Uśpione, leniwe oczy Uśpione, leniwe oczy
Przemyślenia

Uśpione, leniwe oczy

Rozmowa z Eliane Brum
Aleksandra Lipczak
Czyta się 18 minut

Aleksandra Lipczak: Nie wiem, jak zadać pierwsze pytanie osobie, która sama nigdy tego nie robi.

Eliane Brum: Wychodzę z założenia, że pierwsze pytanie mówi więcej o mnie samej niż o tych, z którymi rozmawiam. Jest formą sprawowania kontroli, a reporterka musi umieć ją stracić.

Jak w takim razie Pani zaczyna?

Wolę po prostu powiedzieć: „proszę mówić” albo „opowiadaj”. To niezwykłe, od jakiego miejsca ludzie potrafią zacząć swoją historię. Pisałam kiedyś reportaż o małżeństwie kobiet, które jako pierwsze w Brazylii wywalczyło w sądzie uznanie wspólnego rodzicielstwa dzieci urodzonych przez jedną z nich. „Słucham” – powiedziałam. Jedna z nich zaczęła mi wtedy opowiadać o bulimii, na którą chorowała, kiedy była nastolatką. Samej nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby o coś takiego zapytać, skąd miałabym zresztą wiedzieć, że będzie to miało związek z ich późniejszą historią.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Pierwsze pytanie może zamknąć opowieść. Ukierunkowuje reportaż, bo rozmówcy zaczynają mówić ci to, co chcesz usłyszeć, chcąc nie chcąc dopasowują się do twojego punktu widzenia.

Weźmy historię Alice, bohaterki reportażu Karmicielka, której towarzyszyłam przez ostatnie 115 dni jej życia. Gdybym zaczęła rozmowę od pytania o nowotwór, nigdy nie dowiedziałabym się, że ona sama nigdy nie wymawia tego słowa. Nie odkryłabym, że przez 115 dni ani razu nie nazwie choroby, na którą umiera. Nic bym nie zrozumiała.

To może zapytam tak: gdzie Pani teraz jest?

Nie chcę o tym mówić ze względów bezpieczeństwa. Mogę tylko powiedzieć, że od trzech lat mieszkam w okolicy miasta Altamira w Amazonii.

Ma Pani wielu wrogów?

Brazylia ma dziś prezydenta, który mówi, że ten, kto się z nim nie zgadza, może się wynosić na ponta da praia (port. skraj plaży – przyp. aut.). Chodzi o owiane złą sławą wojskowe bazy, w których pozbywano się przeciwników politycznych w czasach dyktatury. Więc owszem, bycie w opozycji do Bolsonaro niesie z sobą ryzyko.

Z konieczności dbam więc o środki bezpieczeństwa, ale nie lubię o tym mówić. Są dziś w Brazylii ludzie, którym grozi dużo więcej niż mnie: to liderzy rdzennych społeczności, działacze ludowi, czarni aktywiści. Mam 54 lata, żyłam w czasach dyktatury. Uważam jednak, że Brazylia przeżywa dziś swój najgorszy moment.

O Bolsonaro jeszcze porozmawiamy, ale najpierw chciałabym wiedzieć, dlaczego porzuciła Pani São Paulo?

Piszę o Amazoniach – bo trudno mówić o jednej Amazonii – od ponad 20 lat. Zaczęłam, kiedy byłam początkującą dziennikarką w Porto Alegre, potem przeprowadziłam się do São Paulo i stamtąd też często podróżowałam do Amazonii. W 2004 r. napisałam reportaż, który można znaleźć w Kolekcjonerze porzuconych dusz.

Śródziemie – tekst o mieszkańcach Puszczy Amazońskiej prześladowanych grileiros, którzy zawłaszczają ziemię pod nielegalną wycinkę.

Nawiązałam wtedy bardzo silną relację z rzeką Xingu. Miewałam romanse z różnymi rzekami Amazonii, ale to właśnie ona jest dla mnie wyjątkowa. Okolice Xingu, zwłaszcza w rejonie Terra do Meio, to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc, jakie w życiu widziałam. Drugim jest Antarktyda, gdzie byłam w styczniu z ekologami z Greenpeace.

