Świadectwo międzywojnia na krakowskiej wystawie „Nie tylko Bauhaus” jest trudne do przyjęcia. Na zdjęciach, poza ludźmi, znajdują się: nędza, głód, wycieńczenie. I jednocześnie my, widzowie, dobrze wiemy, że świat prezentowany na tych fotografiach za chwilę zniknie. Esej o trzech podobnych, choć jednak zacznie się różniących, fotografiach napisał dla „Przekroju” Wojciech Nowicki.
Mam tu trzy zdjęcia, widziałem je na wystawie w niewielkich odbitkach. Można było ich nawet nie zauważyć. Dwa pierwsze mogłyby być tego samego autora, ale to tylko niewielka szansa ufundowana na domyśle. Z tego samego okresu, dotyczące tego samego tematu – skutków wielkiego kryzysu z lat 1929–1933 w Niemczech. Trzecią fotografię z łatwością można by podpiąć do tamtej pary, bo dotyczy sytuacji kryzysowej, tych samych ziem, jednak chodzi tu o inny kryzys, nie ogólnoświatowy, ale wewnętrzny, niemiecki, wcześniejszy od wielkiego. Pochodzi z 1920 r.
Wszystkie zdjęcia wrośnięte pomiędzy reportaż a dokument, powstały w latach, kiedy fotografia prasowa nie przejmowała się nazwiskiem autora: człowiek z aparatem to po prostu codzienna obsługa szpalt. Wykańczająca, niekończąca się robota, ale również szansa: bo praca i wypłata. W czasach nędzy fotografują ludzi cierpiących nędzę, ale robią to z pozycji ludzi, którzy nadal mają pracę i nadzieję. Niektórzy są wybitnymi fotografami. W czasach kryzysów przyglądają się z bliska ludziom, którzy znaleźli się w sytuacji ponad ludzkie siły, w której już tylko można było liczyć na cudzą łaskę lub szybką śmierć.
Na pierwszym zdjęciu istota problemu: dewaluacja pieniądza i jeden z jej najbardziej niespodziewanych skutków. Oto w czymś, co można wziąć za piwnicę na węgiel, pozuje dla fotografa trzech skupionych operatorów Machiny: dwóch dorosłych mężczyzn i chłopiec nogami ugniatający banknoty wewnątrz wlotu, jak posiekaną kapustę w beczce. Mężczyzna po lewej dorzuca papiery szuflą, ten po prawej, najstarszy, uruchamia koło, dzięki któremu z banknotów pozostają paski papieru. Banknoty nie są stare ani zniszczone, widać to na dobrym technicznie ujęciu, z musu wykonanym z lampą błyskową: po prostu codziennie (a mówiąc dokładniej nieustannie, dniem i nocą) w zawrotnym tempie tracą na wartości. Na zdjęciu widać głównie, jeśli spojrzeć uważnie, nominały tysiącmarkowe i dziesięciokrotnie wyższe. Wkrótce nominały pójdą w biliony (a żebracy będą odmawiali przyjmowania banknotów poniżej miliona marek). Robotnicy dostawali wypłatę, czytam w kilku miejscach, dwa razy dziennie, w południe i na koniec dnia pracy, tak szybko spadał kurs pieniądza. Swoją zapłatę przywożą do domu taczką.
Jest jeszcze sama Machina, urządzenie na pierwszy rzut oka prymitywne, deski, śruby, mutry: skrzynia z grubych desek podobna do tej na ziemniaki – tylko dużo mocniej okuta i z kołem zamachowym. Dzięki jej działaniu szły w niebyt fortuny najzamożniejszych i wszystkich pozostałych. Kto miał cokolwiek, tracił wszystko. Na mocy decyzji politycznych rodem z wielkich i niedostępnych sal, na skutek mozolnej pracy tych trzech – i wielu innych podobnych trójek. Jest jeszcze w tym zdjęciu coś wyraźnie wyczuwalnego, zwiastun jakiegoś innego końca: ci trzej robotnicy i cała ta masa świeżo unieważnionego bogactwa, powiązana jak stare gazety, to wszystko pójdzie zaraz z dymem.
