Wśród reżyserów zapanowała moda na pouczanie widzów. Bracia Russo i Quentin Tarantino wystosowali oficjalne listy zabraniające spojlerowania ich ostatnich filmów. Joon-ho Bong poszedł jeszcze dalej. Tuż przed seansem Parasite twórca pojawia się we własnej osobie na ekranie kinowym, by poprosić odbiorców o dyskrecję. Nie powiem: całkiem słusznie. O ile trudno iść na Avengers czy Tarantina bez oczekiwań, jako widz-tabula-rasa, który nie słyszał nigdy o Marvelu czy Pulp Fiction, to da się obejrzeć Parasite „na czysto”. Polecam.
Oczywiście nieprzewidywalność Parasite była absolutnie do przewidzenia. Koreańczyk Bong wyrobił sobie nazwisko na myleniu tropów i drastycznych przeskokach między tonacjami, gatunkami i tematami. Jego Zagadka zbrodni (2003) czy Okja (2017) przyzwyczaiły nas, że „straszne” nie wyklucza „śmiesznego” ani nawet „wzruszającego”. Że „lekkie” może być zarazem „ambitne”. Nigdy wcześniej twórca nie wydobył jednak aż tylu nut z dysonansu między wysokim a niskim. W sumie aż się prosiło: tym razem historia sprzyja mezaliansom.
Parasite opowiada o rodzinie ze społecznych nizin, która dyskretnie, krok po kroku wkupuje się w łaski pewnej bogatej familii. Przedsięwzięcie wymaga oczywiście nielichych forteli, więc przez pół seansu oglądamy coś w rodzaju satyrycznego heist movie. Bong bawi się zderzaniem dwóch światów: z jednej strony desperacka walka o przetrwanie w koreańskich slumsach, z drugiej – prywatni nauczyciele, weekendowe garden parties i elegancki przepych luksusowej dzielnicy. Reżyser wywraca jednak do góry nogami zwyczajowy układ sił. Pokazuje bowiem, że bogatych stać między innymi na naiwność. A naiwni nie mają szans w starciu z egzystencjalnym surwiwalem ubogich.
Widz natomiast nie ma szans w starciu z Bongiem. Reżyser gra na X muzie niczym wirtuoz: walkę klas przepisuje na walkę gatunków filmowych, a społeczne napięcia wyraża przez napięcie ekranowe, suspens. Sama ekranowa topografia jest tu znacząca: nasi sympatyczni proletariusze dosłownie wdrapują się na szczyt drabiny społecznej, bo slumsy leżą gdzieś w dole, w „suterenie” miasta, głęboko poniżej bogatej dzielnicy. Podobne metafory generują się jednak organicznie, nienachalnie, niemal od niechcenia. Zaabsorbowani przez spektakl nawet nie zauważamy, jak zaczynamy ćwiczyć mięsień socjologicznej troski.
Nic dziwnego: Parasite pokazuje społeczeństwo jako grę. Grę, która za pozornie sztywną fasadą kryje szereg dzikich skrótów i sekretnych korytarzy. Sam film przypomina zresztą narracyjne puzzle, gdzie każdy element ma swoje miejsce, a każdy rekwizyt dokądś prowadzi: nawet telefon komórkowy, nawet zabytkowy kamień, nawet zwykła brzoskwinia. I niczym w chińskiej (koreańskiej?) łamigłówce nigdy nie wiemy, czy przy kolejnym ruchu nie złapiemy własnych palców w pułapkę. Kiedy historia już wydaje się krzepnąć, zastygać, nagle otwiera się jakaś nowa zapadka i odkrywamy, że ta filmowa kostka Rubika ma kolejną ściankę.
Owa „trójwymiarowość” Parasite to prawdziwe filmowe złoto, słusznie nagrodzone w Cannes Złotą Palmą. Bong wynajduje przecież szpary w klasowych murach, ale przypomina, że gra jest ustawiona i żaden „niezawodny” plan pobicia systemu nie ma stuprocentowej gwarancji powodzenia. Dlatego reżyser nie sugeruje żadnych cudownych rozwiązań, nie faworyzuje, nie wytyka palcami. I choć bywa uszczypliwy, to wciąż patrzy z sympatią oraz zrozumieniem. Jak przystało na film o tym, że front i zaplecze przenikają się w najmniej spodziewanych miejscach, nie ma tu protekcjonalnego tonu ani grubej krechy stereotypów. Jest za to piękny kompromis: między lokalną specyfiką a uniwersalną wymową, między arthouse’em a popem, między kinem festiwalowym a kinem „dla ludzi”. Idźcie i oglądajcie.