej strony towarzyszył mi czasem niepokój, czy nie jadę za grubo, czy nie pudłuję, jak czytelnicy to odbiorą i czy zrozumieją moje zamiary.
Czarne słońce podzieliło zarówno czytelników, jak i krytyków. Oprócz pochlebnych komentarzy pojawiło się sporo negatywnych głosów. Z jakimi opiniami kompletnie się nie zgadzasz?
Irytuje mnie pogardliwe traktowanie moich czytelników, pisanie, że jestem autorem dla „gimbazy”, środowiskowe złośliwości. Natomiast rozumiem, jeśli ktoś twierdzi, że Czarne słońce