Już kiedy wsiadam do londyńskiego metra, które za moment dowiezie mnie do stacji Westminster, mam nieodparte poczucie, że znalazłem się w jakimś skeczu Monty Pythona. Jednym z tych, w których obiektem okrutnych kpin stają się brytyjscy urzędnicy.
I faktycznie – oni naprawdę są nieodróżnialni. W ciasno wypełnionym wagonie to wrażenie jest dodatkowo spotęgowane. Otaczają mnie bez wyjątku pulchni mężczyźni około pięćdziesiątki, lekko łysiejący, ubrani w identyczne garnitury, których monotonną szarość przełamują bordowe krawaty – doskonale korespondujące z kolorem policzków swoich właścicieli.
Kiedy zbieram się do wyjścia, okazuje się, że oni wszyscy też wysiadają przy Westminster. Jakżeby inaczej – to tam mieści się siedziba brytyjskiego parlamentu.
W poczekalni Izby Lordów – gdzie umówiłem się z prof. Anthonym Giddensem, żywym klasykiem, jednym z najważniejszych współczesnych socjologów, autorem wielu książek o późnej nowoczesności i podręczników, z których uczą się kolejne pokolenia studentów, a także czynnym parlamentarzystą – znowu to samo. Szare garnitury, rumiane twarze, okulary w przezroczystych oprawkach.
Dlatego witając się z asystentem Giddensa, mam wrażenie jakiegoś głębokiego dysonansu. Żwawy trzydziestolatek z modnie przystrzyżoną brodą jest niewątpliwym zwolennikiem piercingu. Kolczyki w brwiach i nosie prezentują się dość nowocześnie w zestawieniu z niebieskim garniturem skrojonym w stylu slim fit. Kiedy prowadzi mnie do budynku, w którym urzęduje Giddens, rozmawiamy o sytuacji w Wielkiej Brytanii i Polsce. Zgadzamy się, że żyjemy w ciekawych czasach. Zanim jednak udaje się nam rozwinąć tę diagnozę, docieramy na miejsce, a lord Giddens wskazuje stolik, przy którym za chwilę będziemy rozmawiać. Jest przy tym bardzo miły, wręcz wylewny. I to, przyznam, nieco usypia moją czujność. Bo kiedy już zaczynamy wywiad, szybko zdaję sobie sprawę, że to jeden z najbardziej wymagających rozmówców, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia. Poważny, drobiazgowy, wyczulony na wszelkie intelektualne i językowe nieścisłości, srogo spoglądający, ilekroć usłyszy coś, co wydaje mu się banalne albo nie na temat.
Ale cóż, jakoś się udało.
Po rozmowie Giddens znowu jest uśmiechnięty i wylewny. Proponuje mi nawet herbatę z mlekiem. „Czyli jednak ma coś wspólnego z typowymi Anglikami rodem z Monty Pythona” – myślę. I grzecznie proszę o earl grey bez dodatków.
Tomasz Stawiszyński: Najpierw Brexit, potem wygrana Donalda Trumpa – to najbardziej spektakularne z wydarzeń, które w minionym roku naruszyły nasze przekonanie, że zachodni świat jest stabilny i przewidywalny. Boi się Pan przyszłości?
Anthony Giddens: To przejaw ogólniejszych zjawisk, które już prawie 20 lat temu nazwałem „uciekającym światem”. Żyjemy dziś w rzeczywistości, która jest radykalnie inna niż wszystkie poprzednie epoki historyczne.
Bo to epoka „wysokiego ryzyka i wielkich możliwości” – jak to Pan niedawno ujął?
Właśnie. Konfrontujemy się dzisiaj z jednej strony z wyzwaniami, które mają odpowiedniki w dalszej czy bliższej historii, ale także z problemami wyjątkowymi dla naszej cywilizacji. Znaczna ich część pojawiła się w ostatnich 30–40 latach.
Ma Pan na myśli zmiany klimatyczne?
To z pewnością. Dla mnie jednak jest niezwykle istotne, żeby przyglądać się aktualnym wydarzeniom, mając na uwadze kontekst, rodzaj tła, na którym to wszystko się rozgrywa. Media używają dzisiaj pojęcia „globalizacja” w sposób niesłychanie prymitywny, de facto utożsamiając ją z „wolnym rynkiem”. Tymczasem to przede wszystkim współzależność. Żyjemy w świecie, który jest połączony na niespotykaną dotąd skalę, znacznie wykraczającą poza sferę rynku. Wiąże się to rzecz jasna z wieloma korzyściami, np. rozwojem nauki, ale zarazem generuje ryzyka. Weźmy wspomniane zmiany klimatyczne albo broń nuklearną. Żadna wcześniejsza cywilizacja nie musiała borykać się z takimi zagrożeniami.
