Oj, nieprędko przestaniemy rozmawiać w Polsce o transformacji – toczyć spór o to, co nam jako społeczeństwu przydarzyło się na przełomie lat 80. i 90. XX stulecia.
Kolejnym głosem w tej debacie jest wystawa Ruchy tektoniczne, którą w Muzeum Sztuki w Łodzi wykuratorował Jakub Banasiak. I doprawdy nie wiem, komu bardziej polecać ten projekt. Tym, którzy – jak ja – widzieli transformację na własne oczy i mają jej piętno odciśnięte w życiorysach? Na pewno! Ale może jeszcze bardziej należy Ruchy tektoniczne rekomendować tym, którzy tamtych lat nie pamiętają i na wystawie dostają okazję, by dotknąć ich rozwibrowanej materii oraz poczuć rozchwianego, delirycznego ducha epoki przełomu? Trudno rozstrzygnąć, więc chodźmy na wystawę wszyscy, bo przecież transformacja dotyczy wszystkich: i tych, którzy w niej uczestniczyli, i tych, którzy – choć nie było ich wtedy na świecie – do dziś odczuwają jej konsekwencje.
Jakub Banasiak zabiera nas w podróż do krainy, w której trwają ruchy tektoniczne historii, rzeczywistość trzeszczy w posadach, rozpadają się totalitarne mury, padają zakłady przemysłowe, pieniądze leżą na ulicy, ale brakuje ich w kieszeniach – nie mówiąc o tym, że szybko tracą na wartości, szaleje bowiem inflacja, przy której obecna przypomina niewinny żart. Komunizm jest przegrany, kapitalizm dziki, nadzieje rozbudzone, rozczarowania gorzkie, społeczne koszty i prywatne zyski tak ogromne, że do tej pory trudno zrobić ich bilans. W czasie dzieli nas od tej krainy 30 lat. W przestrzeni nie dzieli nas od niej nic; jesteśmy tu i wtedy. Czy można się dziwić, że Polska przełomu lat 80. i 90. wydaje się jednocześnie bliska i daleka, totalnie egzotyczna i zarazem swojska?
Symptomy
Transformacja to kosmologia współczesności. Problem w tym, że ten mit założycielski dzisiejszej rzeczywistości ma tyle różnych wersji! W jednej Polska – wspierana przez opatrzność, papieża rodaka, Ronalda Reagana i miłujące wolność duchy powstańczych przodków – w 1989 r. zrzuca autorytarno-sowieckie jarzmo, wybiera liberalną demokrację i odnosi bezprecedensowy sukces, stając się tygrysicą postkomunistycznej Europy, kandydatką prymuską do NATO i Unii.
W innej wersji zużyta, skompromitowana władza dogaduje się ze zniechęconym, wykończonym latami 80. społeczeństwem, Polskę wraz z całym regionem wciąga wir fukuyamowskiego końca historii oraz globalizacji. I w tych nowych, postzimnowojennych okolicznościach dajemy sobie radę, jak umiemy, bo nie mamy innego wyjścia.
W jeszcze innej redakcji mitu historyczne zwycięstwo jest skażone zdradą, staje się w istocie klęską: to sami komuniści obalają komunizm, ponieważ chcą zostać kapitalistami; razem ze skorumpowaną dawną opozycją prywatyzują kraj i sprzedają go za bezcen międzynarodowej finansjerze, w bonusie dorzucając mieszkańców przerobionych na zasoby ludzkie taniej siły roboczej.
Która wersja mitu jest prawdziwa? Oto jest pytanie! Ekonomiści i socjologowie dadzą Państwu na nie tyle sprzecznych odpowiedzi, że jest tak, jakby nie udzielili żadnej. Tym bardziej nie warto słuchać polityków, którzy – wiadomo – manipulują przeszłością dla swoich przyszłych celów. Ba! Na to pytanie nie sposób odpowiedzieć samemu sobie, nawet jeśli przeżyło się transformację i doświadczyło jej na własnej skórze. Każdy przecież przeżył co innego – i co innego zapamiętał. Jedni pamiętają więc pieniądze, które wtedy zrobili, a drudzy pracę, z której ich zwolniono. Ja na przykład pamiętam wędrówki przez bazarową stolicę, która kipiała energią chciwości i przedsiębiorczości, wydawała się miejscem nieograniczonych możliwości, z których wiele – na moich oczach – spełniało się dosłownie z dnia na dzień. Ale jest to przecież wspomnienie z centrum Warszawy i zapisane jest w nim doświadczenie młodego człowieka z klasy średniej, który niewiele miał do stracenia, mnóstwo do zyskania, a Polskę B mógłby znać z artykułów „Gazety Wyborczej” – gdyby chciało mu się je czytać. Chciało się jednak niespecjalnie; tyle się wówczas działo ciekawszych rzeczy.
