Choć skrywa mroczne tajemnice, to dla zachodniego turysty raczej będzie przyjazne – As-Salt, piękne miasto z pamiętającymi Imperium Osmańskie zabytkami właśnie zostało dopisane do listy światowego dziedzictwa UNESCO.
„Jedynym ich wydatkiem publicznym jest zabawianie podróżnych: w tym celu są cztery tawerny (zwane Menzel lub Medhafe). Trzy z nich należą do Turków, jedna do chrześcijan; ktokolwiek do nich wejdzie, zaopiekują się nim tak długo, jak zechce, jeśli jego pobyt nie będzie się dłużył w nieskończoność bez powodu. Śniadanie, obiad i kolacja, wraz z odpowiednią liczbą filiżanek kawy, są serwowane nieznajomym, kimkolwiek by nie byli. Dla znamienitych gości zarżnięta będzie owca lub koza, a potem niektórzy z mieszkańców również wezmą udział w kolacji. Wydatki ponoszone przez Menzele są dzielone na głowy rodzin, zgodnie z ich zamożnością, a każda z tawern ma kogoś w stylu zarządcy, który prowadzi księgowość i kuchnię” – pisał w 1812 r. o mieście As-Salt w ówczesnym Imperium Osmańskim szwajcarski podróżnik Johann Ludwig Burckhardt, lepiej znany jako pierwszy Europejczyk, który w czasach nowożytnych widział na własne oczy Petrę: wykute w skale starożytne miasto.
Gościnność zapomnianego miasta
Idąc w jego ślady, 205 lat później, również poznałem gościnność mieszkańców. Nikt dla mnie nie zarżnął kozła, oczywiście nawet o to nie prosiłem, choć wbrew pozorom w dalszym ciągu jest to dość powszechny widok przy kratkach ściekowych i chodnikach w okolicach sklepów mięsnych. Strumieniami lała się mocno słodzona czarna herbata z dodatkiem mięty lub szałwii – na tradycyjną kawę z tygielka przybyłem trochę za późno. Był wieczór wczesną wiosną 2018 r., w ciasnych wnętrzach jednej z poosmańskich kamienic zamienionej na coś pomiędzy hipsterską kawiarnią a domem kultury i nowocześnie nazwanej po angielsku – „Corridor Jo” – kłębiły się kulturalne elity tego miasta. Przyszły na wystawę prac malarskich lokalnej młodzieży i występy miejscowych zespołów folkowych. Jako delegacja ze stolicy Ammanu, do tego międzynarodowa – poza Jordańczykami byli też ludzie z Francji, Włoch, Katalonii i oczywiście Polski – wyróżnialiśmy się i budziliśmy ciekawość. Ciasne wnętrza kawiarni były tak małe, że szybko przenieśliśmy się na pobliskie podwórko, gdzie ku uciesze miejscowej młodzieży zagraliśmy razem w lokalną odmianę mafii/wilkołaka (nie, to nie był mój pomysł).
Z tego, co pamiętam, żadna z prac, co typowe dla tego typu wystaw, nie wzbudziła mojego większego zainteresowania. Co innego architektura okolicznych budynków z elewacjami z kamieni ociosanych w stylu nablusi (inspirowanego miastem Nablus w Palestynie) ze swoimi wysokimi oknami, ornamentami i tarasami rozpościerającymi się nad wąskimi, stromymi ulicami. Cieszyło mnie, że mogę wejść do jednego z tego typu budynków i zobaczyć, jak to wygląda – poprzednim razem, gdy odwiedzałem As-Salt, nie było mi to dane.