W 2010 r., kiedy rząd zaaprobował budowę gigantycznej hydroelektrowni na rzece Xingu, zaczęłam towarzyszyć ludziom, których życie miało się z tego powodu wywrócić do góry nogami. Rdzenne i lokalne społeczności blokowały powstanie tamy Belo Monte od czasów dyktatury, a teraz ich walka miała pójść na marne. Robiłam to na własny rachunek, bez zlecenia od żadnej redakcji. Stało się to moim najważniejszym projektem i spędzałam tu coraz więcej czasu, aż w pewnym momencie uznałam, że powinnam tu zamieszkać.

Dlaczego?

Belo Monte to jedna z największych elektrowni wodnych na świecie, której budowa doprowadziła do całkowitej destrukcji życia w regionie zwanym Wielkim Zakolem Xingu, najbardziej bioróżnorodnego zakątka Amazonii: Xingu wysycha, wody są zatrute, nie ma w nich ryb, rzeka umiera. Odpowiedzialne za hydroelektrownię przedsiębiorstwo A Norte Energia przejęło kontrolę nad wodami Xingu, od których zależało całe istniejące tu życie, nie tylko ludzi.

Tysiące rodzin zostało wygnanych z ziem, na których od pokoleń mieszkały. Historia ribeirinhos, ludzi rzeki, jest dość skomplikowana. Nie należą do rdzennych mieszkańców puszczy, pojawili się tu w XIX w. Mężczyźni z Nordeste, Północnego Wschodu, jednego z najbiedniejszych regionów Brazylii, zostali tu sprowadzeni do pracy przy pozyskiwaniu kauczuku. To był system bliski niewolnictwu. Kiedy upadł przemysł kauczukowy, zostawiono ich tu samych, właściwie porzucono. Osiedlili się w puszczy na stałe i zaczęli budować tu swoje życie, tworzyć rodziny z rdzennymi mieszkankami. Tak powstała społeczność ribeirinhos, o której opowiadam w Śródziemiu. Żyli w zapomnieniu, nie mieli dokumentów tożsamości, nie głosowali, stworzyli wspólnotę na obrzeżach społeczeństwa.

A potem pojawiło się Belo Monte?

Z powodu budowy tamy zostali przesiedleni do Altamiry, pobliskiego miasta. Ludzie, których sposób życia był całkowicie związany z puszczą, znaleźli się nagle na miejskich peryferiach. Postawiono im domy, zupełnie niekompatybilne z ich potrzebami i nawykami. Zaczęli chorować, także psychicznie, wielu z nich zmarło, a Altamira jest dziś drugim miastem w Brazylii o najwyższych wskaźnikach przemocy i najbardziej niebezpiecznym miejscem w Amazonii, epicentrum trawiących ją pożarów i brutalnego wyrębu lasów.

Mamy więc do czynienia z wielką katastrofą środowiskową i ludzką, należy wręcz mówić o ekobójstwie. Jakby tego było mało, kanadyjskie przedsiębiorstwo górnicze Belo Sun chce tu zbudować największą kopalnię złota w Brazylii, która definitywnie zakończy jakiekolwiek życie w tej części Amazonii.

Belo Monte to dla wielu ludzi koniec świata. Teraz, kiedy w puszczy szaleje koronawirus, bo Bolsonaro nie zrobił nic, by go zatrzymać, jesteśmy świadkami kolejnego.

Widok z powietrza na Amazonkę, w regionie Manaus, fot. Neil Palmer (Wikimedia Commons)
Widok z powietrza na Amazonkę, w regionie Manaus, fot. Neil Palmer (Wikimedia Commons)

Mówi Pani w wywiadach, że Amazonia jest dziś centrum świata. Miejscem, gdzie powinna być teraz reporterka.

