Sahara zrobiła w tył zwrot, ale Tuaregowie wciąż tu są. Nadwiślańska wersja sierpniowej mañany bez elementów afrykańskich i bliskowschodnich czerpie z własnych źródeł.
Dziarski staruszek ze spłaszczonym nosem w goglach muchach za sterem małego promu płynącego z Portu Czerniakowskiego na piaszczysto-zarośniętą stronę Saskiej Kępy jest żywcem wycięty z Rejsu. Tak samo prawdziwy jak wyblakłe syrenki wyryte kolką na jego pomarszczonej smagłej skórze, białoruskie fajki z urwanym filtrem i Cherri Cherri Lady z Radia Złote Przeboje z tranzystorowego odbiornika. Bujna ściana buszu i muliste zapachy przypominają o tym, że Wisła, mniejsza siostra Dunaju i Dniepru, należy do tej części kontynentu, gdzie człowiek nie podporządkował sobie przestrzeni na amen. Jest dzika jak wyspa wyśniona przez Kajtusia Czarodzieja gdzieś w drugiej połowie lat 30. i jak fosforyzująca wydra o piątej nad ranem, po wyjściu z rave’u nielegalu w przęśle mostu Grota-Roweckiego.
Ten świat leży w granicach trasy autobusu 185. Strefa położona w dole skarpy, od Marymontu po Czerniaków, od zawsze była szemrana i slumsowa, bez rewii, rautów i woalek – tylko Mordek Anielewicz handlował na Solcu rybami. W PRL-u zainstalowano słynny „Szlak Orlich Gniazd”, pijalki takie, jak Mewa, Rybitwa, Żagiel, Arab czy Pod Rurą – kojarzące się z maklakiewiczowskim Małym piwkiem z korzeniami. W późnych latach 80. dzieciaki ze szkoły muzycznej na Krasińskiego eksplorowały labirynty tuneli pod Cytadelą, nierzadko przedostając się do zamkniętej strefy wojskowej. A potem już lata 90.: rozległa rumuńska favela pod Trasą Toruńską i gangsterskie budy przy Moście Gdańskim – wszystko zawsze autonomiczne i osobne, odwrócone tyłem do górnej Warszawy. Jeszcze zanim zbudowano most Świętokrzyski, a obok niego powstało zagłębie z Aurorą i Jadłodajnią Filozoficzną, Powiśle stało się naszym azylem, ucieczką w dzieciństwo. XX wiek żegnaliśmy w peerelowskich pijalkach pokroju Mewy i Rybitwy, w żarówiastych narciarskich kurteczkach jak z filmu Trainspotting, przy pingpongowym stole z miejscowymi zakapiorami i składankami italo disco katowanymi z kaset – Vamos a la playa!
Linia Wisły zawsze wydawała się geograficzno-kulturową granicą, zawsze wiedziały o tym lewobrzeżne dzieciaki jadące tramwajem na Pragę. À propos Dniepru – dziś Wisła ze swoimi zaroślami przypomina go nie tylko dlatego, że co trzeci piknikujący na jej praskiej łasze mówi po ukraińsku albo rosyjsku (takiej multietniczności Polska nie znała od czasów przedwojnia). Normą stały się tłumy włóczące się po bulwarach, śmigają podświetlane elektronogi plus jeszcze romantyka szaszłyczków na wertepie, tak bliska miejscowym preferencjom. W porównaniu ze strefą poradziecką trochę mniejszy jest tu pierwiastek brawury – skoro woda coraz czystsza, czemu nikt się jeszcze w niej nie kąpie? Ludzie wolą gapić się w telefony. Warszawa nie leży na zielonych wzgórzach jak Kijów, Wisła nie przypomina rozlewiska z meandrami i marinami, a bloków Bródna i Gocławia nie da się zrównać z układami scalonymi Trojeszczyny na kijowskim prawym brzegu. To jest dopiero prawdziwy Pekin, pełen 20-piętrowych kolosów, świat z teledysków zespołu Griby.