Wydarzyło się to tydzień lub dwa wcześniej. Właśnie ze znajomymi zostaliśmy zaproszeni przez Nur (arab. światło), młodą mieszkankę tego miasta, w odwiedziny. Zabytkowe centrum miasta skąpane w słońcu jest jeszcze piękniejsze niż po zmroku. Szliśmy, łącząc punkty ze „szlaku harmonii” i „szlaku życia codziennego” – ścieżek dydaktycznych zbudowanych za pieniądze Japońskiej Agencji ds. Współpracy Międzynarodowej, zatrzymując się przy tabliczkach umieszczonych na ważniejszych zabytkach. Chociaż były nowe, a trasy, którymi wiodły, ciekawe, to trudno było nie zauważyć braku zainteresowania zagranicznymi turystami. Niektóre z miejsc, jak dawny kościół i szpital anglikański, zamknięto na cztery spusty, co wcale nie przeszkadzało obejrzeć ich z zewnątrz. Informacja turystyczna, choć otwarta na oścież i wypełniona ulotkami, była kompletnie pusta, brakowało nawet obsługi. Stojący przed nią pojedynczy sprzedawca pamiątek nawet za bardzo nie starał się nam nic wcisnąć. W lokalnym muzeum nie było nikogo, jedynie w siedemnastowiecznym prawosławnym kościele Al-Khader (Św. Jerzego) kazano nam uiścić ofiarę – pewnie z racji tego, że kilka lat wcześniej miało tam dojść do objawienia. Na posadzce świątyni częściowo znajdującej się w jaskini ukazać miał się odcisk stopy znanego z zabicia smoka świętego. Kustosz tego miejsca na migi starał się bezskutecznie pokazać nam święty odcisk stopy. Sprzedawca w pobliskim sklepie z dewocjonaliami, na którego stoisku piętrzyły najbardziej absurdalnie długie i ogromne różańce (niektóre z nich miały kilka metrów długości i koraliki wielkości bananów), jakie kiedykolwiek widziałem, podobnie jak jego odpowiednik sprzed muzeum nie był specjalnie skory do nagabywania nas. Większość z jego asortymentu pokrywała taka warstwa kurzu, jakby nikt nie dotykał tych rzeczy od lat.
Nur bardzo się starała, żeby się nam podobało. Pewnie byliśmy pierwszymi obcokrajowcami, z którymi zamieniła więcej niż kilka słów: ona swoim łamanym angielskim, my naszym łamanym arabskim. Zabrała nas do popularnej restauracji, która zgodnie z panującą modą miała taras na zboczu wzgórza i ceny nie do zaakceptowania dla przeciętnego Jordańczyka. Poprosiła tam którąś z zachodnich dziewczyn o papierosa, wyraźnie się nim krztusząc, wyglądała jak polskie 12-latki próbujące po raz pierwszy tytoniu. Chociaż palenie jest powszechne w Jordanii, to wśród kobiet, szczególnie w mniejszych miejscowościach, niemile widziane. Pokazując prawosławny kościół Zaśnięcia Bogurodzicy, wprowadziła nas na teren przylegającej do niego prywatnej szkoły podstawowej – pierwszej w mieście i chyba najbardziej prestiżowej, w której obecnie uczą się głównie muzułmanie – co pewnie nie było zamysłem planujących tutaj jeden z punktów ścieżki dydaktycznej. Gdy chciałem pojechać do tureckiego mauzoleum ofiar I wojny światowej – najczęściej ocenianej na Tripadvisorze atrakcji turystycznej miasta – na szczycie jednego z pagórków, na których rozlewa się miasto, Nur poszła do jednego z pobliskich domów, aby otworzyli nam lokalny meczet i mauzoleum, które zastaliśmy zamknięte.
To było jeszcze przed czasami tanich lotów Ryanairem z Polski, choć wątpię, aby od tego czasu wiele się zmieniło. Salt, choć położone zaledwie 30 km od Ammanu, znajduje się w przeciwnym kierunku niż wszystkie pozostałe atrakcje turystyczne kraju – bez znaczenia, czy mówisz o pustyniach Wadi Rum, Petrze, rzymskich ruinach Dżaraszu, Morzu Martwym, zamkach z czasów wojen krzyżowych lub miejscu chrztu Jezusa – wszystko jest w inną stronę.
