O tajemniczej chorobie dromomanii, czyli kompulsywnym przemieszczaniu się, o romantycznej melancholii i współczesnej depresji, o smętku południa Europy i szaleństwie północy Afryki opowiada Wojciech Nowicki, którego powieść Cieśniny niedługo pojawi się w księgarniach. Rozmawia Paulina Małochleb
Paulina Małochleb: Po wcześniejszych książkach o brzydocie, lęku i niepokoju sięgnąłeś znów po pesymistyczny zestaw tematów, ale tym razem na plan pierwszy wybija się dromomania. Co to za choroba?
Wojciech Nowicki: Jako dromomanię diagnozowano chorobę psychiczną, której objawy polegały na nieustannym chodzeniu, przymusie poruszania się. Osoby nią dotknięte pokonywały dziennie wiele kilometrów, często nieświadomie. W 1887 r. opisano przypadek gazownika z Bordeaux, Alberta Dadasa, który maszerował, dopóki go nie zatrzymano albo póki nie napotkał nieprzekraczalnej przeszkody: lądował w szpitalu albo w więzieniu. Cierpiących na dromomanię umieszczano w szpitalach i faszerowano bromem, dromomanię uważano bowiem za odmianę epilepsji. Padaczką nazywano zresztą wiele schorzeń. Bawiono się w diagnozowanie dromomanii przez krótki czas, bo początek XX w. był już końcem tej zabawy.
Na początku XX w. dromomania przestała być uważana za jednostkę chorobową, bo zmieniła się psychiatria i jako nowoczesna nauka rozwiązała tę romantyczną chorobę – cały romantyzm znikł.
Tak, choć była opisywana przez lekarzy, między innymi przez skromnego bordoskiego medyka, Philippe’a Auguste’a Tissiégo, czy słynnego paryskiego profesora Charcota, jako choroba w pewnym sensie romantyczna, jeśli tylko czytamy między wierszami ich traktatów. Chorzy na dromomanię to ludzie zgnębieni, szukający ucieczki i podróży albo przygód.
Towarzyszę twoim kolejnym książkom i widzę, że w jakiś sposób wszystkie je łączy „ponurowatość”, ciemność i lęk, za każdym razem jednak opracowujesz je z innej perspektywy. Czy te obsesje się nie wyczerpują?
Cieśniny pisałem długo, z czasem najważniejsza okazała się postać Dadasa, on stał się dla mnie motywem, który dał powieści mocny fundament. Przeczytałem między innymi książkę kanadyjskiego filozofa nauki Iana Hackinga, przedstawiającą Dadasa z punktu widzenia ówczesnej nauki oraz medycyny, i zrozumiałem, że to moja postać.
Dlaczego właśnie on cię uwiódł?
Bo to postać na wiele sposobów tragiczna. W pewnym momencie znika, poza nawiasem tej opowieści wiadomo, że się ożenił i miał córkę, która prawdopodobnie skończyła jako prostytutka. Całe jego życie to pasmo nieszczęść, nosiło go strasznie. Robił siedemdziesiąt kilometrów dziennie. Nie wiedział, dokąd dąży, sam się temu dziwił, gdy doszedł do jakiegoś miejsca. Wędrował bez pieniędzy i dokumentów, za każdym razem w ten sam sposób. Jednocześnie nie dziwiło go to, że tak idzie, nie czuł się pokrzywdzony przez los, mimo że często spotykały go dramatyczne przygody, wiele razy wydawało się, że dalej już nie zawędruje, że to już koniec, nie ma powrotu. W marszu, w podróży był szczęśliwy. Potrafił nawet zadbać o pracę.
W Cieśninach mamy też wypisy z leczenia różnych chorób psychicznych. Przytaczasz te ludowe, często przedziwne, jak jedzenie serc hien, ważenie jąder…
Owe „hyeny” to z Pliniusza, nie od ludu. A ważenie jąder, podobnie jak niedwuznaczne pytanie o pożycie płciowe, to ważkie zainteresowania ówczesnej medycyny, bo pacjent był zaciekłym onanistą. To wszystko zaliczamy do świata przeszłości i raczej nie lubimy tych wspomnień, bo dowodzą one, że wszystkiego – jako gatunek – musieliśmy się nauczyć, przypominają o naszej niekompetencji oraz poszukiwaniu wiedzy. Jednocześnie to właśnie te pierwotne leki i środki zaradcze pozwalają nam stawiać pytanie, czym stanie się nauka kliniczna za kilka stuleci, jak zostaniemy ocenieni w przyszłości. To właśnie budzi moją ciekawość.