Ostatecznej prawdy o transformacji nie da wyciągnąć ze statystyk (znajdą się w nich dowody na poparcie różnych, sprzecznych tez) ani z socjologicznych esejów, ani nawet wyłuskać tej prawdy z własnych wspomnień.
Może zatem należy szukać jej w sztuce?
Tropem tym poszedł kurator Ruchów tektonicznych – i dotarł dalej niż uczestnicy wielu debat o czasach przełomu, roztrząsający w nieskończoność, czy Leszkowi Balcerowiczowi postawić pomnik, czy jednak „Balcerowicz musi odejść”. A mówiąc ściślej, idąc wraz z Jakubem Banasiakiem tropem sztuki z lat 80. i 90., docieramy gdzie indziej: do wrażliwości, wyobraźni i estetyki transformacji. Nie należy lekceważyć poznawczej mocy tych kategorii. Sztuka pojęta jako emanacja zbiorowej świadomości (a także nieświadomości) mówi zwykle prawdę o czasach, w których powstała; można ją dostrzec nie tyle w tej czy innej pracy, ile czytając między wierszami dzieł z epoki. Nie inaczej jest w tym wypadku.
Ruchy tektoniczne nie są wystawą o kanonie polskiej sztuki około roku 1989. Wprawdzie Banasiak pokazuje tu artystów i artystki, które zajmują dziś w tym kanonie ważne miejsca, ale obok nich stawia postaci zapomniane, takie, które na jednym z kolejnych zakrętów wypadły z rozpędzonego pociągu instytucjonalnych karier oraz takie, które nigdy do tego pociągu tak naprawdę nie wsiadły, pozostając w obszarze kontrkultury. Na wystawie gęsto jest więc od zine’ów, ulotek, plakatów i innych artefaktów dokumentujących ówczesne życie artystyczne, rozumiane szerzej niż to, co działo się w oficjalnych galeriach.
Wszystkie zgromadzone na Ruchach tektonicznych eksponaty – te pożyczone z ważnych muzealnych kolekcji i te wygrzebane zza szaf zapomnianych bohaterów i bohaterek sceny sprzed 30 lat – kurator nazywa „artystycznymi symptomami transformacji”.
Cóż to za symptomy?
Weźmy na przykład zespawaną z metalowego złomu machinę o niepokojącym wyglądzie i jeszcze bardziej złowieszczym tytule Młotek do zabijania ludzi. A gdyby ów tytuł zostawił jeszcze jakieś wątpliwości, autor urządzenia, rzeźbiarz Artur Żmijewski, rozwiewa je w dołączonym do pracy wierszyku:
Można to zrobić żelaznym bolcem
lub zaostrzonym drucianym kolcem
można też szmatką topioną w kwasie
i w roztrzęsionej blachy hałasie
można to rozgnieść lokomotywą
stukając prętem w ciężkie żeliwo
dobrze jest użyć niedługiej szyny
lub rozkręconej twardej sprężyny
chodzi zaś o to by jednym palcem
z ludzkim rozprawić się zakalcem
ażeby wszelka podła hołota
jebnęła od użycia młota.
W świetle wierszyka konstrukcja machiny staje się przerażająco jasna: a więc w tym miejscu trzeba stanąć, tu należy umieścić głowę, to jest element, który ma ją rozbić, a tam jest stanowisko operatora, który obsługuje urządzenie.