Docenione przez UNESCO
Pod koniec lipca uroki tego miejsca, które jak sami pisali: „prosperowało przez ostatnie 60 lat Imperium Osmańskiego”, postanowiło uhonorować UNESCO, uznając je za jedno z miejsc światowego dziedzictwa. Doceniono „centrum miasta, z 650 znaczącymi budynkami łączącymi europejskie style: Art Nouveau i neokolonializm z lokalną tradycją” oraz historię, o której pisał też Burckhardt (sam odwiedził As-Salt na pół wieku przed czasami świetności): „Rozwój miasta bez podziałów świadczący o tolerancji pomiędzy muzułmanami i chrześcijanami, tradycję gościnności, o której świadczyły gościńce Madfas i system opieki społecznej Takaful ljtimai”. Jak pisano w uzasadnieniu, takie niecodzienne warunki osiągnięto dzięki „połączeniu chłopskich tradycji z praktykami rzemieślników i burżuazyjnych kupców w czasach złotej świetności pomiędzy latami 60. XIX w. a 20. XX w.”.
Wraz z końcem I wojny światowej i rozbiorem Imperium Osmańskiego As-Salt zaczęło tracić na znaczeniu. Chociaż było jedynym stale zamieszkanym miastem w regionie, to sprowadzony z Półwyspu Arabskiego ród Haszymidów, któremu przypadło zarządzanie nową brytyjską kolonią (do dziś rządzą Jordanią) – Emiratem Transjordanii – za stolicę obrał okoliczne rzymskie ruiny, w których cieniu rozbite było kilka namiotów, czyli Amman. Do tej pory mieszkańcy Salt w sezonie przyjeżdżali tam uprawiać okoliczne ziemie. Teraz musieli się podporządkować tej początkowo dużo mniejszej osadzie.
Ciemna strona miasta
Stagnacja pozwoliła na niemalże idealne zachowanie osmańskiej architektury w mniej więcej niezmienionym stanie (w odróżnieniu od Ammanu, który z kilkutysięcznego obozowiska w 100 lat przeistoczył się w ponad 4-milionową megametropolię, w której łatwo zgubić zabytki). Dla mieszkańców miasta było to jednak mniej łaskawe. Przez lata pozbawieni perspektyw młodzi ludzie dryfowali w kierunku radykalnych odłamów islamu, takich jak salafizm. – As-Salt wraz z Az-Zarką [kolejne podupadłe miasto na północy kraju, dużo większe i bardziej postindustrialne – red.] były głównymi źródłami bojowników tzw. Państwa Islamskiego. Nazywano je „miastami męczenników”, czyli szahidów – mówił mi w 2017 r. Ijad, pracownik jednej z jordańskich organizacji pozarządowych. We wrześniu 2016 r., a więc u szczytu syryjskiej wojny domowej, przeprowadził on badanie grupy 200 młodych ludzi mieszkających w Salt (próba nie była reprezentacyjna, bo osób badanych szukano na zasadzie polecenia przez znajomych, ale daje to jakiś wgląd w przekonania tamtejszej młodzieży). Najważniejszą rolę dla nich odgrywała rodzina i plemienni przywódcy. Większość uważała, że mężczyzna powinien mieć pracę, samochód i dom, a żona rodzić dzieci i jeśli pracować, to tylko w „damskich zawodach” jak nauczycielka lub pielęgniarka (w badanej grupie było mniej więcej po równo chłopaków i dziewczyn). Co piąty badany uważał, że żona może być bita.
Znaczna część, bo aż 63% z nich, była przekonana, że wszyscy muzułmanie powinni mieszkać w Kalifacie, ale tylko (lub aż) co trzeci z badanych uznawał ISIS za takowy. Zachód jako wroga postrzegało 67% badanych; znaczna większość twierdziła też, że „zachodnie media stygmatyzują muzułmanów”, „międzynarodowe instytucje są przeciwko muzułmanom”, a „wartości islamu nie są kompatybilne z wartościami z Zachodu”. Co trzeci z badanych uważał, że ataki terrorystyczne na Zachodzie są uzasadnione tym, co Zachód robi w państwach muzułmańskich. Połowa uważała, że szyici [inny odłam islamu, powszechny w Iranie i Iraku – red.] zasługują na śmierć. Co więcej, aż 60% z nich uważało, że ludzie powinni być namawiani do męczeństwa. Prawie połowa znała osoby, które „myślały o tym, by dołaczyć lub dołączyły do radykalnej grupy ekstremistów”. Zawsze byli to mężczyźni, z reguły w wieku 18–30 lat i wcześniej bezrobotni. Nieco mniej, bo 40% znało kogoś, kto kiedyś należał do takiej grupy.