Szukasz w literaturze i historii antecedencji naszych problemów? Historia staje się u ciebie zwierciadłem, w którym odbija się współczesna depresja?
Przeszłość przechowuje odpowiedzi na nasze współczesne pytania, trzeba się jej tylko umiejętnie przyjrzeć, odrzuciwszy wyższość, jaką daje nam przekonanie o naszej nowoczesności. Wydaje nam się, że jesteśmy pierwsi i najbardziej cierpimy. Jesteśmy dumną rasą, która nie potrafi przyznać się, że kręci się w kółko, że nie umie rozwiązywać swoich problemów i jej ewolucja bywa pozorowana. Gdy kolejne epoki przesuwają się w przyszłość, cała historia odlatuje, a my zapominamy.
Czyli zapis błądzenia jest dla ciebie ciekawszy niż moment odkrycia odpowiedzi?
Oczywiście. Wielkie odkrycia zostawiam innym autorom. A literatura, ogólniej rzecz biorąc, jest właśnie opisem szukania, a nie spisem odpowiedzi.
Jak więc leczono twoich dromomanów?
Jak to wspomniane w przypadku Alberta, tak go wszyscy czule traktują, po imieniu, pierwszą przeszkodą był brak pieniędzy. Drugą, poważniejszą, był brak dokumentów, a Europa wtedy była dużo bardziej posiekana granicami niż kiedykolwiek za naszej pamięci. W najlepszym przypadku lądował on w areszcie, w gorszym w więzieniu czy na zesłaniu; a kiedy wreszcie poszukał pomocy w szpitalu, szalał w zamknięciu i znów wyruszał w drogę. Niektórych próbowano zamykać siłą, na stałe. Metody szpitalne wydają się dziś brutalne, ale taka była uroda ówczesnej medycyny. Najczęściej podawano im brom, coraz więcej bromu, przez co włóczyli się otępiali. A powinno się ich wypuścić, poluzować pasy albo może dać pigułkę (która nie jeszcze istniała), bo bywali nieco nadpobudliwi. Zazwyczaj jednak nie cierpieli na padaczkę, to pewne, ani nie byli przestępcami. Dziś to wiemy.
Opisuję też ludzi, którzy uciekają, zupełnie najdosłowniej, pod ziemię. To również postaci prawdziwe, o których dowiedziałem się sporo, ale napisałem po swojemu: nie wytrzymują ciśnienia nad ziemią, drążą więc swoje podziemne królestwa. Czy to szaleństwo? Do tych małych czy wielkich odstępstw podziemnych dochodziło zazwyczaj w Wielkiej Brytanii, tam przyjęło się inne określenie, mówiło się i do dziś mówi, że to ekscentrycy: słowo ogólnie określające pewien stan ducha, bez nacechowania.
W powieści pojawia się taki dramatyczny mroczny sztafaż, potworne medyczne rekwizytorium: pasy, kajdany, więzy. Towarzyszy mu też ciągle ruch ograniczania, pętania, zamykania w odosobnionej przestrzeni. Pojawia się tam wiele sytuacji, w których ogranicza się ruch i zapina w pasy.
Patrzę na to inaczej. To, co nazywasz sztafażem, jest w istocie rzeczy realistycznym opisem. Medycyna nie znała jeszcze dzisiejszych rozwiązań chemicznych, a zdarzały się przecież przypadki ciężkiego szaleństwa, sprawiające, że człowiek był zdolny do czynów wbrew sobie i wbrew bliźniemu. A ta ciasnota, to ograniczenie, przestrzeń wciąż mniejsza, to również pewien stan umysłu, jakiego doświadcza się w chorobie. A więc zamiast sztafażu – realia medyczne oraz, niezależnie od epoki, nazwij to, jak chcesz – cierpienie, choroba.