Jak w tej szerszej perspektywie wygląda rosnąca fala populizmu w Europie i Stanach Zjednoczonych?
Jawi mi się raczej jako złożony układ przenikających się i wzajemnie na siebie oddziałujących sił niż coś, co można skrótowo podsumować. Istotną rolę odgrywają tutaj niemilknące echa globalnego kryzysu finansowego. Skończył się tym, że zwykli ludzie musieli zapłacić gigantyczne koszty działań niewielkiej finansowej elity, a państwa – czyli podatnicy – zainwestowały ogromne pieniądze w ratowanie sektora finansowego. Odbiło się to na wielu ważnych obszarach życia obywateli – opiece społecznej, wynagrodzeniu, większości sfer, w których państwo tak czy inaczej interweniuje. To z pewnością podłoże wielu napięć i niepewności.
Chodzi też o coś głębszego, o rodzaj moralno-ideologicznej zmiany, która dotyka szczególnie pewne grupy społeczne. Najlepiej opisała to amerykańska socjolog Arlie Hochschild w książce pod wymownym tytułem Strangers in Their Own Land (Obcy we własnym kraju). Hochschild mieszka w Berkeley, wierzy w równość płci, odnawialne źródła energii, na śniadanie jada produkty ekologiczne. Pewnego dnia postanawia wybrać się do Luizjany, która była matecznikiem Tea Party i głosowała na Trumpa. Traktuje tę wyprawę jak ekspedycję antropologiczną. Próbuje zrozumieć motywacje i przekonania spotykanych ludzi. Swoje własne – odkłada na bok. Z niektórymi z tych osób się zaprzyjaźnia. Nie dlatego, że dała się przekonać do ich poglądów. Zaczęła rozumieć, czemu właśnie takie, a nie inne poglądy żywią.
Zasadnicza teza Hochschild brzmi: tamtejsi mieszkańcy są kimś w rodzaju imigrantów we własnych domach. W większości to ludzie biedni, dotknięci przez wiele globalnych procesów związanych z kryzysem, zmianami w gospodarce, zniszczeniami powodowanymi przez przemysł naftowy. Zarazem o tym wszystkim myślą zupełnie inaczej niż zwolennicy przekonań liberalnych. Są zależni od pomocy federalnej, ale władz federalnych szczerze nienawidzą. Środowisko, w którym żyją, jest systematycznie niszczone przez wielkie korporacje, ale oni, jakby zupełnie tego nie dostrzegając, próbują na tych zgliszczach organizować sobie życie. Widać tutaj bardzo wyraźnie gigantyczny kryzys tożsamości. Tytuł Strangers in Their Own Land doskonale oddaje istotę rzeczy. Są w tej grupie kobiety, są ludzie starsi, ale przede wszystkim składa się ona z białych mężczyzn, którzy są przekonani, że ich kraj jest wyzyskiwany – i już do nich nie należy. Naprawdę czują się w nim jak obcy. Są zależni od państwa, a zarazem go nienawidzą.
Populizm zagospodarowuje te emocje?
Przychodzi Trump, który amerykańskie państwo określa mianem „bagna” – i momentalnie staje się ich bohaterem. Myślę jednak, że jest w tym doświadczeniu coś ogólnego, co wykracza poza kontekst amerykański i dotyczy bardzo wielu grup społecznych w różnych krajach, także w Anglii czy Polsce – choć oczywiście istnieją określone lokalne różnice.
Jest jeszcze trzeci czynnik, który bardzo ściśle łączy się z pozostałymi dwiema kwestiami – cyfrowa rewolucja. Skutkami jej oddziaływania zajmowałem się przez wiele ostatnich lat. To siła, która w sposób niebywale głęboki wpływa na całe globalne społeczeństwo, jest istotną częścią „uciekającego świata”, zjawiskiem, z którym żadna inna cywilizacja nie miała jak dotąd do czynienia. Sieć bezpośrednich, momentalnych połączeń oplata całą kulę ziemską, w tym jej najbiedniejsze rejony. Nawet migranci przybywający z Afryki mają przecież nowoczesne smartfony i mogą na bieżąco komunikować się za pośrednictwem Internetu. Pewnie nie są to ci najbiedniejsi, żyjący w skrajnej nędzy – ale mimo wszystko pokazuje to skalę dostępności tej technologii.
