
Mikołaj Grynberg opowiada o swoich kolejnych książkach, o tym, jak trudno zajmować się Zagładą przy dzieciach, o zapominaniu się w pracy i porzucaniu roli świadka, a także o swojej najnowszej powieści Poufne.
Paulina Małochleb: Po latach pisania o wielu rodzinach, postanowiłeś napisać o jednej rodzinie. Dlaczego?
Mikołaj Grynberg: To nie miała być taka książka. Planowałem ją jako zbiór pojedynczych historii o ludziach – być może z jednej rodziny. W pierwszym szkicu zgromadziłem wiele różnych opowiadań i pomiędzy nimi te. Wysłałem ten tekst osobom, które cenię, a oni po przeczytaniu stwierdzili, owszem, wspaniały, ale tekst zawiera dwie książki: rozproszone opowiadania oraz wyrazisty zbiór poświęcony jednej rodzinie. I oboje powiedzieli mi, że bardziej ich interesuje historia jednej rodziny.
Ta historia w dużo większym stopniu opowiada o relacjach w rodzinie – odezwał się w tobie psycholog?
Nie, motorem napędowym do tej książki był raczej smutek i świadomość, że skończyłem jakiś etap mojej pisarskiej drogi. Zacząłem pisać zupełnie nieświadomie, dopiero później zobaczyłem, w co się to układa i zorientowałem się, że do tych opowieści mam więcej energii, niż do innych. Wtedy zrozumiałem, że powoduje mną jakaś chęć zamknięcia.
Jesienią mówiłeś mi, że już nie napiszesz i nie wydasz w Polsce nowych rozmów z żydowskimi świadkami Zagłady i ich potomkami. Czy o tę chęć zamknięcia chodzi?
Byłem wtedy rozwalony przez nienawiść, z jaką w niektórych kręgach przyjmowano moje książki. Na spotkaniach autorskich trafiałem na ludzi, którzy mówili, że przyszli sobie zobaczyć Żyda. Postanowiłem wtedy przestać wydawać te niefikcjonalne opowieści, nie chciałem ani siebie, ani moich prawdziwych bohaterów wystawiać na oddziaływanie sfery publicznej we współczesnej