***
Los tych trzech był zaledwie preludium do losu rodziny– o ile to rodzina oczywiście – z kolejnego zdjęcia. Siedem osób w najpewniej barakowozie, z podpisu jednak wynika, że to noclegownia dla bezdomnych; jedno zapewne nie wyklucza drugiego, pomieszkują (bo na jak długo to schronienie?) w ciasnej przestrzeni podobnej do barakowozu. Matka po lewej, uczesana, zadbana, z uwagą pochyla się nad szyciem; obok niej stoi syn w czapce i z kubkiem w dłoni: czapka zdradza gimnazjalistę, z kolei liczne łaty na ciemnej kurtce i na spodniach – nędzarza. Nachyla ten biały kubek ku sobie, i głowę pochylił ku niemu, patrzy chyba, czy coś w nim jeszcze zostało. Teraz czwórka najmłodszych ustawiona w dwóch rządkach: siedzą wszyscy na pierzynie rozłożonej na podłodze. Na dole po prawej pucułowaty chłopiec, tylko rozdziawił buzię i gapi się na fotografa, nie podejrzewając, że zaraz zostanie oślepiony błyskiem flesza. Braciszek obok coś tam bazgrze na łupkowej tabliczce. Ponad tą dwójką starsze siostry, okropnie umorusane, a do tego w brudnych fartuszkach, raczej do cna przeżartych brudem niż zabrudzonych jednorazowo. Spis osób zamyka najstarsza pośród młodych, podlotek, o twarzy podobnie do matki, płaskiej, jak się to mówiło niegdyś: chłopskiej. Ma czystą, zadbaną twarz i ręce, coś miele w ręcznym młynku; ale już stopy należą do osoby, która na stałe chodzi bez butów. Zdaje się, że jej sukienka została uszyta z tego samego materiału, co kurtka chłopca i spodnie najmłodszego berbecia. Mężczyzny na horyzoncie brak.
Gdyby to było wszystko, byłoby już dość na nowelę Prusa, albo gorzej jeszcze, coś z Maupassanta. Ale na nasze nieszczęście, bo jaka radość patrzeć na czyjeś trwanie bez wielkiej nadziei, fotografia pokazuje dużo więcej. Żadne tam ułomki, ale cały system nieszczęścia upchnięty pod łukowatym sufitem barakowozu: kredensik, drewniana skrzynia, stół o poharatanym blacie; na komódce bańki, baniaki, obtłuczona kanka, skrzyneczka na drobiazgi, coś, czego nie potrafię rozpoznać, jak wielki kawał ususzonego mięsa; wewnątrz naczynia i ciemność; z góry zwisa ścierka kuchenna. W skrzyni miski, gazety, wszystko. Na stole pajda chleba na niemiłosiernie obtłuczonym talerzu blaszanym (ma do pary podobny kubek), inny kawałek chleba i dzbanek. Niemal cała podłoga wyścielona jest pościelą, po prawej zwisają chyba płaszcze, skrywając niewielką szafę, wychynął skądś okropny, wymiętolony kapelusz, za najstarszą z dziewczynek kłębią się tkaniny w wielkim barłogu i dwie masywne nogi, może od łóżka. Przesyt nędzy ściśniętej do paru metrów kwadratowych.
***
Ostatnia fotografia cofa widza w czasie, ale dokumentuje podobnych ludzi: trzech mężczyzn korzystających z dobrodziejstwa darmowej pomocy na schodkach przed drzwiami jakiegoś budynku o grubych murach i okienku jak otwór strzelniczy. Sami mężczyźni, bo kobiety mają osobne garkuchnie, tak jak dzieci i sieroty. Jest ich trzech, siedzą ciało w ciało, ale każdy osobno, cały dla siebie, sobie poświęcony, bez cienia uwagi dla pozostałych. Zajmują się tym samym. Niby nic, czynność codzienna i właściwie niezauważalna.