Cyfrowa rewolucja odegrała ważną rolę również w przypadku Trumpa. Ujawnione e-maile Hillary Clinton, domniemane interwencje rosyjskich hakerów, specyficzny medialny styl prezydenta – to wszystko miało ogromne znaczenie. A większość populistycznych ugrupowań i partii w Europie oraz USA jest bardzo silnie obecna w Internecie.
Nie zapominajmy też o roli przypadku. W referendum w sprawie Brexitu zadziałało moim zdaniem mnóstwo czynników zupełnie przypadkowych. Do tego stopnia, że gdyby przeprowadzić je innego dnia, wynik najprawdopodobniej byłby odwrotny. Podobnie z wyborami w USA. Ale kiedy już coś się wydarzy, klamka zapada i świat się zmienia. Te wszystkie procesy przyczyniają się do wzrostu znaczenia populizmu nie tylko w Europie i Stanach Zjednoczonych, lecz także w Indiach czy na Filipinach. Mówimy więc o globalnym zjawisku.
Zwrócił Pan uwagę na poczucie bycia obcym we własnym kraju, kryzys tożsamości. Ale czy nie prowadzi on do restytucji mocnych tożsamości – odwołujących się do nacjonalizmu, kategorii etnicznych, silnej afiliacji religijnej? Pisał Pan kiedyś o „przeciążeniu kosmopolityzmem”, co owocuje właśnie takimi zjawiskami na całym świecie.
Dziś też się pod tą diagnozą podpisuję. Zresztą niech pan weźmie do ręki swojego smartfona – od razu poczuje pan to przeciążenie (śmiech). Oczywiście może go pan również wykorzystać na bardzo wiele pożytecznych sposobów. Dzięki Internetowi naukowcy z różnych stron świata mogą się ze sobą błyskawicznie komunikować, przesyłać sobie wyniki eksperymentów i inne dane. Połączone internetowo superkomputery pracują nad kodem genetycznym, przetwarzając nieprawdopodobne ilości danych, co zapewne wkrótce doprowadzi na przykład do przełomu w leczeniu nowotworów.
Ale jednocześnie za sprawą Internetu wkroczyliśmy w epokę – użyjmy modnego dziś pojęcia – postprawdy. W tym informacyjnym gąszczu znikają podziały na fakty i fikcje, nie sposób już oddzielić tego, co realne od tego, co jest produktem wyobraźni.
Pojęcie postprawdy wzięło się nie wiadomo skąd i od razu skolonizowało znaczną część publicznego dyskursu. Ja jednak mam do niego stosunek ostrożny. Przede wszystkim – gdybyśmy żyli w świecie postprawdy, nie znalibyśmy przecież nawet takiego pojęcia. Ono samo zakłada istnienie jakiejś prawdy, którą od nieprawdy można odróżnić. Nie mówimy więc w gruncie rzeczy o świecie, w którym zanikła kategoria prawdy, tylko o świecie przenikniętym podziałami spowodowanymi przez cyfrową rewolucję.
Samo pojęcie postprawdy można natomiast, moim zdaniem, rozumieć dwojako. Po pierwsze, jako nowomowę czy dwumowę – jak to określił Orwell w Roku 1984. Najlepszym tego współczesnym przykładem jest propaganda uprawiana przez Władimira Putina, który doskonale korzysta z radzieckich wzorców. Rosyjskie media twierdzą na przykład, że na Ukrainie nie ma rosyjskich żołnierzy. My wiemy, że oni tam stacjonują, można ich zobaczyć gołym okiem, a mimo to wprost się temu zaprzecza. Natomiast drugim – i chyba znacznie ciekawszym – ujęciem postprawdy jest doświadczenie funkcjonowania w świecie fragmentarycznym, pokawałkowanym, regulowanym i określanym przez medialne przekazy. W coraz większym stopniu dzisiejsze media konstruują bowiem rzeczywistość, którą rzekomo mają tylko odzwierciedlać. Można dziś znaleźć setki stron internetowych prezentujących alternatywne rzeczywistości, ale dotyczy to także popularnych serwisów informacyjnych nadawanych przez 24 godziny na dobę.