Szokująca praca, ale zarazem jakże symptomatyczna dla nihilizmu, który na wystawie co i raz dochodzi do głosu w pracach brutalnych, obrazoburczych, ostentacyjnie brzydkich. Brzydkie były lata 80., dekada wojskowej dyktatury, ekonomicznego kryzysu. Pierwsze lata transformacji także trudno określić jako piękne. Czy można się zatem dziwić, że artyści byli źli i pozbawieni złudzeń; nie stracili wprawdzie poczucia humoru, jednak miał on bardzo ciemny odcień.
Tania sztuka z Polski
Inna symptomatyczna historia przywołana w Łodzi to przypadek Przemysława Kwieka. W latach 70. wraz z Zofią Kulik tworzył duet KwieKulik, bez którego nie da się napisać historii radykalnej neoawangardy w Polsce. W latach 90. spotykamy tego bezkompromisowego twórcę malującego kwiaty. Kwiek dokumentuje swoje wysiłki na fotografiach. Zdjęcia przedstawiają artystę w plenerze, z paletą i ze sztalugą rozstawioną naprzeciwko kwiatów rosnących w ogrodzie za domem, w jakichś chaszczach czy na miejskim klombie; malarz odrywa się na chwilę od pracy i patrzy w obiektyw kamery. Każda fotografia zestawiona jest z obrazem, który powstał podczas utrwalonej na zdjęciu sesji. Projekt nosi tytuł Awangarda bzy maluje. Na pierwszy rzut oka można by wziąć całe to przedsięwzięcie za cykl scen rodzajowych z życia artysty plastyka, ale przecież spojrzenie malarza nieprzypadkowo ma oskarżycielski wyraz. Czy można sobie wyobrazić głębszy upadek prawdziwego awangardzisty niż malowanie bzów? Prawdę mówiąc, właściwie tak – można sobie wyobrazić mnóstwo gorszych rzeczy niż tworzenie dekoracyjnych, kolorowych obrazów. A przecież malując je, Kwiek zaprzecza filozofii artystycznej, której poświęcił całą karierę. Nieszczęsne bzy stają się alegorią losu artysty czasów transformacji. W latach 90. państwo abdykowało z roli mecenasa kultury, oddając ją w niewidzialne ręce rynku, ten zaś nigdy specjalnie nie cenił awangardy – zawsze wolał ładniejsze, prostsze obrazki. Pozbawiony środków do życia Kwiek zmuszony był więc malować kwiaty i pejzaże, które usiłował sprzedawać na bazarze w Łomiankach. Kiedy Awangarda bzy maluje pokazywana była w epoce, zdjęciom i obrazom towarzyszył jeszcze film: Kwiek siedział za sztalugą, wpatrywał się w kwiaty, malował i klął, mieląc w ustach najwulgarniejsze bluźnierstwa, jakie przychodziły mu do głowy.
Z kwietnym lamentem Kwieka świetnie rezonują obrazy Rafała Bujnowskiego przedstawiające deski. Artysta malował je w hiperrealistycznej manierze na podłużnych blejtramach w kształcie desek. Te tautologiczne prace można czytać jako ironiczną wypowiedź na temat statusu obrazu, który jest nośnikiem pewnego wyobrażenia i zarazem przedmiotem, jak również, last but not least, towarem. Z takimi właśnie obrazami – a także z podobnymi, przedstawiającymi kasety wideo i cegły – artysta pojawił się w Londynie, rozłożył się na trawniku przed galerią Tate Modern i sprzedawał swoje dzieła pod szyldem „Tania sztuka z Polski”. Kolejna świetna alegoria, tym razem opisująca międzynarodową sytuację artystów z kraju transformacji, ale – pars pro toto – wszystkich Polaków, którym na globalnym rynku wyznaczono do odegrania rolę tanio sprzedających się gastarbeiterów.
Kto wykończył Myszkę Miki?