Z puszki, mniejszej czy większej, czegoś dziwnego, jak duża puszka po ogórkach czy groszku, czy kominowata puszka być może po marmoladzie, jedzą ostrożnie darmową zupę, na końcu wylewając krople na łyżkę. To posiłek cenny, bo jedyny w ciągu dnia, może jeden z dwóch; a ten drugi to mogła być rzadka kawa i pajda chleba. Trzech mężczyzn, w różnym stopniu oddalenia od pierwotnej elegancji: ten pośrodku mógłby być kierownikiem zakładu ubezpieczeń, pracownikiem banku, niemal wszystko w nim po dawnemu. Cała elegancja świeża jeszcze i widoczna na pierwszy rzut oka: jasny kapelusz, trzyczęściowy garnitur i koszula ze sztywnym gorsem, nawet mucha. Jest płaszcz, lekko podwinięty wąs; ale to ostatni wysiłek: pojawia się już kilkudniowy zarost zdradzający zaniedbanie, siwizna niefarbowanego wąsa, rękawy płaszcza, jego mankiety wymagają czyszczenia, kolana spodni zaś już całkiem białe; dół nogawek zdradza, że od dawna czas na nowe. Temu po prawej, ubranemu podobnie, ale już po przejściach, bo ubranie zwisa na nim jak z chudego ptaszyska, domagając się wypełnienia sytym człowiekiem, dostała się puszka wielka jak bęben. Największa, jak na pośmiewisko. Trzeci, po lewej, tkwi w biedzie wyraźnie najdłużej. Ma wymiętolony i brudny kapelusz filcowy, płaszcz jakby nie własny, za duży, którego kieszeń deformuje jakieś zawiniątko. Twarz nie zaznała brzytwy od dłuższego czasu, laska zaś to nie laseczka, lecz zdaje się, życiowa potrzeba. Niby wszystko odziedziczone z dawnego życia, ale nie ma pewności, czy własnego.
Otoczenie, rama posiłku siorbanego z należytą uwagą, taką, jaka się należy byle jakiej zupie w latach nędzy, dopowiada całą resztę: siedzą na schodach, chyba kuchni, co zapowiada ułomek wózka towarowego po lewej, stara i solidna, lecz zniszczona już cegła, ślady gołębi, wgięty daszek, jakaś ściana otynkowana, ale ten tynk wymaga odnowy; wreszcie poobijane, niemalowane od dawna drzwi. Za dodatek bardzo na miejscu służy tu zygzakowaty, cieniutki na palec i goły pieniek czegoś, może powoju, a może czegoś, co dawno obumarło. Uderza prosto w kapelusz mężczyzny pośrodku.
Ta ostatnia fotografia najpełniej zdradza prasowe pochodzenie zdjęć: pełna retuszów, pospiesznych skośnych kresek na klapie marynarki mężczyzny pośrodku, zresztą na całej jej powierzchni, na butach mężczyzny po lewej, aby je odróżnić od brudnych getrów, na jego spodniach (tam jasne kreseczki rysują fałdy), wreszcie wielka część ubrania pana jedzącego z baniaka jest podmalowana raz jaśniejszą, raz ciemniejszą farbką wymieszaną z tuszem. Tak samo jak szkła jego okularów: gdyby nie tusz i biała farbka, zapadłyby się w nicość. Kreski i podmalunki określają kontury, wyodrębniają ludzi i rzeczy z masy. Zawiniło światło padające z góry, prześwietla bowiem jasne strefy i cienie stają się otchłanne, a także brak ostrości, ta bowiem uciekła fotografowi gdzieś aż na ścianę za ostatnim z bohaterów, tym po prawej.
