Pod powierzchnią świata oblaną LED-em smartfonów trwa ledwie uchwytna fosforescencja. Słowa, w których znajduje ona odbicie, są wolne. O tajemnicach poezji z Pawłem Próchniakiem, autorem książki Promieniowanie tła. Szkice o wierszach i czytaniu, rozmawia Grzegorz Przepiórka
Grzegorz Przepiórka: Zastanawiam się, jak mamy rozmawiać o świetle w poezji, skoro wiersze to sfera pełna niejasności. Wisława Szymborska pisała: „Tylko co to takiego poezja/ Niejedna chwiejna odpowiedź/ na to pytanie już padła/ A ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego/ Jak zbawiennej poręczy”. Pan wie?
Paweł Próchniak: Rozpoczynam swoją książkę stwierdzeniem, że wiersz jest miejscem tajemnicy, co można potraktować jako przypis do tego cytatu z Szymborskiej. Spotkanie z poezją jest wejściem w przestrzeń tajemnicy, a jednocześnie to spotkanie z konkretnym układem słów. I jest w tym spotkaniu coś z dreszczu. Większość ludzi w pierwszym odruchu powie – to nie dla mnie, to jest zbyt ciemne, zbyt dziwne, nie moje. Czytam wiersze od dawna i jestem przekonany, że poezja jest dla ludzi. Inna nie ma sensu. Jest głosem człowieka skierowanym do człowieka. Bywa ciemna, być może zawsze pozostaje w jakiejś mierze niezgłębiona, ale jest dla ludzi.
Czy poezja nam cokolwiek rozjaśnia?
Gombrowicz twierdził, że literatura nie jest po to, żeby rozjaśniać i ułatwiać, ale żeby utrudniać. Poezja wkracza w ciemność, mierzy się z nią. Bierze na siebie ciemność naszego świata i ciemność ludzkiego doświadczenia. Niczego nie ułatwia. Ale jednocześnie jest jak rozbłysk, który rozświetla ciemność. Niekiedy to jest iluminacja, innym razem rozpoznanie ukrytej poświaty, fosforescencji, promieniowania tła. Niekiedy w tym rozbłysku jest mocne, przenikliwe doznanie ciemności, doznanie nocy świata i doświadczenia. Tajemnica poezji polega też na tym, że nawet twórczość, która emanuje światłem, ma w swoim jądrze coś ciemnego, jakiś zwęglający się knot, który płonie dziwnym, ciemnym ogniem i ten ogień żywi się ciemnością, a jednocześnie ją rozświetla.
A może wystarczy, że poezja wytrąca, prowokuje, pobudza, zwłaszcza w epoce wzmożonego wpływu algorytmów, które nami sterują?
Tak, wiersze często zbijają z tropu, drażnią, rozdrapują rany. To jest ważne. Ale jeszcze ważniejsze wydaje mi się coś innego. Żyjemy w świecie coraz bardziej jałowym. Toniemy w pustosłowiu, w pianie podróbek. Realna przestrzeń naszego życia jest utkana z optymalizujących algorytmów i ze skryptów obsługiwanych przez boty. Jest do znudzenia pragmatyczna i rzeczowa, a przez to żałośnie miałka i mdła. Jej kod źródłowy to zestaw procedur instrumentalizujących ludzkie doświadczenie, przekształcających nasze lęki i nadzieje we wzorce kliknięć. W takim świecie wiersze wskazują miejsca intensywności, miejsca doznania głębi, prawdy, rzeczywistej obecności czegoś, co nas przerasta – grozy, piękna, nadziei, sensu albo po prostu realnego znaczenia tego, że jesteśmy. W świecie przykrojonym do garści komunałów, płaskim jak 20 złotych warto bronić miejsc intensywnego istnienia, na które wskazują wiersze. Nie tylko wskazują. W jakiejś mierze wiersze same są tymi miejscami intensywności. Często to za ich sprawą wydarza się intensywność naszego istnienia, intensywność bycia w świecie, która sprawia, że od czasu do czasu czujemy wiatr we włosach. Wiatr, który napina w nas żagle.
Dlaczego jeszcze warto czytać poezję?
Wierzę, że wiersze są mądrzejsze od ludzi. Wielokrotnie tego doświadczyłem. Na pewno są mądrzejsze od poetów, którzy je piszą, nawet od największych. A jeśli są głosem mądrości, to warto się w nie wsłuchać. Tak, wierzę, że wiersze wiedzą więcej, że poezja pozwala rozumieć prozę życia, bo w istocie to metafory, a nie podręcznikowe definicje, najcelniej objaśniają świat, nasze miejsce w rzeczywistości, relacje z innymi ludźmi.
Spróbujmy rozjaśnić kilka kwestii. Jak odróżnić, cytuję z Promieniowania tła: „realne spotkanie »z nieprzejrzystą i pierwotną władzą« czegoś źródłowego, czegoś co jawi nam się jako »obecność promieniującej nieprzejrzystości«” – od bycia we władzy ludzkich marzeń o nieskończoności, o czymś więcej niż zamknięty w wąskich ramach czasu i śmierci świat? Od złudzenia? Innymi słowy, jak rozpoznać prawdziwość, realność aktu metafizycznego, jakim jest wiersz?
