Abel Ferrara, ekscentryk, autsajder, burzyciel artystycznych porządków i jeden z niewielu amerykańskich filmowców, którzy nigdy nie szli na niczyjej smyczy, siedzi w kącie salonu. Nagle reżyser, ubrany w szary, wyciągnięty sweter, wstaje i przechodzi do innego pomieszczenia. – Chodź, oprowadzę cię – mówi w małym okienku rozmowy ze Skype’a. Idzie korytarzem, wybiera drogę w prawo, dochodzi do małego pokoju, gdzie po cichu bawi się jego córka, kończy z powrotem w salonie. Na pierwszy rzut oka delikatny rozgardiasz. Ubrania, książki i dokumenty rozrzucone na stoliku, gitara akustyczna krzywo oparta o ścianę. W ten sposób zwiedzam jego mieszkanie przy Piazza Vittorio w Rzymie. To znaczące o tyle, że dokładnie w tych kilku pokojach Ferrara nakręcił swój ostatni i być może najbardziej osobisty film w karierze. Tommaso to opowieść o twórcy filmowym, który zerwał z nałogiem i przeniósł się do Europy. Brzmi znajomo i tak jest: Ferrara osiadł w Wiecznym Mieście kilka lat temu, kiedy postanowił wyjechać z Nowego Jorku, miejsca, które wpędziło go w uzależnienie, choć zarazem dało szansę na zrealizowanie najlepszych filmów. W Królu Nowego Jorku (1990), Złym poruczniku (1992) i Uzależnieniu (1995) pokazywał ludzi na samym dnie rozpaczy; ulice pełne gwałtu, przemocy i rozmaitych grzechów. Dziś, po latach funkcjonowania w branży z łatką prowokatora i bezwstydnika, 68-letni Ferrara zwraca kamerę na siebie. Nie kieruje nim narcyzm – powoduje nim dawny ból i nawrócenie. Rozmowę z nim przeprowadził Mateusz Demski
Mateusz Demski: Kiedy oglądałem Tommaso, miałem wrażenie, że niezwykle śmiało kierujesz kamerę na siebie. Zmagający się z uzależnieniem amerykański reżyser, który osiadł na stałe w Rzymie. Mnóstwo jest w tym filmie podobnych tropów biograficznych, ale ja zastanawiam się, co takiego się stało, że postanowiłeś spakować rzeczy i uciekać z Nowego Jorku? Swego czasu „The Guardian” opublikował ciekawy tekst, w którym postawiono tezę, że jako jeden z ostatnich twórców filmowych reprezentujesz nieistniejący już Nowy Jork.
Abel Ferrara: Mieszkałem tam od 1975 r. Nowy Jork był więc moim domem, ale w tamtym czasie również artystycznym centrum świata. Miastem pełnym energii, nieskrępowanych możliwości. Tam nawet niezależny filmowiec bez grosza przy duszy mógł liczyć na stałe i hojne dofinansowanie swoich projektów, jeśli tylko był wystarczająco płodny. Ale potem coś pękło, coś się skończyło. Wytwórnie takie jak Miramax czy New Line Cinema zwinęły interes, przeniosły się na Zachodnie Wybrzeże. I w miarę upływu czasu mieliśmy coraz bardziej pod górę. Wtedy też zmieniło się moje spojrzenie na kwestię produkcji. Zrozumiałem, że równie dobrze można czerpać ze źródełka, które płynie w Europie – we Francji, Niemczech, Włoszech. Tam też zacząłem szukać dla siebie nowych furtek i myśleć o międzynarodowych koprodukcjach. A do tego wszystkiego doszedł jeszcze 11 września – katastrofa, która była jak nóż wbity w serce tego miasta. Moje życie dzieli się tak właściwie na „przed” i „po” zamachach.
To niewątpliwie dzień głęboko wykuty w duszy każdego Amerykanina.
Prawdziwy koszmar. Wychodziłem na ulicę i mijałem dzieciaki, które zostały bez rodziców. Pamiętam jednak, jak w pierwszym odruchu miasto wykazało się pięknym aktem solidarności, ludzie trzymali się razem, próbując w ten sposób wyprostować świat wokół siebie. Ale to wspaniałe uczucie natychmiast gdzieś uleciało. I zostało wyparte przez twardą rzeczywistość.
W jakim sensie?