Teoretycznie w serwisach informacyjnych chodzi przecież o to, żeby dostawać najświeższe informacje o tym, co naprawdę dzieje się na świecie.
Większość Amerykanów ogląda je co najmniej 10 razy dziennie. A ponieważ podstawowym dogmatem medialnym było zawsze przekonanie, że „zła wiadomość to dobra wiadomość”, dziś – w epoce globalizacji – nieustannie dostajemy złe wiadomości z całego świata. Siedzimy sobie, ja i pan, w Polsce albo Wielkiej Brytanii i dowiadujemy się o aktach terroryzmu w Australii albo Indiach. W tej sytuacji trudno się dziwić, że świat zaczyna się nam wydawać bardzo niebezpiecznym miejscem. A przecież – przynajmniej na razie – prawdopodobieństwo tego, że mieszkaniec zachodniego kraju zginie w wyniku ataku terrorystycznego, jest wielokrotnie mniejsze, niż że zabije się, spadając ze schodów, albo straci życie w wypadku drogowym.
Ten medialny krajobraz istotnie różni się od czasów, w których podstawowym źródłem informacji była drukowana gazeta. Oczywiście czytelnicy zawsze wybierali takie dzienniki, które bardziej odpowiadały ich światopoglądowi, ale mimo wszystko wszędzie można było znaleźć spektrum tekstów, które jakoś obraz świata różnicowały. Dzisiaj, kiedy wejdzie się na jakąkolwiek stronę internetową, która teoretycznie ma dostarczać bieżących informacji o tym, co się dzieje, obcuje się wyłącznie z reprodukcją jednego punktu widzenia. Odbiorcy takich jednolitych narracji zostają przez nie dosłownie pochwyceni w pułapkę. Nawet ludzie tacy jak ja, którzy podchodzą do tych spraw z perspektywy badawczej, często mają z tym kłopot.
Weźmy najnowszy przykład, sprzed kilku dni. W sieci pojawiła się informacja, że w wystąpieniu inauguracyjnym Trumpa zawarto obszerne fragmenty przepisane z filmu Avatar. Żeby to sprawdzić, musiałbym uważnie obejrzeć cały film. Wiele osób powtarzało tę wiadomość, ale niedługo później okazało się, że to nieprawda. Ktoś zadał sobie trud i obejrzał Avatara. Mnóstwo ludzi nadal jednak sądzi, że Trump wykorzystał fragmenty z tego filmu. To jest właśnie dobry przykład postprawdy. W zglobalizowanej sieci informacyjnej wiele różnych ośrodków rozpowszechnia rozmaite wizje rzeczywistości i nie istnieje żadna instancja, która je weryfikuje. Nie widzę łatwego wyjścia z tej sytuacji.
Są serwisy zajmujące się tą kwestią, choć ich przekaz trafia zapewne do tych, których nie trzeba już przekonywać. PolitiFact opublikował analizę wystąpień Trumpa z kampanii wyborczej. Okazało się, że około 70% sprawdzonych przez portal wypowiedzi prezydenta było fałszywych. Nie przeszkodziło mu to w wygranej, co tylko potwierdza Pańską diagnozę.
To jest przykład postprawdy drugiego rodzaju, nie tej tradycyjnej, polegającej na prostym zaprzeczaniu. W kampanię Trumpa było zaangażowanych wiele ośrodków medialnych, które od początku zakładały tego rodzaju strategię. Nie jesteśmy w stanie spędzić całego życia na sprawdzaniu docierających do nas informacji, opieramy się więc na źródłach, którym ufamy – one zaś reprodukują pewien określony obraz rzeczywistości. Nie wiadomo też, jakimi posłużyć się kryteriami, żeby odpowiednio ulokować swoje zaufanie. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych. W Anglii wciąż mamy BBC, uważane za rzetelne i wiarygodne źródło, ale amerykańskie media są przedmiotem politycznych ataków. Trump deprecjonuje CNN czy „New York Timesa”, przedstawiając ich jako politycznych wrogów, a więc negując wartość informacji, które przekazują. To bardzo niebezpieczne zjawisko.
Niebezpieczne dla demokracji? Wraz z falą populizmu rośnie niechęć do demokratycznych reguł, a badania opublikowane niedawno przez Uniwersytet Harvarda pokazują, że młode pokolenie myśli o demokracji w sposób sceptyczny i nieufny.