Pamiętam scenę z mojego poprzedniego życia, jednego z moich poprzednich żyć. Jest styczeń 2016 r., a ja jestem na ulicy. Zatrzymuję się i nachodzi mnie myśl: skoro ciągle powtarzam, że Amazonia jest centrum świata, dlaczego jeszcze mnie tam nie ma? Niedługo potem zaczęłam przeprowadzkę. Na początku przyjechałam na rok, żeby być jeszcze bliżej poszkodowanych przez Belo Monte rodzin, którym towarzyszę od dekady, ale zostałam do dziś.

Centrum świata, o którym mówię, to bynajmniej nie chwyt retoryczny. W momencie kryzysu klimatycznego największy las tropikalny na świecie automatycznie zyskuje przecież status jednego z najważniejszych miejsc na Ziemi.

Chciałam odwrócić standardowy punkt widzenia na Brazylię, spojrzeć na nią i na resztę świata właśnie z Amazonii. Zobaczyć Brasilię, São Paulo i wszystkie inne wielkie miasta jako peryferie, którymi według mnie są.

Tłumaczy Pani Brazylię samym Brazylijczykom?

Moje reportaże pokazują Brazylie – w liczbie mnogiej – tej Brazylii, która samą siebie uważa za centrum. Brazylii białych elit, która żyje w izolacji i nie wie tak naprawdę nic o swoim kraju.

Nie potrafię już mówić o Brazylii w liczbie pojedynczej, bo jest ich wiele. A to, co najważniejsze i najciekawsze dzieje się właśnie tam, na obrzeżach. To peryferie są dziś centrami kreatywności, produkcji wiedzy i myślenia o przyszłości. Kolekcjoner porzuconych dusz to seria portretów tych ignorowanych, nieznanych Brazylii.

Nazywa Pani samą siebie reporterką „niewydarzeń”: pisze Pani o ludziach i miejscach, które nie interesują innych dziennikarzy. W Kolekcjonerze znalazły się historie kobiety umierającej na raka, akuszerek z Amazonii, jeźdźca ujeżdżającego kij od miotły, właścicielek psów z faweli. Jak ich Pani znalazła?

Jestem reporterką od ponad 30 lat. Krótkie portrety z Kolekcjonera pochodzą z cotygodniowej rubryki, którą przez wiele lat prowadziłam w dzienniku „Zero Hora” z Porto Alegre. Nazywała się A vida que ninguém vê (port. Życie, którego nikt nie widzi). Moim punktem wyjścia było przekonanie, że nie istnieje coś takiego jak „zwyczajne życie”. Są tylko uśpione, leniwe oczy, które nie potrafią dostrzec, że każde życie jest niezwykłe.

Żeby to udowodnić, wychodziłam na ulicę, dosłownie, jedną z ulic Porto Alegre, gdzie wtedy mieszkałam, i stawałam na rogu, czekając na pierwszą osobę, która zechce ze mną porozmawiać. Nie wybierałam moich bohaterów, to oni wybierali mnie i zawsze trafiałam na jakąś wyjątkową historię. Kiedyś zatrzymał się obok mnie chłopiec, na oko trzynastoletni, który zapytał, co tu robię z notatnikiem i długopisem. Wyjaśnił, że sam przychodzi do centrum miasta, żeby prosić o jałmużnę, bo jego ojciec stracił pracę i nie mają za co żyć. Czuł się upokorzony, zły, nie chciał tego robić. Najpierw poszliśmy na lody, a potem zabrał mnie do siebie do domu. Kiedy weszliśmy do środka, od razu rzuciło mi się w oczy, że w salonie jest tylko jedno miejsce, gdzie można usiąść – było to siedzenie ze starego autobusu. Siedział na nim ojciec, ale na widok syna podniósł się i ustąpił mu miejsca. To była scena, w której zawierała się cała ich historia. Chłopiec przynoszący do domu pieniądze stał się głową rodziny.

Kolekcjoner porzuconych dusz zawiera reportaże pisane przez dwie dekady. Czy któryś z nich jest dla Pani szczególnie ważny?