11 września wywołał również lawinę ekonomiczną. Ceny nieruchomości i czynszu skoczyły nagle dziesięciokrotnie w górę. Za mieszkanie przy Union Square, za którego wynajem płaciłem kiedyś 500 dolarów, teraz trzeba dać pięć tysięcy. Normalny, zwykły nowojorczyk musi dziś harować 16 godzin dziennie siedem dni w tygodniu, by móc przekimać w klitce o wymiarach 12 m2, a po robocie skoczyć na jakieś śmieciowe żarcie i pozwolić sobie maksymalnie na kawałek odgrzewanej pizzy. Jakość życia w tym mieście drastycznie się pogorszyła, ale kubek kawy kosztuje osiem dolców. Kiedy więc patrzę na ludzi, którzy tam zostali, mam wrażenie, jakbym widział Egipcjan zapieprzających przy budowie piramid. To zwykły wyzysk. Za moich czasów było inaczej – ani ja, ani Basquiat, ani Keith Harring nigdy nie mieliśmy kasy na czynsz, ale mimo to żyliśmy na swój cool sposób, ciągle tworzyliśmy nowe rzeczy i jakoś przeżyliśmy. Dlatego też w moich oczach Nowych Jork już dawno przestał być mekką artystów, stał się raczej stolicą kapitalizmu, która otworzyła się bardziej na międzynarodowych złodziei z Wall Street niż na świat sztuki oraz rodowitych mieszkańców. Gwarantuję ci, że więcej artystycznej energii doświadczysz dziś u siebie w Polsce albo w Bułgarii. A pięciokrotnie tańszy czynsz zapłacisz w Berlinie.
Ale co cię ostatecznie podkusiło, że wybrałeś Rzym? Myślałeś sobie: „najwyższy czas zamienić chylący się ku upadkowi Nowy Jork na Wieczne Miasto z tradycją sięgającą 3 tys. lat”?
Na dobrą sprawę mógłbym mieszkać gdziekolwiek. Nie jestem nostalgicznym typem, nie przywiązuje się do konkretnych miast i regionów, podążam raczej za tematem do moich projektów. Tym samym różne filmy rzucały mnie w różne miejsca na mapie – żyłem przez chwilę w Los Angeles, Alabamie, spędziłem trochę czasu w Meksyku, a ostatnio na Syberii. Fakt, że zacząłem nowe życie w Rzymie, wynika głównie z mojego pochodzenia. To się wzięło z dzieciństwa, z domu, z wychowania. Mam silne korzenie włoskie. Dorastałem w tradycyjnym, rzymskokatolickim domu, a mój dziadek nie potrafił wydukać ani słowa po angielsku. Ale miałem też dobre doświadczenia z pracy we Włoszech – przy okazji Marii weszliśmy do studia Cinecittà, znalazłem w końcu pieniądze na film, pociągał mnie tamtejszy model uprawiania kina.
Ta decyzja wpłynęła równie silnie na twoje prywatne życie – spadł na ciebie inny rodzaj odpowiedzialności.
Na pewno. Tutaj na planie Pasoliniego poznałem moją towarzyszkę życiową, Christinę, tutaj przyszła na świat nasza córka. Poza tym, po przyjeździe do Rzymu zacząłem po raz pierwszy poważnie myśleć o walce z nałogiem. Przestałem pić, odstawiłem narkotyki i zacząłem trzeźwieć. Chodziłem na różne odwyki i terapie, pchałem swoje życie naprzód. Teraz myślę, że to był kolejny z powodów, które kazały mi trzymać się z dala od Nowego Jorku. Nie zamierzałem ryzykować, odciąłem się grubą kreską.
Ten wstrząsający wątek twojej biografii wybrzmiewa silnie w Tommaso. Jest taka scena, kiedy twój bohater w trakcie terapii grupowej wspomina dawne życie na krawędzi i stwierdza: „Myślę, że to zniszczyło moje życie i nie chcę, by to się powtórzyło. Teraz jestem trzeźwy i strasznie się tego boję”. Nie pierwszy raz publicznie przyznajesz się do swoich uzależnień.
Dokładnie tak, zawsze mówiłem o tym otwarcie. Brałem przez 44 lata. Najpierw kokainę, później heroinę. Dużo czasu zajęło mi znalezienie sposobu na wyjście z tego i zwabienie bestii z powrotem do lochu. Nie wiem, jaka jest zależność między używkami a innymi ludźmi, ale w moim przypadku – jako osoby uzależnionej – działały one jak paliwo napędowe. Nigdy nie dostrzegałem pozytywów w moich nałogach, ale wmawiałem sobie, że właśnie one są niezbędne do utrzymania mnie i mojej sztuki przy życiu. Żeby pisać, potrzebowałem działki, żeby zagadać do dziewczyny przy barze, musiałem być po kilku głębszych. Tak naprawdę, żeby zrobić cokolwiek, musiałem skoczyć do łazienki i szybko wciągnąć kreskę. Nie mogłem tego złudzenia zatrzymać, znalazłem się w pułapce, z której nie potrafiłem się wydostać. W każdym razie trafiłem na terapię we Włoszech i tam nastąpił przełom. Nie umiem ci powiedzieć, jak dokładnie do tego doszło, ale nagle zobaczyłem to światełko na końcu tunelu, kiedy odepchnąłem się od dna. Lekarstwem był po prostu dzień, w którym zrozumiałem, że tak na dobrą sprawę nigdy tego łajna nie potrzebowałem. Że zawsze miałem wybór i czas na dobre z tym skończyć. W trakcie programu obiecałem sobie, że już nigdy nie ulegnę – ani jednej szklanki, ani grama więcej. Teraz czuję się cholernie dobrze. I dostrzegam ciekawą zależność: kiedy 50 lat temu stawiałem pierwsze kroki w branży, byłem czysty. Wszystko wskazuje więc na to, że zatoczyłem pełne koło. Z powrotem przeszedłem z ciemnej na jasną stronę.