W sierpniu 2018 r. improwizowany ładunek wybuchowy został zdetonowany w okolicach radiowozu w Fuheis, najważniejszym chrześcijańskim mieście w Jordanii (znajdującym się pomiędzy Salt a Ammanem), w którym właśnie odbywał się festiwal. Zginął jeden funkcjonariusz, a sześciu zostało rannych. Dzień później czterech kolejnych policjantów zginęło w wybuchu – tym razem w As-Salt, w zaminowanym domu, który miał być siedzibą sprawców z radykalnej muzułmańskiej bojówki. Chociaż Jordania znajduje się w bardzo niestabilnej części świata, to ataki takie jak ten (głównie dzięki bardzo surowej kontroli służb specjalnych) są tam rzadkością. Powiązanie ekstremistów z As-Salt nikogo nie zdziwiło.
Kolejny cios w niedofinansowane miasto przyszedł wraz z pandemią. W marcu zabrakło tlenu na oddziałach: covidowym, intensywnej terapii i położniczym tamtejszego szpitala. Nie było go godzinę, może dwie. Siedem osób się udusiło. Przed placówką zebrały się tłumy wściekłych ludzi, w tym rodziny zmarłych, na ulicę musiało wyjechać wojsko. Tłumy uspokajał król i następca tronu, za blamaż głową zapłacił minister zdrowia.
Gdy pod koniec lipca UNESCO ogłosiło swoją decyzję, w mediach społecznościowych Jordańczycy dziękowali za nią Allahowi i ofiarowali tradycyjne „tysiąckrotne błogosławieństwa”. Wątpliwe, żeby obecnie ta decyzja w znaczny sposób poprawiła jakość życia w Salt – pandemia skutecznie rozregulowała rynek turystyczny, jest też szansa, że miasto dołączy do innych, znakomitych, choć mniej znanych zabytków docenionych w Jordanii przez UNESCO, jak pustynny zamek Kasr Amra i dawne miasto Um er-Rasas, i dalej będzie tam zdecydowanie mniej tłoczno niż w Wadi Rum lub Petrze.
„To dziwne miejsce. Budynki są zbudowane na tarasach jeden nad drugim, na stromych zboczach dwóch wzgórz i są tam bardzo piękne ogrody i sady, gdzie świeże, zielone liście figowców i granatowców radowały nasze oczy. Ludzie byli bardzo zainteresowani, spędzili popołudnie, obserwując nas z dachów” – pisał 130 lat temu, w czasach świetności As-Salt, brytyjski podróżnik Gray Hill.
„Zorganizowane w dzielnice z potężnymi targowiskami, meczetami i kościołem, było to najbardziej rozwinięte miasto w Transjordanii” – opisuje orientalista z Uniwersytetu w Oksfordzie Eugene L. Rogan, dodając, że zamieszkiwano je zamieszkiwano je „przez cały rok”. Masło i wełna od okolicznych hodowców cieszyły się dobrą opinią, zbierane przez beduinów pióra strusi sprzedawano aż w Damaszku. Sumak trafiał do jerozolimskich garbarni, a popiół do mydlarni w Nablusie.
Dzisiaj możemy spacerować po tych samych lub niewiele zmienionych uliczkach, co Hill i jemu ówcześni. Korzystając z tego dobrodziejstwa, warto jednak pamiętać, że stagnacja, która zachowała dla potomnych tak niezwykłe dziedzictwo, dla mieszkających tam ma swój koszt.