Niedaleko od desek z cyklu „Tania sztuka z Polski” leci teledysk. Jesteśmy na transformacyjnym bazarze; obywatele, którzy wzięli sprawy w swoje ręce i mają ambicję zostać kowalami własnego losu, handlują tu czym popadnie. Przez targowisko idzie Kazik Staszewski i rapuje: „Coście skur… uczynili z tą krainą” – refren przeboju, który idealnie nadaje się na nieoficjalny hymn czasów przełomu. „O czym chciał powiedzieć pisarz? – pyta pani od polskiego. Chciał pokazać nierówności kapitalizmu wczesnego” – śpiewa Kazik. I pokazuje te nierówności, kreśląc posępną panoramę wczesnej III RP. „Popatrz dookoła, ile brudu na ulicy, jacy ludzie są zniszczeni, jacy oni umęczeni. A nocami pod domami stoją brudne prostytutki, boję chodzić się po nocy, tyle teraz jest przemocy. Te kobiety, co pracują dnie i noce po fabrykach, ci mężczyźni, którzy topią swoją rozpacz w tanich winach, niewidzący ładnych rzeczy, dla nich NIE MA ładnych rzeczy. Popatrz, popatrz dookoła i nie staraj się zaprzeczyć”.
Jakub Banasiak nie stara się zaprzeczać. W pierwszych latach transformacji w publicznej debacie dominowała propaganda sukcesu zapewniająca, że polskie społeczeństwo kroczy wolnorynkową drogą, która jest jedynie słuszna, ponieważ „there’s no alternative” – jak jeszcze w latach 80. ogłosiła Margaret Thatcher, żelazna dama neoliberalnej polityki. A kto się w tej bezalternatywnej rzeczywistości nie potrafi odnaleźć, ten bez wątpienia sam jest sobie winien, prawdopodobnie ma upodobanie do tanich win i dwie lewe ręce do roboty, jest reliktem poprzedniej epoki i demonstruje roszczeniową postawę, domagając się na obiad ryby zamiast wędki.
Jednak im większy dystans dzieli nas od lat 90., tym bardziej wahadło dyskursu przechyla się w drugą stronę. Dziś o sukcesie przemian mówi się mało; znajdują się one pod pręgierzem krytyki z lewa i prawa. Liczone są społeczne koszty transformacji. Banasiak przyłącza się do wystawiania tych rachunków. Pokazuje Emigranta, fantastyczny wczesny film Wilhelma Sasnala, lapidarną i mroczną opowieść o zredukowanym pracowniku likwidowanego zakładu przemysłowego – człowieku, którego bezrobocie i nędza wypędzają z ojczyzny na zagraniczną tułaczkę za chlebem. Paweł Jarodzki rysuje przygody myszki o trupiej twarzy. „Czy Myszka Miki znajdzie godną pracę? – pyta artysta. – Czy to globalizacja wykończyła Myszkę Miki?”.
Mityczne tory
Na szczęście Banasiak nie zrobił Ruchów tektonicznych tylko po to, żeby wytknąć wczesnej III RP neoliberalne błędy i wypaczenia; o taką, skądinąd słuszną, krytykę nie jest dziś trudno i żeby jej wysłuchać, nie trzeba wybierać się do muzeum. Wartość tej wystawy polega właśnie na tym, że pokazuje czas przemian szerzej i przede wszystkim głębiej – jako unikatowy stan materii i ducha. Kurator widzi transformację jako zdarzenie zakrojone na skalę niemal geologiczną – stąd też tytuł. Wystawa zaczyna się od pracy Romana Stańczaka Tory. Przez galerię ciągnie się masywna kolejowa szyna; na jednym końcu jest spiłowana na stalowy pył, na drugim zaś wygięta pod dziwnym kątem, jakby modelował ją nie rzeźbiarz, lecz robiły to siły historii zmieniające bieg dziejów wprowadzonych w ostry zakręt. Obok wystawiony jest monumentalny rysunek Jacka Staniszewskiego Raj utracony z 1990 r.; na tle posępnego, pustego pejzażu rozciągającego się pod ciężkim niebem anioł (a może skrzydlaty demon – w sumie na jedno wychodzi) płacze nad leżącym bezwładnie człowiekiem. PRL była rajem, który dziwnie przypominał totalitarne piekiełko, a teraz upadł. „Jaki świat wyłoni się z ruin komunizmu? – pyta Banasiak w kuratorskim komentarzu do pracy Staniszewskiego – czy po upadku jednej utopii nadejdzie inna, lepsza? »Raj utracony« to wizja najbardziej tajemniczego momentu transformacji, stanu po końcu dawnego porządku, ale jeszcze przed wyłonieniem się nowego”.