Peter Mair w swojej wydanej przed kilkoma laty książce Ruling the Void (Rządząc pustką) starał się pokazać, dlaczego współcześni mieszkańcy Zachodu są coraz bardziej rozczarowani nie tyle nawet demokracją, ile parlamentaryzmem. Stwierdził, że obywatele przestali mieć jakiekolwiek poczucie wpływu na to, co realnie robią ich rządy. Wiąże się to oczywiście z globalizacją, ale także z realiami ekonomicznymi. Potężne międzynarodowe korporacje nie posługują się w swojej działalności demokratycznymi standardami. Nie decydowaliśmy przecież w demokratycznych wyborach, że połowę dnia będziemy spędzać z urządzeniami elektronicznymi w rękach. Można oczywiście żywić naiwne przekonanie, że konsumenckie wybory są wzorcem demokratycznych wyborów, ale współczesny handel w ogromnym stopniu opiera się na generowaniu określonych potrzeb i poszukiwaniu zysku za wszelką cenę. A Internet jest jego zasadniczym motorem napędowym i w tym sensie częścią całej skomplikowanej struktury geopolitycznej – bazuje na przykład na systemie satelitarnym opracowanym przez Amerykanów w trakcie zimnej wojny oraz na kontrolowanym także przez nich systemie światłowodów.
Kolejnym czynnikiem jest uzawodowienie polityki. Kiedy przyjrzymy się społecznym korzeniom polityków działających we współczesnym, przenikniętym przez media świecie, okaże się, że relatywnie niewielu z nich wywodzi się z biednych środowisk. To tylko jeszcze silniej oddala polityczne elity od problemów zwykłych ludzi. Niewątpliwie mamy więc do czynienia z kryzysem demokracji, na którym Trump – i nie tylko on – buduje swój polityczny kapitał.
Pisał Pan wielokrotnie, że żyjemy w czasach nieznanej przyszłości – oświeceniowe pragnienie kolonizowania przyszłości, podporządkowywania jej sobie, ostatecznie się rozpadło.
Daję sporo wykładów na aktualne tematy i zawsze potem pada pytanie, czy jestem raczej optymistą, czy pesymistą, jeśli chodzi o przyszłość. I zawsze odmawiam odpowiedzi (śmiech). W moim przekonaniu to raczej kwestia realistycznej oceny poszczególnych ryzyk. Tymczasem dzisiaj taka kalkulacja ryzyka jest niezwykle trudna, jeśli nie niemożliwa, ponieważ dzieje się mnóstwo rzeczy, których nigdy przedtem nie doświadczyliśmy – nie da się zatem łatwo przewidzieć, dokąd nas one doprowadzą. Wolę więc przyglądać się konkretnym możliwościom, jakie mamy w aktualnej sytuacji.
Ale całkiem uzasadniona jest także postawa mojego kolegi z Izby Lordów Martina Reesa, który napisał niedawno książkę pod tytułem Our Final Century (Nasze ostatnie stulecie). Tytuł mówi sam za siebie – z pewnością Rees nie jest optymistą. I nie da się ukryć, że Brexit i wygrana Trumpa optymistycznie nie nastrajają.
Trump stwierdził niedawno, że Unia Europejska z pewnością się rozpadnie. To pierwszy amerykański prezydent, który powiedział coś takiego głośno. Czy to zapowiedź załamania geopolitycznego ładu na Zachodzie?
Te wypowiedzi wydały mi się bardziej niejednoznaczne, ale może zależy to od tego, z którego internetowego portalu się o nich dowiadywaliśmy (śmiech). Powiedział z pewnością, że szanuje decyzje krajów, które zdecydują się wyjść z UE. Nie jest też jakimś szczególnym optymistą co do losów tej instytucji, ale to zrozumiałe w kontekście jego bliskich stosunków z Nigelem Farage’em. Natomiast wciąż tak naprawdę nie wiadomo, jak rzeczywiście będzie wyglądała jego polityczna praktyka i czy zechce zawierać jakieś bliższe sojusze z Rosją, w jaki sposób wpłynie to na obecny kształt NATO itd. Wiele w każdym razie wskazuje na to, że Angela Merkel ma rację – będziemy musieli sobie radzić sami.