Wszystkie z tych tekstów są dla mnie ważne i to właśnie dlatego znalazły się w tym zbiorze. Choćby Szmer, którego bohaterem jest człowiek umierający z powodu zatrucia azbestem w fabryce. Jako reporterka nie umiem odłączyć się od historii, które opisuję. Zwykle towarzyszę bohaterom przez kolejne lata, czasami nawet dekady. Szmer to reportaż, w którym wychodzę z cienia i ujawniam moją własną desperację i oburzenie. Przez 20 lat byłam świadkiem tego, jak pracownicy tego zakładu umierają, nie doczekawszy się sprawiedliwości. Rozpadałam się na kawałki, patrząc na to wszystko. Ale oni się nie poddawali, walczyli dalej.

Innym ważnym tekstem jest Karmicielka, reportaż o śmierci, o którym już wspominałam. Od czasu jego napisania podjęłam wiele ważnych decyzji. Zostawiłam stałą pracę, zaczęłam bardziej niezależne życie. Myślenie o śmierci jest bowiem tak naprawdę myśleniem o życiu, o tym, jak nadać mu sens.

Moje reportaże mnie stworzyły. Ten, który jest z nich wszystkich najważniejszy, to chyba jednak Śródziemie.

Dlaczego?

Kiedy ujawnia się w reportażach przemoc i bezprawie, robi się to po to, żeby coś zmienić. W Brazylii rzadko się to niestety udaje. To kraj oswojony z przemocą, który nauczył się żyć z nią na co dzień, znormalizował ją.

W przypadku Śródziemia było jednak inaczej. Po publikacji tekstu lokalni liderzy z Amazonii zostali zaproszeni do Brasilii na rozmowę z ministrami. To było w czasach Luli, gdy ministrą środowiska była działaczka ekologiczna Marina Silva. Stworzono program ochrony amazońskich społeczności przed grileiros, łupieżcami ziemi. Mieszkańcy Terra do Meio, Śródziemia, po raz pierwszy w życiu dostali dowody tożsamości, a na zamieszkanych przez nich ziemiach powstał obszar chroniony. Inna sprawa, że od kiedy rządzi Bolsonaro, znów wkroczyli tam grileiros i wznowiono nielegalną wycinkę puszczy.

Z perspektywy psychoanalitycznej, mój związek z Amazonią ma chyba coś wspólnego z tym, że ujawnienie przemocy doprowadziło do realnej zmiany w życiu moich bohaterów, przynajmniej na jakiś czas. Dziś spotykam tam drugie pokolenie liderów i liderek. Dzieci, które bawiły się koło moich nóg i które nie chodziły do szkoły, bo jej tam wtedy nie było, przewodzą teraz swoim społecznościom. Kiedy na to patrzę, mam poczucie głębokiego sensu.

Przeprowadzając się do Amazonii, wiedziałam, że będzie to doświadczenie transformujące. Nie można dokonać tak radykalnej zmiany życia, samej się przy tym nie zmieniając. Wiele się nauczyłam, żyjąc w mieście, które zostało wzniesione na ruinach puszczy, wśród ludzi poddanych skrajnej przemocy. Mieszkanie tu ma dla mnie głęboki sens. To jak przeżywanie tego, co dopiero się wydarzy.

To znaczy?

Brazylijski antropolog Eduardo Viveiros de Castro mówi, że rdzenni mieszkańcy Ameryki to ludzie, którzy poznali już koniec świata, bo dla nich nastąpił on w okolicach 1500 r. I to właśnie od nich powinniśmy się uczyć, jak żyć dalej po katastrofie. Nasz świat to już w jakimś sensie ruiny i jego dalsza degradacja jest nieuchronna.

Kiedyś dużo podróżowałam, np. do europejskich stolic. Teraz w miastach mam poczucie, że to tylko makiety. Atrapy prawdziwego życia. Ono wydaje mi się autentyczne tylko w Altamirze. Żyję otoczona ludźmi, którzy przeżyli już wiele końców świata, a budowa Belo Monte była jednym z nich.

