W ostatniej dekadzie Japonia zniknęła z ekranów. A przynajmniej tak to wyglądało z kinowego fotela w pewnym kraju nad Wisłą. Czy to, że Japonia zmieniła się w filmową „ukrytą fortecę”, oznacza, że przez ostatnie lata faktycznie nie było tam co oglądać?
W kronice światowego kina hasło „Japonia” to ważna pozycja. Od Akiry Kurosawy aż po Takeshiego Kitano ciągnie się wianuszek reżyserów mistrzów, którzy od lat regularnie rzucali na kolana publiczność Cannes, Wenecji, Berlina i reszty globu. Dziś szeregowy kinoman z naszej części świata może mieć jednak problem z dopisaniem do listy jakiegoś „świeższego” nazwiska. A przynajmniej takiego, które nie byłoby nazwiskiem pary regularnych canneńskich bywalców Hirokazu Koreedy i Naomi Kawase.
Trudno mówić oczywiście o obniżeniu poprzeczki, skoro tenże Koreeda w 2018 r. odebrał w Cannes Złotą Palmę za swoich Złodziejaszków. Nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że w ostatnich 10 latach Japonia – niegdyś ważny gracz na międzynarodowej filmowej arenie – zaczęła przegrywać chociażby z Chinami czy (zwłaszcza) z Koreą Południową. Zwycięstwo Koreedy zostało przecież symbolicznie wyrównane, a potem przebite przez Koreańczyka Joon-ho Bonga. Rok po Złodziejaszkach jego Parasite zdobył najpierw Złotą Palmę, a potem cztery Oscary, w tym dla najlepszego filmu. Remis i poczwórny nokaut.
Mówi się trudno: wiatr historii wydaje się wiać akurat w inną stronę. Kinematografia Chin ma napęd w postaci konsekwentnie rosnącej geopolitycznej roli kraju. Koreańskie filmy są zaś niezwykle przystępne: wschodnia egzotyka jest w nich podana w formie, która trzyma hollywoodzkie standardy, produkcyjne i narracyjne. Trendy tymczasem trendują. „Nowe fale” przychodzą i odchodzą, narodowe kinematografie rozpalają się międzynarodowym ogniem i gasną. Moda to na Iran, to Rumunię, to Grecję pojawia się i znika wraz z napędzającym ją lokalnym artystycznym fermentem. Możliwe,