
Olivier Assayas, reżyser nagradzany w Wenecji i Cannes, o tym, że dziś film służy rozrywce, która ma oderwać nas od niewygodnych myśli i zagłuszyć niepokój związany z nieuchronnością śmierci. I że dzisiaj alienujemy się, wciągając seriale pod kołdrą w pojedynkę.
Wyobraźcie sobie stereotypowego Francuza. Macie to? Kaszkiet, apaszka, prochowiec. Wszystko pasuje do siebie idealnie, kolory są dyskretne – ani jednego odcienia pasteli. Właśnie tak prezentuje się Olivier Assayas, kiedy przychodzi na wywiad w hotelu obok Łuku Triumfalnego. Wygląda jak intelektualista z paryskiej kawiarni z lat 50. Kawę odstawia na stolik, wyłącza komórkę, patrzy prosto w oczy. Pytań słucha uważnie, ale gestykuluje przy każdej odpowiedzi, jakby namacalnie chciał pokazać świat duchowy, który staje się tematem naszej rozmowy. Bo taka właśnie jest twórczość Francuza, który z powodzeniem podbił Wenecję, Cannes oraz inne prestiżowe festiwale filmowe i potrafi uchwycić to, czego uchwycić się nie da – niematerialny, pozazmysłowy świat, od którego inni reżyserzy uciekają. W Assayasie nie ma na to zgody. Walczy, by w kinie duch nie umarł.
Artur Zaborski: W twórczości regularnie dotykasz tematu obecności zmarłych w nowych mediach i środkach komunikacji. Uwielbiam scenę w Personal Shopper, w której grana przez Kristen Stewart bohaterka dostaje SMS-a od zmarłego brata. Miałem dreszcze!
Olivier Assayas: Rozwój technologii doprowadził do tego, że jeszcze więcej uwagi poświęcamy światu materialnemu. W mediach społecznościowych cały czas oglądamy, co znajomi sobie kupili,