Od moich sąsiadów uczę się więc życia w obliczu katastrofy, bo jest tu ona nieodłączną częścią istnienia. Podobnie zresztą jak radość.

Radość na ruinach?

Radość, która jest formą oporu, która daje siłę, by działać. Pisał o tym Spinoza, ale ludzie z Puszczy Amazońskiej wiedzieli o tym dużo wcześniej.

Nie chodzi o szczęście, bo to koncept rodem ze świata konsumpcji. Niekontrolowana radość to rodzaj buntu. Radość ze wspólnej walki, z bycia razem z innymi, płynąca z możliwości wyobrażania sobie innych światów. To radość, która ma związek z poczuciem godności. Bynajmniej nie naiwność czy brak zrozumienia tego, co się dzieje – wprost przeciwnie.

Zachodni sposób myślenia o świecie – biały, męski, binarny – zaprowadził nas na skraj przepaści, doprowadził do katastrofy klimatycznej i czasów pandemii, bo będzie ich jeszcze wiele, to już wiadomo. Czas poszukać nowego języka. To moment, żeby zacząć słuchać ludzi puszczy, rdzennych mieszkańców Ameryki, czarnych i wszystkich innych, których w historii uznawano za podporządkowanych. To oni mogą nam dziś opowiedzieć o innym doświadczaniu życia, o tym, jak być z innymi – i to nie tylko z przedstawicielami tego samego gatunku.

Mało kto o tym wie, ale znacząca część Puszczy Amazońskiej została zasadzona przez ludzi, przodków jej dzisiejszych mieszkańców. Nietknięta ludzką ręką puszcza to mit: las jest tym, czym jest także dzięki jego strażnikom. To człowiek jest też jednak dla niego największym zagrożeniem. Puszcza przetrwała miliony lat. Dzisiaj, za sprawą prezydenta, który chce ją przekształcić w sawannę, jest coraz bliżej punktu, z którego nie będzie już powrotu.

Bolsonaro.

(westchnienie)

Jak to możliwe, że prezydent kraju, w którym z powodu koronawirusa zmarło 125 tys. ludzi i który mimo to uważa, że pandemia jest wymysłem, wciąż jest tak popularny?

Według dzisiejszych statystyk (rozmowa odbyła się 10 września – przyp. aut.) ofiar jest już 130 tys. Przeprowadzony latem sondaż pokazał, że Bolsonaro ma najlepszy wynik, odkąd zaczął rządzić. W najgorszym momencie pandemii, w chwili, kiedy prezydent nazywa COVID-19 gripezinha, „grypeczką”, popiera go prawie 40% Brazylijczyków. Wśród nich ci najubożsi, nawet w tych regionach kraju, gdzie w 2018 r. Bolsonaro przegrał w drugiej turze wyborów prezydenckich ze swoim konkurentem.

Jak to możliwe? Da się to zrozumieć, tylko jeśli weźmie się pod uwagę, że w Brazylii nie ma jednego wirusa, są dwa. Ten pierwszy jest dużo starszy, jeszcze bardziej śmiercionośny niż koronawirus i nazywa się nierówność. Brazylia to drugi kraj na świecie o największych przepaściach ekonomicznych. Sześciu milionerów, sześć osób, sześciu facetów zarabia tu tyle, co połowa Brazylijczyków. Zarazem dziesiątki milionów ludzi zostały okradzione z przyszłości, a ich egzystencja sprowadza się do walki o przetrwanie. Ich życie to wieczne teraz, bo robienie planów na przyszłość jest w Brazylii przywilejem.

Kiedy rozpoczęła się pandemia, rząd wprowadził pomoc finansową dla najuboższych. Okazała się szczególnie ważna dla osób, które pracują w ramach ekonomii nieformalnej – a są ich w Brazylii miliony. Bolsonaro chciał dać najbardziej potrzebującym 200 tys. reali na miesiąc.

Czyli około 30 euro?