Biblijna wyobraźnia i metaforyka powracają w wielu pracach, które na wystawie zostały przywołane z epoki wczesnej transformacji – jak gdyby ówczesna Polska była krainą istniejącą nie tyle w porządku realnym, ile w wymiarze mitycznym, w którym ścierają się kosmiczne siły dobra, zła, losu i przeznaczenia. Jednak to tylko półprawdy o imaginarium tamtych czasów, bo jednocześnie powstają prace nasycone dosadnym, cynicznym realizmem – i mityczna kraina zmienia się w bazar, targowisko, na którym wczorajsze społeczeństwo niedoboru uczy się bycia społeczeństwem konsumpcyjnym; w roli pomocy naukowych do tych lekcji występuje importowana tandeta, przechodzone diesle z Reichu, podróbki markowego obuwia sportowego oraz magazyny z lakierowanymi okładkami, między którymi pomieszczono porady, jak należy żyć po europejsku.
Wyjście z podziemia
W osobliwym świecie w procesie metamorfozy, który jest magiczny i zarazem do bólu materialistyczny, zaburzone są relacje między głównym nurtem a kontrkulturą. To jeden z najciekawszych fenomenów transformacji, jak również najbardziej interesujących wątków wystawy. W późnej, dogorywającej PRL oficjalne instytucje kultury były skompromitowane, a jednocześnie władza miała już zbyt tępe zęby i za mało energii, by powstrzymywać rozwój kultury niezależnej. Underground więc kwitł – to była jego złota epoka – a kiedy system ostatecznie upadł, podziemie wyszło na powierzchnię. Praffdata, Wspólnota Leeeżeć, Totart, Pomarańczowa Alternatywa to tylko niektóre z ruchów, formacji i środowisk, które przywołała wystawa. Na początku transformacji zyskały one bezprecedensowo dużą przestrzeń do działania; nigdy w historii polskiej kultury kontrkultura nie odgrywała tak znaczącej roli jak wtedy. Okno możliwości miało się wkrótce zamknąć; rynek, kapitalizm oraz instytucje przywróciły porządek. Część ludzi kontrkultury trafiła do mediów; wierzyli, że je zmienią, ale jak to zwykle bywa, to media zmieniły i oswoiły wczorajszych buntowników. Innych podkupiły rodzący się rynek reklamowy, show-biznes, sztuka. Jeszcze inni – najbardziej nieprzejednani – wrócili, skąd przyszli, czyli do podziemia; to oni oczywiście są dziś najbardziej zapomniani.
Zaprawiona w politycznych bojach kontrkultura nie poddała się nowemu systemowi bez walki, podobnie zresztą jak niektórzy artyści. Jedni chcieli stawiać opór szczerzącemu kły dzikiemu kapitalizmowi, innym nie podobał się kompromis zawarty z komunistami przy okrągłym stole. Dawni bojownicy o wolność, z ludowym trybunem Lechem Wałęsą na czele, tracą opozycyjny autorytet, bo są już teraz częścią establishmentu. Polityczność sztuki trzeba będzie jednak w nowym systemie wymyślić na nowo. Oręż skuteczny za komuny – prowokacyjne happeningi, prace nasączone aluzjami wymierzonymi w rządzących – przestał działać. W PRL-u władza tak bardzo przejmowała się tym, co na jej temat mają do powiedzenia artyści, że potrafiła ich za to prześladować. Nowy system ma jednak grubszą skórę: ludziom sztuki wolno teraz mówić, co im się podoba, tyle że nikt ich nie słucha; jedni są zajęci robieniem pieniędzy, a inni walką o przetrwanie. Kultura zyskuje na swobodzie, ale traci na znaczeniu, co znajduje odbicie w poziomie jej finansowania przez III RP.
