W cieniu kolosa W cieniu kolosa
Przemyślenia

W cieniu kolosa

Mateusz Czerwiński
Czyta się 3 minuty

Tytuł ten jest grą nietypową, ociekającą wręcz oryginalnością. Jej twórca, Fumito Ueda, utalentowany projektant odpowiedzialny m.in. za Ico oraz The Last Guardian, zdążył już przyzwyczaić do swoich charakterystycznych dzieł co najmniej dwa pokolenia. Dzięki wyjątkowej oprawie graficznej, zachwycającej narracji i mechanice jeszcze w 2006 r. gra zyskała status kultowej i wciąż zaskakuje, nawet niżej podpisanego, recenzującego różne cyfrowe produkcje od ponad dekady.

To już trzecia iteracja Shadow of the Colossus (co w najmniejszym stopniu nie przeszkadza w odbiorze recenzowanego produktu). Nadal zachwyca detalami i pracą weń włożoną, a przy okazji hipnotyzuje i niejednokrotnie zmusza odbiorcę do głębszej refleksji. A idea stojąca za grą jest prosta – brak tu jednej, odgórnie narzuconej interpretacji historii. Już warstwa fabularna będzie więc do gracza przemawiać w sposób zindywidualizowany.

Oto do mistycznej krainy przybywa Wander. Jego celem jest przywrócenie do życia ukochanej, co wiąże się z koniecznością pokonania szesnastu kolosów zamieszkujących obszar, jaki przyjdzie bohaterowi (i nam) podziwiać. Piszę to bez cienia sarkazmu, bo przemierzany krajobraz dosłownie zapiera dech w piersiach. Dbałość o odwzorowanie detali zasługuje na bardzo wysoką ocenę – wygląd tytułowych kolosów, gra cieni i świateł oraz takie szczegóły jak szeleszczące, poruszające się na wietrze i uginające źdźbła trawy, unosząca się mgiełka poranka… To robi piorunujące wrażenie.

Gdyby ktoś koniecznie chciał znaleźć w grze jakieś mankamenty, należą do nich długość rozgrywki i praca kamery, niedoskonałości wynikające z jej momentami niedoprecyzowanego osadzenia. Byłoby to jednak przysłowiowe szukanie dziury w całym – zalety produkcji zdecydowanie przeważają tych kilka niedociągnięć.

Ponieważ Shadow of the Colossus to małe dzieło sztuki. Standardowe, konkurencyjne produkcje pozostawia daleko w tyle, buduje fundamenty na cudownie opowiedzianej historii i nietuzinkowych postaciach. Również na indywidualizmie odbioru, oryginalności i przesłaniu. Tych nie docenić, byłoby strzałem w recenzenckie kolano. Dlatego doceniam i ze wszech miar – polecam!


Egzemplarz recenzencki dostarczyło Sony Interactive Entertainment Polska.

Czytaj również:

Humor z zeszytów greckich Humor z zeszytów greckich
i
Giuseppe Maria Crespi, „The Wedding at Cana”, 1686 r., Wirt D. Walker Fund (domena publiczna)
Dobra strawa

Humor z zeszytów greckich

Łukasz Modelski

Wytrawne wino to w wielu językach wino „suche”. Dania ostre są „hot”, czyli gorące, rybę skrapiamy cytryną, powolnych nazywamy flegmatycznymi, a gwałtownych – cholerykami. Te przekonania, nazwy i obyczaje zawdzięczamy greckim dietetykom, którzy definiując właściwości pokarmów, ustalili kulturowe kody.

Piąte i czwarte stulecie przed Chrystusem było w Grecji okresem szczególnego intelektualnego fermentu i myślowym skokiem w nowoczesność. Podczas gdy jońscy filozofowie przyrody mieli nadzieję na odkrycie uniwersalnej zasady rządzącej rzeczywistością dzięki obserwacji świata zmysłowego, Sokrates – uznając te poszukiwania za jałowe – skoncentrował się na badaniu ludzkiej duszy (psyche). Niemal równolatkiem Ateńczyka był Demokryt, pochodzący z niezbyt wówczas popularnej trackiej Abdery. Według niego świat składał się z niepodzielnych atomów, a struktura przedmiotów oraz ich cechy – w tym smak – miały zależeć od ich kształtu i ułożenia. Słodycz na przykład zapewniały atomy gładkie, gorycz zaś chropawe. Niezależnie od słuszności ich teorii wiedza wynikała już z rozumowania, a nie doświadczenia, co stanowiło zapowiedź nowych czasów.

Czytaj dalej