Parlament orzekł, że to haniebnie mała kwota i podniósł sumę do 90 euro. Przez ostatnie miesiące ponad 60 mln Brazylijczyków dostawało więc co miesiąc prawie 100 euro jako formę wsparcia od rządu w czasach pandemii. Będziemy w stanie zrozumieć znaczenie tego faktu, tylko jeśli weźmiemy pod uwagę, że połowa brazylijskiego społeczeństwa, czyli ponad 100 mln ludzi, żyje za około 400 tys. reali, czyli 60 euro miesięcznie. 90 euro na miesiąc to największa pomoc, jaką dostali w całym swoim życiu. Już samo to wystarczy, żeby pojąć fenomen niesłabnącego poparcia dla Bolsonaro.

Ale to nie wszystko. Trzeba też pamiętać, że spora część Brazylijczyków jest przyzwyczajona do umierania z powodu rozmaitych chorób. Oprócz pandemii koronawirusa w Brazylii trwa epidemia dengi, rdzenni mieszkańcy Amazonii zmagają się też epidemią malarii. Znacząca część noworodków umiera w Brazylii z powodu biegunki. Wielu Brazylijczyków znormalizowało stan choroby. Przedwczesna śmierć i przemoc są częścią życia, to rodzaj boskiej kary, za którą nikt nie ponosi odpowiedzialności. Nie winią więc też Bolsonaro za spustoszenie, którego dokonuje w Brazylii koronawirus. COVID-19 to po prostu kolejna z chorób, z którą trzeba nauczyć się żyć. Oto sedno naszej tragedii.

Wielkie pytanie brzmi więc tak, jak społeczeństwo, które przyzwyczaiło się umierać, będzie w stanie stawić czoła własnemu ludobójstwu.

Ludobójstwu?

Do Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze trafiły już cztery pozwy przeciwko Bolsonaro oskarżające go o ludobójstwo. Skarżą go organizacje praw człowieka, prawnicy, pracownicy służby zdrowia. W biuletynie informacji publicznej można znaleźć solidne dowody na celowe i świadome działania, które miały na celu to, aby koronawirus rozprzestrzeniał się bez przeszkód.

Nie chodzi po prostu o zaniedbania?

Nie, bo chodzi też o uniemożliwianie stosowania środków zaradczych i blokowanie działań gubernatorów stanowych, którzy sprzeciwiali się polityce Bolsonaro. Żeby można było mówić o ludobójstwie, konieczne jest istnienie intencji, przemyślanego planu – i tak właśnie jest w tym przypadku, z czego zdaje sobie sprawę coraz więcej ludzi w Brazylii. Bolsonaro chodzi po prostu o to, żeby pozwolić koronawirusowi zabijać.

Szczególnie podatni na zachorowania są rdzenni mieszkańcy Amazonii, których system odpornościowy jest zupełnie nieprzygotowany na walkę z koronawirusem. To społeczność, w której praktycznie nie robi się testów, więc oficjalne dane o zachorowaniach są tu niewiarygodne, brakuje informacji, ludzie nie wiedzą, jak się chronić. Z powodu koronawirusa zmarło już wielu najważniejszych liderów tych wspólnot. Byli to wyjątkowi ludzie, którzy przewodzili walce o terytorium i ochronę Puszczy Amazońskiej przed wycinką. Nawet gdyby koronawirus skończył się dzisiaj, już przegraliśmy.

Ich śmierć była częścią planu?

Rozprawa z nimi zaczęła się wcześniej niż sama pandemia. Obecny rząd całkowicie rozmontował dotychczasową politykę ochrony środowiska, którą tworzono latami. Nie robi nic, żeby przeciwdziałać inwazji grileiros garimpeiros, nielegalnych poszukiwaczy złóż złota i kamieni szlachetnych, na ziemie zamieszkane przez rdzenne społeczności. Tylko na terenach zamieszkanych przez Yanomami, jedną z największych rdzennych wspólnot w Amazonii (która liczy około 35 tys. osób – przyp. aut.) działa dziś 20 tys. nielegalnych kopaczy. Oprócz tego, że niosą ze sobą zniszczenie i zatruwają rzeki, są też nosicielami koronawirusa i innych chorób.