A kino nie jest twoim ostatnim uzależnieniem? W ostatnich latach narzuciłeś sobie mordercze tempo: od 2017 r. nakręciłeś dwa dokumenty i dwie fabuły. Pod koniec lutego na festiwalu w Berlinie pokażesz kolejny pełnometrażowy film.
Nie nazwałbym tego uzależnieniem. O kinie nigdy nie myślałem w kategoriach nałogu – to po prostu integralna część mnie, silnie zespolona z codziennością, z której czerpię energię i siły życiowe. Nie czuję, by praca przy filmach działała na mnie destrukcyjnie, staje się ona raczej okazją do kolejnych podróży, rozmów, spotkań. Ale jeśli zacznie tak działać, to ją odstawię, jak dragi.
To powiedz mi teraz, jak się kręci taki film jak Tommaso. Nie dość, że grany przez Willema Dafoe bohater wydaje się twoim ekranowym alter ego, to akcja rozgrywa się w twoim mieszkaniu, a na ekranie widzimy twoją partnerkę i waszą córkę. Jak im poszło mierzenie się z tym całkowitym obnażeniem?
Zaczekaj chwilę…
[W tym momencie Ferrara mija pokój swojej córeczki, z którego wychodzi Christina. Ubrana jest w biały podkoszulek, włosy ma spięte w kucyk. Zatrzymuje się przy niej, zadaje jej moje pytanie i przekazuje telefon]
Christina Ferrara: Mnie się wydaję, że wykonując ten zawód, nie możesz wytyczać przed sobą żadnych granic, czy też zastanawiać się, gdzie przebiega linia oddzielająca fikcję od rzeczywistości. W pracy nad Tommaso założyliśmy sobie jeden cel – że stworzymy film otwarty na widza, czysty, przezroczysty, na którego drodze nie pojawi się ani jeden znak STOP. W którym widz będzie mógł bacznie przyjrzeć się różnym odcieniom naszej codzienności, a zarazem który pozwoli nam wyrazić jakąś cząstkę siebie.
Jak zareagowała wasza córka?
Takiej sytuacji nie da się wytłumaczyć trzyletniemu dziecku. Dlatego też niewiele wyjaśnialiśmy, zachowywaliśmy się naturalnie. Kiedy kręciliśmy scenę lunchu, to po prostu siadaliśmy wspólnie do stołu, jedliśmy, rozmawialiśmy. Później mówiłam Annie, że idziemy do parku z Willemem, zabieraliśmy rzeczy i wychodziliśmy z mieszkania. Tak naprawdę wystarczył zestaw podstawowych informacji. Nie można przecież dziecka do niczego zmusić, nie można kierować jego zachowaniami, doznaniami i reakcjami jak po sznurku. Uważam, że to dotyczy wszystkich. W pierwszych scenach, w których bohater Willema bierze lekcje włoskiego, wystąpiła kobieta, która na co dzień jest nauczycielką. Nie można było jej wyreżyserować, wytłumaczyć, jak powinna pisać na tablicy. Abel zawsze powtarza: „scenariusz jest tylko pewną ramą, która sugeruje, dokąd zmierza historia. Wszystko inne – zachowania poszczególnych ludzi przed kamerą, ich najmniejsze gesty, muszą być absolutnie niewymuszone. Inaczej działasz przeciwko nim, to forma opresji”.
Ano właśnie. Odnoszę wrażenie, że twój mąż nigdy nie przywiązywał szczególnej uwagi do scenariusza. Jeśli mnie pamięć nie myli, to Zły porucznik zmieścił się na zaledwie 20 stronach.