Transformacja psychodeliczna
O transformacji nie da się rozmawiać bez brania pod uwagę jej ekonomicznego wymiaru, ale równie grubą pomyłką byłoby postrzeganie przemian jako procesu zamykającego się w kategoriach gospodarczych i ustrojowych. Dlatego dyskurs Ruchów tektonicznych zbudowany jest z dwóch przecinających się ścieżek narracyjnych: jedna prowadzi nas tropem materii, a druga biegnie śladem duchowości transformacji. Pełne zamętu chwile przełomu, w których nic nie jest pewne i wszystko wydaje się możliwe, to złote czasy dla wszelkiej maści proroków. W przekształcającej się Polsce hipnotyzer Kaszpirowski gromadzi przed ekranami miliony widzów, kwitnie New Age, a sekty wyrastają jak grzyby po deszczu. Te duchowe poszukiwania nie omijają sztuki. Niektórzy artyści – np. Zbigniew Libera – na jakiś czas stają się żarliwymi gnostykami, inni – jak Paweł Althamer – zgłębiają odmienne stany świadomości i obszary jej pozacielesnych doświadczeń; jeszcze inni stawiają na duchowe mądrości szeroko pojętego Wschodu, poddawane równie szerokim i swobodnym interpretacjom. To kolejne oblicze kultury transformacji: mistyczne, ezoteryczne, wizjonerskie, mieniące się kwasowymi barwami, psychodeliczne. I oczywiście hybrydalne – przemiany są czasem mieszania się żywiołów. W sztuce tamtych lat buddyzm przeplata się więc z kulturą rave, nauki tajemne z popkulturą, a medytowanie z malowaniem.
Bigos przemian
Intensywne lata domagają się gęstej opowieści i Ruchy tektoniczne takie właśnie są: przeładowane dziełami sztuki, dokumentami, artefaktami i kuratorskimi przypisami – Jakub Banasiak starał się bowiem zorganizować tę wystawę na kształt ekspozycyjnego eseju, czegoś w rodzaju rozwijającego się w przestrzeni muzeum ilustrowanego tekstu. Ten zamiar nie do końca się powiódł – rozdziałów, wątków i motywów jest zbyt wiele, by zachować dyscyplinę klarownego wywodu; ostatecznie Ruchy tektoniczne bardziej przypominają gar, w którym gotuje się wieloskładnikowy bigos. Ale to nie szkodzi, tak jest nawet lepiej. Myślę, że wystawa jako tygiel to odpowiedni model ekspozycyjny dla opowieści o czasach, których istotę stanowiły chaos, płynność i mieszanie się porządków.
Czy z gęstej substancji Ruchów tektonicznych da się wydestylować jakiś morał? Wolno próbować. Można na przykład szukać go w pracy Romana Stańczaka – cyklu małych rzeźb z plastiku, o ekspresyjnych formach na granicy figuracji i abstrakcji. Artysta wyrzeźbił je własnymi zębami, tworzywem były zaś zabawki kryjące się w czekoladowych jajkach z niespodzianką. Stańczak konsumował ten produkt do końca: najpierw zjadał słodką skorupkę, a potem przeżuwał niespodzianki tak długo, aż plastikowy badziew zmieniał się w sztukę. Kapitalna alegoria kondycji artysty w konsumpcyjnym społeczeństwie – i ducha zaklętego w tandetnej materii utowarowionej rzeczywistości.
Albo wybierzmy gablotę, w której wystawiona jest książeczka wydawnictwa Harlequin z serii Desire – romans Raye Morgan pod tytułem Żona milionerów. Co w Muzeum Sztuki w Łodzi robi to, nazywajmy rzeczy po imieniu, czytadło? Na początku lat 90. Paweł Kowalewski – jeden z najwybitniejszych malarzy pokolenia „nowych dzikich”, współtwórca legendarnej Gruppy – odłożył pędzel, zawiesił uczestnictwo w czynnym życiu artystycznym i założył agencję reklamową, która miała odnieść wkrótce imponujący sukces. Przełomowym zleceniem, które otworzyło Kowalewskiemu drogę do powodzenia w reklamie, była pionierska kampania wprowadzająca Harlequina na polski rynek.