Pod wpływem międzynarodowej i lokalnej presji, brazylijski rząd wziął się za pracę nad planem ratunkowym dla rdzennych mieszkańców Brazylii. Tylko że zrobił to dopiero w sierpniu! A przecież COVID-19 zabija praktycznie od początku roku. Z jednej strony jest więc morderczy koronawirus, a z drugiej: przyspieszona i niekontrolowana destrukcja Amazonii.

COVID-19 to sposób, żeby wyeliminować „przeszkody”?

Chodzi o to, by otworzyć Puszczę Amazońską na uprawę soi, wypas bydła, wydobycie minerałów i wielkie projekty infrastrukturalne. Przejęcie kontroli nad Amazonią to priorytet rządu Bolsonaro, a podstawowym utrudnieniem są tu właśnie rdzenne społeczności i ich opór. Na naszych oczach rozgrywa się dziś prawdziwa masakra. Codziennie – i nie ma w tym żadnej przesady – dostaję wiadomości od działaczy i liderów o groźbach, zastraszaniu, próbach zabójstw. Budzi to we mnie poczucie totalnej bezsilności. Mogę pisać reportaże, apelować, krzyczeć, ale nikt nie odpowiada. Życie tych ludzi wisi na włosku. Chronią Puszczę Amazońską własnymi ciałami, ale nikt nie chroni ich. Policja w Rio de Janeiro też zabija dziś dużo więcej ludzi niż kiedyś. Codzienna przemoc przybrała straszliwe rozmiary i moim zdaniem nie da się już powiedzieć, że w Brazylii istnieje demokracja.

Chciałabym, żeby czytelnicy i czytelniczki w Polsce zrozumieli, że Bolsonaro nie jest zagrożeniem tylko dla Brazylii, ale dla całego świata. Bez Amazonii nie ma mowy o walce z globalnym ociepleniem. Amazonia to serce świata. Jej rzeki – te dosłowne, ale przede wszystkim te powietrzne, które płyną nad naszymi głowami wskutek parowania wody z puszczy, są jak żyły pompujące wilgoć. Amazonia to wielka regulatorka klimatu. Atakując ją, Bolsonaro skazuje cały nasz gatunek na walkę o życie.

Z przywódcą, który ma takie, a nie inne podejście do koronawirusa, nie ma też szans, żeby na dobre zapanować nad pandemią. Brazylia ma przecież ponad 200 mln mieszkańców, a granic nie da się na dobre uszczelnić.

Pani reportaże, także te z Kolekcjonera porzuconych dusz, są bardzo literackie, wręcz poetyckie. Nie ma sprzeczności między pięknem i społeczną walką, którą Pani toczy?

Nie da się napisać reportażu, który nie byłby przesiąknięty polityką – przynajmniej w moim rozumieniu polityki.

Naszym pierwszym aktem oporu jest tworzenie opowieści o naszym własnym życiu, które nie ma przecież żadnego sensu. Przychodzimy na świat nadzy. Życie to fikcja, opowiadanie, które piszemy albo przeredagowujemy każdego dnia na nowo, bo inaczej nie bylibyśmy w stanie funkcjonować.

Pielęgnowanie życia i nadawanie mu sensu to dla mnie coś bardzo politycznego. Jako reporterkę najbardziej interesuje mnie chyba właśnie pytanie o to, jak każdy z nas to robi, w jaki sposób buduje swój własny sens.

Dlaczego poświęca Pani tyle uwagi swoim błędom? We wstępie do książki wyjaśnia Pani, co dziś zrobiłaby Pani inaczej, czego się Pani wstydzi.

Dziennikarze rzadko o tym mówią. Niemówienie o błędach jest jednak samo w sobie wielkim błędem. Tym bardziej że reporterskich pomyłek zazwyczaj nie da się naprawić. Nawet kiedy je zrozumiesz i się do nich przyznasz, szkoda została już wyrządzona. Mam niestety wiele przykładów ze swojego życia, które to ilustrują.