Tak było w przypadku Celiny Mickiewiczowej – twojej bohaterki, która nie poddawała się kuracjom XIX-wiecznych lekarzy. Opisujesz scenę, w której Celina, umieszczona w szpitalu, pomiędzy napadami szaleństwa, błaga, by oddano jej chociaż najmłodsze dziecko, jeszcze niemowlę. Widzimy wtedy wiecznie dbającego o nią Adama Mickiewicza jako potwora.
Mickiewicz robił wszystko dla jej dobra, oddawał ją w najlepsze ręce. Gdy pisałem Cieśniny, odnalazłem opis ośrodka psychiatrycznego, do którego odesłał on Celinę – bardzo nowoczesnego na owe czasy. Stosowano w nim wyjątkowo łagodne metody. Reklamowy prospekt ośrodka był utrzymany w poetyce, którą dobrze znamy, operował zupełnie współczesnym językiem marketingowo-medycznym. A Celina o oddanie dzieci błagała nie tylko pomiędzy napadami szaleństwa. Ona była szaleństwem nieprzerwanie.
Bohater twojej powieści to najpierw kilkunastoletni chłopak, który u progu liceum dowiaduje się, że powinien właściwie robić szczotki, a nie iść do liceum. Nikt nie zna też przyczyny jego choroby, ale objawia się ona bólami, przeradzającymi się w epilepsję. Później ten sam bohater podróżuje po świecie, jest to jednak podróż ciemna, jego świadomość wydobywa przede wszystkim miejsca mroczne: opuszczone ośrodki dla umysłowo chorych, miejsca klęski, opuszczone kamienice. Towarzyszą mu duchy dromomanów i dziwaków jak: William John Cavendish-Bentinck-Scott, piąty diuk Portland, czy awanturników jak: hrabia Potocki lub Mickiewicz.
Najpierw odkryłem siebie chodzącego, choć siebie odkrywałem przez tych, których odnalazłem, czyli Dadasa, Men…sa i innych traktowanych jako naukowa ciekawostka. To jest czysta powieść czy – jeśli chcesz – fiction, a nie zapis autobiograficzny, opowieść o gęstej fakturze poświęcona ludziom poruszanych wspólny duchem. Ten duch to zazwyczaj demon, zupełnie zwykły, lepiej czy gorzej poddający się medykalizacji, ale silniejszy niż oni sami. Ci ludzie poruszają się w Cieśninach za sprawą jednej siły, często wbrew sobie, nie zastanawiając się, co ich tak niesie. A jeśli się zastanawiają, to na własną zgubę.
Twój bohater poniekąd zaczyna leczyć jedną chorobę drugą, migrenę za pomocą podróży, a szerzej – ciasne miejsce pod łóżkiem ojca, w którym chowa się na czas ataku, zamienia na kuszetkę. Czy taka podróż przynosi ulgę w cierpieniu?
Moi bohaterowie w czasie samej podróży czują się wolni i zmierzają bez pamięci przed siebie. Coś ich ciągnie w głąb, w dal, przed siebie, pod ziemię. Czy prowadzi to do uleczenia? Nie, ale przynosi ulgę. Konsekwencją są kolejne podróże.
W książce ożywiasz tradycję romantyzmu, który jest ponury oraz melancholijny, ale także krwawy i skażony piętnem szaleństwa. To mniej znana w Polsce twarz romantyzmu, ale czy mimo tego nie wydaje ci się, że ów romantyzm jest dzisiaj już wyeksploatowany?