Tak czy inaczej to bardzo nieprzejrzysta sytuacja i niewątpliwie kryzys, zresztą niejeden. Wciąż na przykład mamy do czynienia z kryzysem euro. A metody radzenia sobie z tymi kryzysami również są skomplikowane, UE nie jest przecież państwem. I pomyśleć, że jeszcze kilkanaście lat temu ukazywały się książki, których autorzy przekonywali, że Unia będzie w XXI w. najpotężniejszą międzynarodową instytucją.
Używa Pan w odniesieniu do UE określenia „wspólnota przeznaczenia”.
Mówiłem o tym w kontekście kryzysu euro, ale także dzisiaj uważam – niezależnie od tego, co zrobi Trump i jak bardzo niebezpieczne są trendy nacjonalistyczne – że UE pozostaje jedną z najważniejszych instytucji na arenie międzynarodowej. Targaną wielkimi problemami, ale wciąż silną i znaczącą. Choć nie wiadomo, co stanie się po wyborach w Niemczech czy we Francji.
Nie wydają mi się również uzasadnione obawy, że Rosja chce zniszczyć Unię Europejską. Putin mimo wszystko jest racjonalnym politykiem. Zależy mu na pewno na tym, żeby Unię osłabić, ale nie żeby doprowadzić do jej rozpadu. Rosja zaopatruje znaczną część Europy w gaz, oligarchowie czerpią z tego ogromne zyski. A Putin, mimo że odwołuje się do nacjonalistycznej retoryki, chciałby u siebie zorganizować kolejne mistrzostwa piłkarskie albo olimpiadę. Z tak silnie powiązanego sieciami współzależności świata nie da się po prostu wypisać jednym gestem.
Musimy stawiać na istniejące już instytucje, pogłębiać procesy integracji. Nie zapominajmy, że jeszcze 20 lat temu na Bałkanach ginęli ludzie – powrót do myślenia w kategoriach całkowicie osobnych, niepowiązanych żadną ponadnarodową strukturą państw jest po prostu niebezpieczny. Poza wszystkim zaś, paradoksalnie, takie postacie jak Trump mogą wywoływać efekty odwrotne do zamierzonych. Jeśli moje rozumienie globalizacji jako zjawiska znacznie przekraczającego wymiar ekonomiczny jest właściwe, międzynarodowe protesty przeciwko poszczególnym elementom takiej polityki będą coraz silniejsze. Nie można dziś tak po prostu zadekretować odwrotu od polityki emancypacji i równości płci, nie można wciąż bezkarnie demonizować muzułmanów. W tym sensie Unia Europejska powinna wspierać kosmopolityzm. Kwestie związane z seksualnością są tu szczególnie istotne: mamy dziś do czynienia z silnym napięciem pomiędzy pewnego rodzaju atawistycznymi, tradycjonalistycznymi przekonaniami a tym wszystkim, co wiąże się z uwolnieniem tej sfery ludzkiego doświadczenia. Siły wspierające równouprawnienie płci mają jednak wciąż bardzo mocną pozycję.
Jednak te atawistyczne tradycjonalizmy zawarły bardzo skuteczny mariaż z najnowocześniejszą technologią informacyjną. Dobrym przykładem jest tutaj Państwo Islamskie – z jednej strony średniowiecze, z drugiej: wszystkie nowinki techniczne i doskonałe rozpoznanie logiki działania dzisiejszych mediów.
Mówienie w tym przypadku wyłącznie o technologii zawęża obraz. Chodzi o całkowitą zmianę sposobu życia i komunikowania się przypominającą w swojej skali rewolucję przemysłową.
Przypomnijmy sobie Michela Foucaulta i jego analizy rozwoju władzy dyscyplinującej polegającego na odejściu od publicznych egzekucji w stronę izolacji w zakładach karnych. Rewolucja cyfrowa przynosi odwrócenie tego procesu. Foucault zwracał uwagę, że w nowoczesności nastąpiło przesunięcie od myślenia w kategoriach wstydu do myślenia w kategoriach winy. Dzisiaj wstyd i publiczne upokorzenie znowu stają się kategorią centralną.
Państwo Islamskie stworzyło nowy gatunek – filmy wideo z egzekucji, które błyskawicznie obiegają cały świat. Publiczna egzekucja to praktyka, którą przed XVIII w. stosowały właściwie wszystkie państwa. Miała gwarantować posłuszeństwo obywateli i demonstrować nieograniczoną władzę państwowych instytucji. Dziś mamy do czynienia z hipernowoczesną wersją niektórych praktyk rodem z dalekiej przeszłości.