W jednym z moich zbiorów reportaży, który ukazał się w Brazylii, napisałam szczery komentarz o każdym opublikowanym w nim tekście. Ujawniłam, jak powstawał, czy coś poszło nie tak, co odkryłam, czego się nauczyłam. Książka służy teraz wielu studentom i studentkom dziennikarstwa na brazylijskich uniwersytetach. Piszę o własnych błędach i wątpliwościach, bo uważam to za rodzaj obowiązku. Niemówienie o nich publicznie oznacza ustawienie się w pozycji „ponad”, a to po prostu nieuczciwe. Uniemożliwia też uczenie się, wyciąganie wniosków.

Jest coś, co do dziś nie daje Pani spokoju?

Najbardziej bolesny błąd mojego życia popełniłam przy pisaniu reportażu Dom starców, którego bohaterami są mieszkańcy domu dla seniorów w Rio de Janeiro. Jeden z nich opowiedział mi o swoich snach erotycznych, w których pojawiała się m.in. tamtejsza lekarka. Wydało mi się to niezwykłe. Zobaczyłam w pożądaniu formę stawiania oporu śmierci, trzymania się życia. Dlatego o tym napisałam, tyle że nie zdałam sobie na czas sprawy z tego, że ujawnienie tej informacji będzie dla mojego bohatera źródłem ogromnej przykrości. Że po tym, jak tekst się ukaże, będzie musiał dalej żyć w tym samym domu, spotykać się z lekarką, usprawiedliwiać się ze swoich wyznań. Oczywiście wiedział, że jestem dziennikarką, że zbieram materiały do reportażu. Wtedy to ja nie rozumiałam.

Byłam dużo młodsza od moich bohaterów, przychodziłam z zewnątrz, miałam czas, żeby słuchać ich historii. To oczywiste, że się przede mną otwierali. Moim obowiązkiem było jednak ich chronić. Poprosiłam publicznie o wybaczenie, ale jaki z tego pożytek, skoro naraziłam tych ludzi na cierpienie.

Słyszałam potem od kolegów i koleżanek po fachu: to drobiazg, nie przejmuj się. Nieprawda. Smutek bohatera wywołany reportażem to najgorszy błąd, jaki można popełnić.

Elaine Brum w Terra de Meio, fot. Azul Serra
Elaine Brum w Terra de Meio, fot. Azul Serra

Eliane Brum:

Jedna z najbardziej znanych brazylijskich reporterek i laureatka ponad 40 nagród dziennikarskich. Jest autorką sześciu książek non fiction i jednej powieści, a także reżyserką filmów dokumentalnych. Ma swoją rubrykę w dzienniku „El País”, współpracuje też z „Guardianem”. Kolekcjoner porzuconych dusz (w tłumaczeniu Gabriela Borowskiego) to pierwszy zbiór jej reportaży, który ukazał się poza Brazylią.

Czytaj również:

Natura wcale nie jest miła Natura wcale nie jest miła
i
Wyprawa na lodowiec Vatnajökull, 1956 r. Zespół islandzkiego Towarzystwa Badania Lodowców i przyjaciele; zdjęcie: archiwum rodzinne
Przemyślenia

Natura wcale nie jest miła

Rozmowa z Andrim Sanærem Magnasonem
Aleksandra Lipczak

Słowa się zużywają, przyzwyczajamy się do nich. Mamy już coś w rodzaju stadnej odporności na hasło „zmiana klimatu” – mówi Andri Snær Magnason, autor książki O czasie i wodzie.

Aleksandra Lipczak: Zrobiłam ćwiczenie, o którym piszesz w książce. Wychodzi na to, że mój intymny czasowy zasięg sięga 2150 r. – bo mniej więcej tego momentu dożyją moje hipotetyczne wnuki. Trochę mnie to przestraszyło, bo nie będą to pewnie łatwe czasy.

Czytaj dalej