[To było 30 stron! – woła z drugiego pokoju Ferrara i przejmuje telefon od żony]
No dobrze, ale skoro już jesteśmy przy Złym poruczniku, to chciałbym przywołać taką scenę: tytułowy policjant-narkoman pada na kolana, widzi Jezusa. Krzyczy, ciska w jego stronę przekleństwami, domagając się odpowiedzi, czemu go opuścił i gdzie był przez całe jego życie. Wiele twoich filmów nosiło znamiona traktatów teologicznych, w których stawiałeś pytanie o sens wiary, nawrócenia i oświecenia – Maria skupiała się na postaci Marii Magdaleny, w finale Tommaso zaś widzimy bohatera wiszącego na krzyżu. Dlaczego?
Abel Ferrara: Mówiłem ci – dorastałem w katolickim domu, rodzice bez pytania zapisali mnie do katolickiej szkoły. Uważali, że powinienem chodzić do kościoła, więc to cały czas podskórnie we mnie tkwi. To położyło się cieniem na wielu latach mojego życia, ale teraz jestem w zupełnie innym miejscu. Zaraz po odstawieniu narkotyków uznałem, że kolejnym w ważnym krokiem jest znalezienie w sobie duchowości, w czym niestety w dzieciństwie nie pomógł mi kościół. Zostałem buddystą. Zacząłem medytować, pozwalało mi to przerobić i zweryfikować pewne rzeczy spokojnie, w skupieniu, działało harmonizująco na moją psychikę. Zwolniłem tempo, stałem się cierpliwy. Zmieniłem się, a jednocześnie zrozumiałem, że nie jestem na świecie po to, aby cierpieć. A wracając do twojego pytania – Tommaso kręciliśmy w Rzymie, dlatego wydaje mi się, że scena ukrzyżowania została przeze mnie napisana po prostu instynktownie, naturalnie. Powiedz mi, czy kojarzysz drugie miasto na tej planecie, gdzie jest tylu facetów przybitych do krzyża? (śmiech).
Mnie ta scena przywodziła na myśl prowokacyjne Ostatnie kuszenie Chrystusa Martina Scorsese. To tłumaczyłoby wybór Willema Dafoe do tej roli. Chyba jesteście w bliskiej relacji.
Zrobiliśmy razem już sześć filmów, jesteśmy inspiracją dla siebie i naszych działań. Znamy się od lat, Willem bardzo dobrze rozumie, czego poszukuję w kinie i daje mi natychmiastowe sygnały zwrotne. Taki aktor jak on jest w stanie wyruszyć ze mną w podróż, zaangażować się całym sobą w projekt. Pamiętam, jak na początku lat 80. po raz pierwszy zobaczyłem go na scenie. To był spektakl wystawiany na Manhattanie przez awangardowy kolektyw teatralny „The Wooster Group”. Wtedy też poznałem Willema od strony fachu, ale zarazem szybko okazało się, że oboje mieszkamy w śródmieściu. Zaprzyjaźniliśmy się, przez lata byliśmy sąsiadami, wspólnie przeżyliśmy kawał – nie tylko zawodowego – życia.
Skończył się czas waszych nowojorskich spotkań i rozmów, ale – co ciekawe – oboje przenieśliście się do Rzymu. To prawda, że mieszkacie teraz obok siebie?
Tak, nasze drogi przedziwnie się skrzyżowały. Wiesz, gdzie Willem teraz mieszka? Czekaj, pokażę ci [Ferrara podchodzi do okna z telefonem w dłoni, odsłania zasłonę i wskazuje budynek po drugiej stronie ulicy. Tuż za kościołem, jakieś 100, 150 m dalej. Gdyby się uparł, mógłby go zawołać z okna]. Poza tym, 15 lat temu Willem ożenił się z piękną dziewczyną stąd, mówi wspaniale po włosku i uważam, że stał się ważną częścią tego miasta. Ten człowiek ma w sobie aktualnie więcej z Włocha niż pieprzony Krzysztof Kolumb! Wiem, co mówię (śmiech).
Abel Ferrara:
Urodzony w 1951 r. w Nowym Jorku. Ikona amerykańskiego kina niezależnego. Znany przede wszystkim z pełnych przemocy, ale i chrześcijańskiej metaforyki, obrazów przestępczego półświatka USA. Niektóre jego filmy (Król Nowego Jorku, Zły porucznik) mają status kultowych. Za zrealizowaną w 2005 r. Marię otrzymał Nagrodę Specjalną Jury na MFF w Wenecji. Mieszka w Rzymie, a Włochami zainteresowany jest od dawna – nakręcił tam m.in. fabularyzowany dokument Napoli, Napoli, Napoli, biograficzny portret Pasolini i swój najnowszy film Tommaso. Laureat Złotego Lamparta w Locarno (2011) za całokształt twórczości.
Film Tommaso w reżyserii Abela Ferrary jest dostępny na platformie Nowe Horyzonty VOD!