To nie tak, że cokolwiek ożywiam, jak również nie jest to książka w jakimś sensie romantyczna czy poświęcona romantyzmowi. Tak się złożyło, że jeden z jej bohaterów był też pisarzem romantycznym, wybitnym poetą, wybiegał poza swoją epokę. Jednak skoro o to pytasz, to rzeczywiście nie uważam tej tradycji za wyczerpaną, z radością skaczę w tę studnię, bo można dokopać się w niej wielu rzeczy: choćby tego rysu ludzkiego, rozmaitych zbydlęceń, drobnych i wielkich szaleństw, tych porywów kretyńskich, jak spod poły płaszcz Towiańskiego. Co ciekawe, Towiański nie zostawił po sobie żadnych śladów w Brukseli, nie zachował się żaden istotny dokument. Nieznaczny, tłustawy człowieczek, mocno zafiksowany, a oni wszyscy w niego wpatrzeni jak w Pannę Maryję. Do tego Mickiewicz z jakimś obszarpanym „hufcem”, garsteczką oczadziałych, na piechotę dobija się do papieża. To mam ochotę wywlec i pokazać Mickiewicza z woreczkiem grzybów i drugim, pełnym kaszy, płaczącego nad nimi, bo oto przybyła do Paryża ojczyzna – ale to jeszcze nie puenta. Bo nie o grzyby ani o grykę tu chodzi: śmieszy mnie raczej i wścieka to, że on Paryża nie widzi, ani dostrzec nie chce. Wystarcza mu pogarda. To trzeba stale przypominać, żeby o nim mówić i przez ten okular patrzeć na całe pisanie.
Zupełnie inaczej pokazujesz Mickiewicza, niż nakazuje polska tradycja. U ciebie to jest starzejący się facet, przejedzony baraniną, rozpity wódką. Przeprawia się do Stambułu. Dlatego pokazujesz Mickiewicza, jakiego nasza tradycja nie chce? Starego, rozpływającego się, tracącego ostrość?
Bo ja nie chcę go widzieć na cokole. Nie zapominam o Mickiewiczu pisarzu. Ale Mickiewicz też był człowiekiem, błądził, intensywnie przeżywał różne fascynacje intelektualne, angażował się w nieprawdopodobne projekty. Gdy spojrzymy na niego w taki sposób, z większym dystansem, bez tej narzuconej nam, instytucjonalnej miłości do niego, zobaczymy, że jego życie bywało straszne.
Zwłaszcza gdy wysyłał żonę do zakładu psychiatrycznego…
To był jeden z trudnych momentów. Pozostałe podróże rodzinne też naznaczone były kłopotami, najczęściej dotyczyły Celiny i na ogół były one natury psychicznej. Jak te, podczas podróży do Szwajcarii, która miała jej pomóc, a okazała się nieporozumieniem. Mickiewicz udawał więc przed wszystkimi, że ma do czego wracać, podczas gdy wracał do Paryża, którego nienawidził. On przecież się zhańbił przed wszystkimi, bo nie pojechał do kraju podczas powstania, ale bez sensu krążył po Europie. Jego wszystkie zwidy, tańce, które się wokół niego dzieją, to wszystko wytwarza jego psychika. I to właśnie próbuję pokazać w powieści – trochę podążam za jego biografami, dużo biorę z listów, a trochę zmyślam.
Twój Mickiewicz ciągle gdzieś pędzi popychany szaleństwem. Nie ma w nim dostojeństwa z krakowskiego pomnika na Rynku.
Pomnik jest zapisem tylko jednej wersji pamięci i to niezbyt atrakcyjnej, jest równie prawdziwy, co Lenin w Poroninie. Podczas stawiania kłócono się o to, że ma zły wieniec, więc go potem zmieniano; a ostatnio dopisywano kropkę w napisie. Same hece. W archiwum fotograficznym mam zdjęcie przedstawiające zapomniany projekt tego monumentu składający się z trzech ostro zwieńczonych słupów. Musiał wzbudzać obrzydzenie: za mało Mickiewicza w Mickiewiczu. Inny projekt, nazywany potem drewnianą pałubą, miał w Wilnie Zbigniew Pronaszko. Strasznie go wyśmiano, że taki kanciasty wieszcz, dobrze, że drewniany i tylko na próbę – sam zgnije.
Po raz kolejny twoją wyobraźnię porusza nieruchoma fotografia. Mickiewicz w twojej powieści przypomina przecież te właśnie niezrealizowane projekty: ożywiasz go, ale ze wszystkimi tego konsekwencjami – w scenie śmierci widzimy „Mickiewicza w obesranej koszuli”.