Coś jest jednak na rzeczy, skoro do Warszawy w glorii i chwale wraz z postironią teleportowała się estetyka postsoviet, nałożyła się na ciągłość lokalnych tradycji i muzycznego szlaku od bandżolin do samplerów. Język ten stał się dziś podobny do języka rosyjskojęzycznej traszkultury – jadowite mieszanki absurdu z hardcore’em i koksiarsko-rozbuchany cwaniacki nihilizm organicznie przyjęły się nad Wisłą. 20 lat wcześniej kilku wzorujących się na francuskiej Nienawiści raperów z tyrmandowskich rewirów podświadomie stylizowało się na rosyjskich worów w zakonie – z łysymi glacami, w skórzanych kurtkach, obwieszeni łańcuchami lubili wyjaśniać znaczenia prawilności i przestrzegać przed kozaczeniem. W 2019 r. wskrzeszający tradycje pierwszego warszawskiego chuligańskiego rapu spod znaku Molesty i Zip Składu deformują je do granic możliwości, zanurzając w abstrakcji i mefedronowej kwaskowatej chińszczyźnie. Główną cechą syntetycznego post rapu i post trapu, projektów takich jak Hewra, jest absolutna defragmentyzacja bodźców – dźwięków, słów, zgłosek, sylab i przede wszystkim obrazów (bo najważniejsze są klipy pełne nonsensu i podprogowo-epileptycznych pułapek). Całość wydaje się w równym stopniu leniwa i przypadkowa, plażowa i dresiarska, jak neurotyczna i złowieszcza. Jak głęboka świadomość znaczenia słów no future u introwertycznych dzieciaków, niewysuwających nosów ze swych wirtualnych schronów.
Podmiejskiemu plażowaniu poświęcony jest plastelinowy teledysk grupy Elektronikt – weteranów ilustracyjno-sytuacyjnej poezji przedmieść, odpowiednika brytyjskiego The Streets z warszawskich Jelonek. W poklatkowej animacji główną rolę gra równiusieńko ułożona para sterylnie białych sportowych butów nastolatka z biednej dzielnicy, który nie wynurzył się spod wody. Kuriozalne buty to mulisty podwodny thriller wprost z zielonkawego mazowieckiego stawu, antyteza kultury aquaparków i hołd bezimiennym ofiarom zwyczajnych statystyk. Przemieszczając się w stronę poprzemysłowych polskich miast i miasteczek z czerwonej cegły, można odczuć, jak w powietrzu unosi się coraz więcej piachu. Gdy skład Interregio jadący przez Żyrardów, Skierniewice i Koluszki zanurzy się w tunelu i wjedzie na peron największego w kraju i najbardziej wyludnionego dworca, hiszpańscy erazmusowcy wspólnie z Czeczenami i Romami ze starego Widzewa wkroczą na plan filmowy którejś z antyutopii Piotra Szulkina, do świata zdezelowanych dekoracji z różnych epok. Prostopadłe ciągi ulic opustoszałej rozkopanej Łódki cały czas przypominają klip do Luccioli Maanamu, przeniknięte aurą wiecznej dostojewszczyzny. Zastygnięte riksze, odłażące płaty różowej farby, zabite dechami ciucholandy i salony kosmetyczne typu Kleopatra.
Ulice Wschodnia i Włókiennicza wyglądają identycznie jak w filmie Ostatni pociąg do Warszawy artystycznego kolektywu Dom Mody Limanka, w którym uchodźcy z upadłej stolicy filmu i mody, błądzący wśród hałd piachu i spożywający w trójkę na obiad jedną główkę cebuli, próbują załatwić sobie bilet na ostatni transport do stolicy od dilera handlującego tynkiem zeskrobanym ze ścian. Na ostatniej płycie Trypolis łódzkiego Trypa, której głównym bohaterem jest najemnik powracający z Libii do rodzinnego miasta z łódką w herbie, zapiaszczony Rynek Bałucki zmienia się w bliskowschodnią kasbę. „Tam przy szynach stoi Murzyn/Ma czarne ręce bardziej niż węgiel z Katowic/Po polsku bardzo dobrze mówi: Panie, kup tę pocztówkę/Ona jest ze stolicy Libii, z Trypoli”. W spalonych słońcem wersach Marcina Pryta pojawia się też plaża: „Każdy ma swoje Morze Śródziemne/Przestrzeń, którą musi przepłynąć”.
* * *
„To czasy zbrodniarzy, kupców i handlarzy/Coraz więcej tłustych twarzy, coraz ciaśniej jest na plaży” – śpiewał Kryzys już w 1980 r. I nawet Vamos a la playa hiszpańskiej Righeiry było tylko z pozoru radosnym plażowym hitem. Dwóm młodzieńcom tańczącym w teledysku z antenkami doczepionymi do elektronicznych zegarków, w tekście piosenki włosy rozwiewa radioaktywny wiatr. A sprzęty, które noszą na przegubach, to najpopularniejsze w tamtej epoce detonatory domowej konstrukcji.