A może morału z Ruchów tektonicznych należy szukać w rysunku Marcina Maciejowskiego przedstawiającego zatroskaną, milczącą polską rodzinę siedzącą przy stole? Podpis pod rysunkiem brzmi: „Jak tu teraz żyć?”. Oryginalnie praca pokazywana była na 400 billboardach w całym kraju, w ramach projektu Galeria Zewnętrzna prowadzonego przez firmę reklamową AMS. W Muzeum Sztuki rysunek prezentowany jest w formie muralu na ścianie. Dzieło pochodzi z 2002 r., ściśle rzecz biorąc, wykracza zatem poza chronologiczne ramy wystawy skupionej na sztuce lat 90. Ale przecież transformacja – podobnie jak wszystkie historyczne procesy – nie mieści się w sztywno wyznaczonych cezurach. Dlatego narracja Ruchów tektonicznych zaczyna się w drugiej połowie lat 80., a kończy… No właśnie, kiedy powinna się kończyć ta opowieść? Tak naprawdę mogłaby nie kończyć się wcale, bo konsekwencje tamtych lat odczuwamy do dziś.
Jeżeli jednak ktoś koniecznie potrzebowałby pojedynczego obrazu, który mógłby posłużyć za symbol kresu heroicznej fazy transformacji, rysunek Maciejowskiego nadałby się idealnie. Przestrzeń publiczna w Polsce pierwszych lat przemian stała się bowiem jedną wielką powierzchnią reklamową: najpierw wypełniała ją samorzutna szyldoza, a później coraz bardziej profesjonalne, zmasowane kampanie realizowane przez korporacje. Pojawienie się na nośnikach billboardowych treści pełnych społecznej wrażliwości, dotykających kwestii kosztów transformacji było zaskoczeniem, kijem włożonym w szprychy kół rozpędzonego wehikułu wolnorynkowej gorączki – znakiem, że bezrefleksyjna faza reform powoli mija i nadchodzi pora na zastanowienie się, jak tu teraz żyć w świecie, który urządziliśmy sobie w latach 90.
Na tytułowe pytanie do dziś nie ma jednak jednoznacznej odpowiedzi. Wśród możliwych jest i taka, że autor rysunku Marcin Maciejowski należy obecnie do najdrożej sprzedających się malarzy z pokolenia dzieci transformacji, które debiutowały w czasie przemian. W sukcesie rynkowym przedstawicieli tej generacji również kryje się przecież pewien morał – jeden z wielu, jakie można wyciągnąć z Ruchów tektonicznych.
Wystawa nie ma zatem konkretnej puenty. Znajdziemy na niej zarzewia konfliktów, które w latach przemian dopiero się rozpalały, a dziś są szalejącymi pożarami trawiącymi życie publiczne w Polsce, ale też spotkamy fenomeny, które odeszły wraz z tamtymi czasami: potężna scena kontrkulturowa stanowi jedno z takich zjawisk. Przede wszystkim znajdziemy zaś sztukę, która zdała egzamin z roli czułego barometru swojej epoki i dziś daje głęboki wgląd w to ambiwalentne, złożone doświadczenie, które nazywamy transformacją. Sztuka jest symptomem; ten termin kojarzy się z medyczną diagnostyką. Czy to znaczy, że mamy traktować transformację jako chorobę wieku dziecięcego współczesności? To za mocno powiedziane, ale oglądając Ruchy tektoniczne, nie sposób nie pomyśleć, że współczesna Polska miała trudne dzieciństwo. Nic też dziwnego, że jedyne, czego na tej wystawie nie da się znaleźć, to nostalgia. Karol Sienkiewicz, recenzując tę ekspozycję na łamach „Dwutygodnika”, pisze, że transformację trzeba studiować i próbować ją zrozumieć, lecz na koniec dodaje uwagę: „Wychodząc z wystawy Banasiaka, można jednak też głęboko odetchnąć – jak dobrze, że te czasy mamy już za sobą!”. Zgadzam się z Sienkiewiczem, również nabieram z ulgą powietrza po tym głębokim nurkowaniu w świat sprzed 30 lat, ale potem rozglądam się dookoła i ogarniają mnie wątpliwości: naprawdę mamy to wszystko za sobą? Czyżby?
Ruchy tektoniczne. O artystycznych symptomach transformacji
Kurator: Jakub Banasiak
Muzeum Sztuki w Łodzi, do 19 marca
www.msl.org.pl