Wszyscy wiemy, na co umierał, choroba wiązała się z okropnymi kłopotami żołądkowymi. Ledwo dobiegał do toalety, a ta biedna delegacja w tej epoce w Stambule mieszkała w nieludzkich warunkach. Ten opis nie demitologizuje, raczej przypomina fakty. Wszystko jest zapisane w listach i dokumentach.
Główny bohater Cieśnin mówi, że potrzebne są nam wentyle do spuszczania z siebie szaleństwa. Po co nam one?
Aby spróbować normalnie żyć i móc spojrzeć w lustro. Dzisiaj tyle mówi się o depresji i o lekach na nią, a dawniej mówiono o melancholii, różnych jej odmianach. W powieści często nazywam to „ponurowatością”, na którą cierpią wszyscy bohaterowie. Cieśniny to w dużym stopniu zapis tego, jak postrzegam ich szaleństwo, rozpacz, i próbuję pokazać, jak się objawiała, jakie miała konsekwencje. Wszyscy oni poszukują właśnie takiego wentyla, który poprawi ich samopoczucie albo da uzdrowienie. „Ponurowatość” wydaje mi się dużo bardziej interesująca niż dzisiejsza depresja. Może dlatego, że osnuwa ją właśnie ta romantyczna mgiełka. Depresja jest słowem codziennym, zblazowanym i hipsterskim, bo kto z nas nie cierpi na nią od czasu do czasu, och, jakby to był taki przelotny ból głowy. Wszystkie wcześniejsze terminy mają w sobie za to wiele ciemnego seksu.
Kluczowym tematem, najczęściej wybieranym przez bohaterów książki wentylem jest podróż, wyruszanie w drogę. Nie ma ono w sobie jednak nic z dzisiejszej turystyki, choć wybierasz atrakcyjne destynacje, wyjęte z katalogu biura podróży.
Ale nie piszę na przekór dzisiejszemu podróżowaniu i turystyce globalnej, to mnie mało obchodzi. Powieść powstaje z tego, co we mnie tkwi i co mnie inspiruje. A niektóre z tych podróży, jakie sam odbyłem i które trafiły do powieści, odbywają się w bardzo ludzkich warunkach. Choć nigdy nie jadę w grupie, zawsze sam je organizuję.
Ale w dzisiejszym świecie nawet samotną podróż chyba łatwiej zorganizować niż za czasów hrabiego Potockiego.
Oczywiście, że tak. Pierwsza podróż do Maroka, ze 20 lat temu, kiedy pojawił się samolot do Casablanki, to była wielka wyprawa za morze. Ostatnio, dla porównania, przepłynęliśmy cieśninę promem, i to też była ciekawa przeprawa, na skraju katastrofy. Jednak większość podróży odbywa się teraz gładko, bez fizycznego zaangażowania: polega to w gruncie rzeczy na oczekiwaniu na przybycie.
Budujesz opozycję między gładką podróżą współczesną a podróżą ciężką, w głąb siebie?
Ta gładkość ma swoją brzydką stronę, zapomnieliśmy o tym. A to całkowicie zmienia pejzaż miejsca, do którego zdążamy. Jako Europejczyk mam paszport i wpuszczą mnie niemal wszędzie. Wydaję na to też stosunkowo niewielkie pieniądze, które dla większej części obywateli Maroka są niewyobrażalnie duże. Najczęściej jeżdżę do Tangeru: mam przy tym świadomość, że obecność turystów w nowym Tangerze sprawia, że miejsce to ma już niewiele wspólnego z Tangerem z epoki kolonialnej, którego nie żałuję, ani z tym sprzed dwudziestu lat, którego też za bardzo nie mogę żałować. Przypominam go sobie tylko. Dziś obok prawdziwego miasta, ze wszystkimi jego narowami, powstała jakaś karykatura Las Vegas, marina cała w marmurach, domy handlowe dla nikogo, puste hotele. Wszystko to przypomina tort bezowy, fontannę słodyczy. Na nabrzeże pieniądze wyłożył król, do reszty przyłożyli rękę baronowie narkotykowi; poruszasz się po jakiejś luksusowej konstrukcji, gdzie brak prawdziwego życia. Widzę to, ale to już inny temat. Mnie najbardziej interesuje zaglądanie do ciemnej studni myśli.