Ukryta forteca, czyli ostatnia dekada japońskiego kina
i
kadr z filmu „Miłość obnażona” reż. Sion Sono
Doznania

Ukryta forteca, czyli ostatnia dekada japońskiego kina

Jakub Popielecki
Czyta się 15 minut

W ostatniej dekadzie Japonia zniknęła z ekranów. A przynajmniej tak to wyglądało z kinowego fotela w pewnym kraju nad Wisłą. Czy to, że Japonia zmieniła się w filmową „ukrytą fortecę”, oznacza, że przez ostatnie lata faktycznie nie było tam co oglądać?

W kronice światowego kina hasło „Japonia” to ważna pozycja. Od Akiry Kurosawy aż po Takeshiego Kitano ciągnie się wianuszek reżyserów mistrzów, którzy od lat regularnie rzucali na kolana publiczność Cannes, Wenecji, Berlina i reszty globu. Dziś szeregowy kinoman z naszej części świata może mieć jednak problem z dopisaniem do listy jakiegoś „świeższego” nazwiska. A przynajmniej takiego, które nie byłoby nazwiskiem pary regularnych canneńskich bywalców Hirokazu Koreedy i Naomi Kawase.

Trudno mówić oczywiście o obniżeniu poprzeczki, skoro tenże Koreeda w 2018 r. odebrał w Cannes Złotą Palmę za swoich Złodziejaszków. Nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że w ostatnich 10 latach Japonia – niegdyś ważny gracz na międzynarodowej filmowej arenie – zaczęła przegrywać chociażby z Chinami czy (zwłaszcza) z Koreą Południową. Zwycięstwo Koreedy zostało przecież symbolicznie wyrównane, a potem przebite przez Koreańczyka Joon-ho Bonga. Rok po Złodziejaszkach jego Parasite zdobył najpierw Złotą Palmę, a potem cztery Oscary, w tym dla najlepszego filmu. Remis i poczwórny nokaut.

kadr z filmu „Złodziejaszki” reż. Hirokazu Koreeda
kadr z filmu „Złodziejaszki” reż. Hirokazu Koreeda

Mówi się trudno: wiatr historii wydaje się wiać akurat w inną stronę. Kinematografia Chin ma napęd w postaci konsekwentnie rosnącej geopolitycznej roli kraju. Koreańskie filmy są zaś niezwykle przystępne: wschodnia egzotyka jest w nich podana w formie, która trzyma hollywoodzkie standardy, produkcyjne i narracyjne. Trendy tymczasem trendują. „Nowe fale” przychodzą i odchodzą, narodowe kinematografie rozpalają się międzynarodowym ogniem i gasną. Moda to na Iran, to Rumunię, to Grecję pojawia się i znika wraz z napędzającym ją lokalnym artystycznym fermentem. Możliwe, że Japonia wreszcie znudziła się na zachodnich salonach. W końcu utrzymywała się na nich prawie nieprzerwanie od czasów Rashomona, który w 1950 r. otworzył oczy filmowego świata na ten kraj. 

Słowo „nuda” wydaje się jednak nie na miejscu, w końcu japońska popkultura

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Gdyby nie było jutra
i
Osaka, Japonia; zdjęcie: Sava Bobov/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Gdyby nie było jutra

Paulina Wilk

Młodzi Japończycy wolą nie myśleć o przyszłości. Wszystkie jej realne scenariusze przypominają dystopię i są smutną przepowiednią dla świata. Ale brak perspektyw nauczył ich jednego – naprawdę żyją chwilą.

Wiosną młodzi Japończycy nie mają głowy do romansów. Smukli kawalerzy wiążą wąskie krawaty, prasują białe koszule, wkładają dokumenty do czarnych teczek i – niemal identyczni, doskonale wtopieni w tłum – ruszają na łowy. A raczej mają nadzieję, że to oni zostaną złowieni. Wiosenny rytuał rynku pracy – shūkatsu – to czas rekrutacji, proces złożony z wielu etapów. Najpierw pielgrzymowanie po targach organizowanych przez firmy. Dobrze się tam pokazać, dać znać o swoich zainteresowaniach. Potem składanie podań. Następnie test z matematyki i pisanie eseju. I dopiero po przejściu tych etapów zaczynają się strome schody – rozmowy kwalifikacyjne. Od powodzenia w szukaniu pracy zależy całe życie – dosłownie. Dlatego absolwenci japońskich uczelni aplikują o zatrudnienie w kilkudziesięciu różnych firmach jednocześnie. Konkurencja jest ogromna, a stawka najwyższa z możliwych. Tylko wąska grupa zdobędzie zajęcie stabilne, prestiżowe i dobrze płatne, czyli umożliwiające myślenie o przyszłości. Wiosenne nabory uchylają drzwi do najlepszych korporacji, mediów, kancelarii prawnych, agencji reklamowych i banków. Kto się przez nie przeciśnie, wkroczy do cenionego kręgu, ale nie odetchnie z ulgą. Tak zaczyna się bowiem intensywne życie zawodowe pełne poświęceń, nadgodzin i presji. Jednak ci, którzy zostaną za drzwiami, mają przed sobą jeszcze trudniejszą trasę: niepewne i słabo płatne zajęcia, wystarczające na przetrwanie, ale dyskwalifikujące w kategoriach społecznych. Bez dobrej pracy nie ma mowy o domu ani rodzinie, nie można sobie pozwolić na marzenia. A miejsc pracy, takich na całe życie – nie tylko w Japonii, lecz także w innych krajach – ubywa. Coraz więcej zajęć przypomina łaty zakrywające zszargane ambicje. Często trzeba zatrudnić się w dwóch albo trzech miejscach, żeby móc utrzymać się w mieście i jeszcze spłacić studenckie pożyczki. Według Banku Światowego nieco ponad 8% Japończyków mieszka na wsi (dane z 2019 r.), a w tym gęsto zaludnionym i zurbanizowanym kraju dom – jego zakup czy wynajem – to najwyższy koszt życia. Tamtejsza młodzież, podobnie jak nowe generacje na całym świecie, w większości ma przed sobą przyszłość prekarną: kruchą, chybotliwą, pozbawioną wizji spełnienia i poczucia pewności. Perspektywa ta jest szczególnie obciążająca w społeczeństwie, które nie nadąża za ekonomicznymi realiami i nosi gorset wymagań z minionej epoki. Ideał szczęścia dyktujący rytm życia od zakończenia drugiej wojny światowej całkowicie rozjechał się z tym, jakie szanse są dziś faktycznie dostępne. Młodzi czują to najsilniej i płacą najwyższą cenę za pogłębiający się konflikt między aspiracjami a realiami. I dlatego odwracają się od świata, wybierają internetowe rozrywki oraz fantazję zbudowaną z pikseli – na takie życie ich stać, takie jest dla nich możliwe.

Czytaj dalej