Widać to także w naszym codziennym życiu. Internetowy bullying – publiczne upokarzanie i znieważanie – jest plagą wśród nastolatków.
Dzisiaj młody człowiek właściwie nie może nie mieć konta na jakimś portalu społecznościowym. To rodzaj średniowiecznej wspólnoty, w której – tak jak kilkaset lat temu – wszystko jest na widoku, w pełnej, powszechnej dostępności. Tyle że dziś w wersji globalnej. I znowu – wiąże się to z licznymi korzyściami, ale ma także ciemną stronę: zawstydzanie, brutalność i inne niebezpieczeństwa.
Każdy może dziś w prosty sposób ustalić nasz adres IP i wykorzystywać go do nękania czy gróźb. Niedawno taką historię opisywał „The Guardian”: pewne małżeństwo dostawało anonimowe groźby za pośrednictwem Internetu. Przez dwa lata ci ludzie żyli w ciągłym lęku, aż wreszcie okazało się, że stał za tym 14-letni członek ich rodziny.
A w jaki sposób to doświadczenie funkcjonowania w neośredniowiecznej, hipertechnologicznej otwartej wspólnocie wpływa na nasze indywidualne doświadczenie? Kim się przez to stajemy?
Nie jestem pewien, czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Działa tu mnóstwo czynników. Załóżmy, że jesteś chińskim imigrantem samotnie mieszkającym w Londynie. Możesz codziennie widywać swoją rodzinę, rozmawiać z nią, wysyłać jej zdjęcia, podtrzymywać w ten sposób rodzinne więzi. W jaki sposób to na ciebie wpływa? To zależy od kulturowych uwarunkowań, emocji, twojej własnej sytuacji. Tu właśnie działa ten niezwykły splot ryzyka i możliwości, bo na pewno kompletnie zmienia to znaczenie samego doświadczenia imigracji. Jako socjologa interesuje mnie jednak przede wszystkim to, że wkraczamy w rodzaj przednowoczesnego doświadczenia wspólnotowości, o którym Foucault sądził, że się definitywnie skończyło.
Obecność przemocy w sferze publicznej widać choćby w statystykach, które mówią, że jedna trzecia światowej populacji, włączając w to dzieci, widziała kiedyś wideo przedstawiające egzekucję. Państwo Islamskie, przy całej swojej potworności, odgrywa pionierską rolę, tworząc kontekst dla wielu procesów, o których tutaj rozmawiamy.
Nie można jednak na to patrzeć w oderwaniu od innych zjawisk charakterystycznych dla naszych czasów, np. kwestii związanych z seksualnością. Nie tylko nie wiąże się już ona w konieczny sposób z reprodukcją, ale także przestaje być trwałą cechą określającą tożsamość. Można bowiem swoją identyfikację płciową zmieniać – i to więcej niż jeden raz w życiu. Mój przyjaciel, profesor jednej z londyńskich uczelni, opowiadał mi, że niektórzy studenci naprzemiennie korzystają tam z toalet przeznaczonych dla poszczególnych płci. Raz utożsamiają się z mężczyznami, a raz z kobietami. W tym przypadku chodzi o uczelnię artystyczną, więc niekoniecznie reprezentatywną dla całości – ale mimo wszystko jest to przejaw znaczącej przemiany.
Transhumaniści w rodzaju Raya Kurzweila, którego poglądom poświęca Pan w swoich tekstach sporo uwagi, twierdzą, że wkrótce także starość i śmierć przestaną nas ograniczać. To realistyczna perspektywa czy nowe wcielenie odwiecznych marzeń o nieśmiertelności?
Kurzweil twierdzi – i wydaje mi się to racjonalne – że nieśmiertelność albo chociaż radykalne przedłużenie życia są już w zasięgu możliwości dzisiejszych młodych ludzi. Nie jest to wykluczone, patrząc na postępy genetyki czy rozwój technologii medycznych. Niezwykle interesująca wydaje mi się również perspektywa łączenia ludzkich organizmów z inteligentnymi maszynami. Takie rzeczy już się zresztą dzieją.
To wszystko wbrew pozorom łączy się jednak z Donaldem Trumpem (śmiech), bo pokazuje, że naprawdę żyjemy w świecie wielkiego ryzyka, ale też wielkich możliwości. Nie dziwię się wcale, że mnóstwo ludzi czuje się dzisiaj kompletnie zdezorientowanych. Świat nam po prostu ucieka.