***
Doszukuję się wspólnych cech opisanych tu zdjęć. Wspólnych obszarów jest kilka, bardziej lub mniej dostrzegalnych. Pierwszy już został określony: kryzys (jakiś, niejeden, lecz w podobnym czasie), wszędzie widać jego następstwa, a także terytorium, na którym powstały. Drugi: wszystkie zdjęcia należą do kategorii dokumentu fotograficznego, tu powiązanego z reportażem i ilustracją. Wpływa na to obszar trzeci: domniemany, lecz wysoce prawdopodobny użytek prasowy, nikt przecież nie szukał dla tych zdjęć miejsca na galeryjnych ścianach, jakby się to współcześnie niechybnie stało.
Obszar czwarty, o który można się spierać, to ewentualne okołobauhausowskie uwikłanie tego rodzaju fotografii w Niemczech. Odpada ostatnie zdjęcie, najwcześniejsze, chyba że rozumieć je jako zapowiedź fermentu, który doprowadzi do bardziej jeszcze świadomego podejścia do zawodu. Fotografia w Dessau startowała jako zabawa, dokumentacja życia młodych ludzi, radosnych budowniczych (w sensie ścisłym) swojej nowej szkoły, fotek ze wspólnych kąpieli w rzece: wielu z nich miało już małoformatowe leiki, a negatywy były niedrogie. Fotografowano się podczas dzikich zabaw albo poważniej – na tle głównego pawilonu projektu Gropiusa – i tak powstały zdjęcia w gruncie rzeczy zbliżone do rodzinnego albumu, jeśli aparatem posługuje się osoba młoda albo czerpiąca przyjemność z widoczków kobiet na drzewie lub innych wymyślności. W szkole zapanowała jednak prawdziwa mania fotograficzna, „photographitis”, jak ją nazywali sami studenci.
Biegłość w fotografowaniu dowolnych tematów (w tym dokumentacji wszystkich realizacji, architektonicznych, designerskich czy wykonawczych) i posługiwaniu się technikami ciemniowymi prowadziły do rozwinięcia bardziej wyrafinowanych zainteresowań: dążeń awangardowych. Zachęcał do tego program szkoły podobnie jak w dziedzinach, których od początku Bauhaus miał nie tylko nauczać, ale też odcisnąć. Zachęcała do tego obecność tak silnych osobowości fotograficznych (ale nie jedynie), jak Lucia i László Moholy-Nagyowie.
Naziści u władzy oznaczali koniec Bauhausu: budynki nakazano zniszczyć, zagranicznych wykładowców wyrzucić z kraju, a krajowym przypisać inne obowiązki. Taki był zamiar. Architekci jednak wyjechali do ZSRR, fotografowie – do USA, a Bauhaus jako idea rozsiał się samoistnie, łącząc się z innymi, miejscowymi ideami.
Jednak promieniowanie szkoły widzenia zaproponowanej w Dessau było odczuwalne lokalnie już wcześniej, od lat 20. W ten sposób można, ale niekoniecznie trzeba, łączyć te obrazy nędzy pokazane w tekście. Bo fotografia Bauhausu to spojrzenie jeszcze rzemieślnicze, choć szukające nowych kątów widzenia Lucii Moholy, albo skupione najpierw na etnograficznych obrazkach, dążące jednak z czasem do przedstawiania niepozowanych portretów biedy, zwykłej i skrajnej, Ireny Blühovej, aż po fotogramy, a więc fotografię nieprzedstawiającą, odrealnioną László Moholy-Nagya. A to tylko przypadkowy wybór nazwisk i postaw. Wyczulenie polityczne i społeczne uczniów Bauhausu, głównie lewicowe, znajduje więc odzwierciedlenie w tych obrazach ludzi jedzących zupę, w obrazie Machiny do mielenia papieru, czyli ludzi, i w tym portrecie rodzinnym, pełnym beznadziei, dokładnym do bólu obrazie ludzi bez przyszłości.