To realne doznanie „promieniującej nieprzejrzystości”, ten ciemny, metafizyczny dreszcz, który niekiedy wydarza się w wierszu i za jego sprawą w nas, bywa formą marzenia. I nie ma to wiele wspólnego ze złudzeniem. Marzenie to praca wyobraźni, a wyobraźnia jest zmysłem metafizycznym. I być może tylko wyobraźnia potrafi wychwycić to promieniowanie „czegoś źródłowego”. Realność tego promieniowania daje o sobie znać w poruszeniach poznającej wyobraźni, w jej wibrujących formach. Te formy i kształtujące je promieniowanie są zestrojone ze sobą w rzeczywistym rezonansie, który sprawia, że ruch wyobraźni rezonuje z czymś źródłowym, co wyobraźnię przekracza i zarazem ożywia. To dwie strony tej samej monety – źródłowe promieniowanie i poruszenie wyobraźni, które Pan nazwał marzeniem. Swoją drogą lubię to słowo – marzenie. Wydaje mi się ważne, niepotrzebnie odesłaliśmy je do świata dziecięcego. Przecież żyjemy marzeniami, marzenia potrafią realnie zmieniać naszą rzeczywistość, są czymś istotnym w nas, w naszym wewnętrznym świecie, tak samo jak ważne są sny, które nie bez powodu nazywamy marzeniami sennymi. Inaczej jest ze złudzeniem. O ile marzenie jest prawdziwą fikcją, jak powiedziałby George Steiner, to złudzenie jest fikcją skłamaną.
„U źródeł doświadczenia formy znaczącej leży rozpoznanie rzeczywistej obecności – nieustępliwej, autonomicznej, niepoddającej się redukcji”. Jak rozumieć rzeczywistą obecność?
To metafora, którą biorę od Steinera. Biorę i przekształcam. Dla mnie rzeczywista obecność to realność w pełni istniejąca, stanowiąca źródło i zarazem przejaw tego promieniowania tła, które wychwytują czułe detektory wierszy. Jest mrowieniem ukrytej fosforescencji, rodzajem radiacji, ale jest też czymś dojmującym, dotykającym do żywego. Ma w sobie również rys albo posmak boskiej obecności. Dlatego o rzeczywistej obecności wie coś nasza wyobraźnia religijna. I nasza nadzieja.
Poezja i nadzieja?
Poezja jest formą nadziei. Jest w niej nadzieja, że głos, który wybrzmiewa w wierszu, rzeczywiście do kogoś przemówi, że zapis i głos mogą się zestroić, że są sobie nawzajem potrzebne, że wiersz wybrzmi i ożyje w odczytaniu. Poezja to również nadzieja, że w układach słów, w pięknie tych układów, w sile ich rytmów i brzmień, jest coś więcej, że są nie tylko tasowaniem znaczeń, ekwilibrystyką, a powiązanie dźwięków i liter, powiązanie zapisanych wyrazów i czegoś, co te wyrazy biorą na siebie, co niosą, nie jest czystą uzurpacją, nie jest przejawem naszego szaleństwa. Formą nadziei – pięknie rozwija to Steiner – jest gramatyczny czas przyszły, językowy konstrukt sięgający w przyszłość, a poezja to przyszłość języka, jest tym, czym nasz język dopiero będzie, czym może się stać.
„Poezja jest słowem właściwie użytym”. Gdzie tkwi różnica pomiędzy właściwym a niewłaściwym użyciem słowa?
Słowo właściwie użyte to słowo, które oddycha pełną piersią, żyje, jest wolne. Ale słowa zwykle są bezbronne. Można je zmusić do niewolniczej pracy. Łatwo zawieść ich zaufanie, łatwo je skrzywdzić. I często to robimy – bezmyślnie lub cynicznie. To dlatego nasze słowa są tak strasznie spracowane, zabiedzone, chore, smutne. Nie cieszą się, nie oddychają. Mamy je na posyłki, każemy im kłamać, uczymy je agresji. Wtedy używamy ich niewłaściwie, wtedy je wykorzystujemy, okaleczamy, kneblujemy.
Jak postępować ze słowami?
Zbyt często rozumiemy słowa tylko po wierzchu. Jeszcze częściej, zanim dosłyszymy słowo do końca, już jesteśmy przekonani, że dobrze wiemy, co ono chce nam powiedzieć. I zwykle jest to mylne przekonanie. Dlatego tak istotne jest uważne, spokojne słuchanie. Takie słuchanie, wsłuchiwanie się wcale nie wymaga wielogodzinnych medytacji. Wystarczy uważność i odrobina cierpliwości, żeby usłyszeć, jak słowo na różnych poziomach potrafi wibrować, jak rezonuje. Słowa właściwie usłyszane, podobnie jak słowa właściwie użyte, to słowa, którym dajemy wolność i dlatego brzmi w nich tak wiele rejestrów, dlatego oddychają pełną piersią. I to – wbrew pozorom – nie oznacza, że w każdej sytuacji musimy posługiwać się słowem w jakiś szczególny, wyrafinowany sposób, że trzeba z rozmysłem stosować zabiegi, które sprawią, że słowa się rozwibrują. Jeśli damy im wolność, to same pokażą, na co je stać.
Słowa są wolne, ale prowadzą też na manowce. Samuel Johnson, przywołuję jego myśli, głosem jednego z eseistów: „wytykał XVII-wiecznym poetom, że nagromadzeniem przeciwieństw pobudzają percepcję czytelnika, ale pobudzenie to nie prowadzi do poznania esencji rzeczy. Przeciwnie – zmusza odbiorcę do zaakceptowania sytuacji, w której sprzeczność jest źródłowym stanem świata, a jednostka, zawieszona pomiędzy skrajnościami, nie może obrać w tym świecie właściwego kursu”. Zgodziłby się Pan, że jest to jednak wolność ambiwalentna?
Z tym się zgadzam, jak najbardziej. Niekiedy słowa same wodzą nas na pokuszenie, potrafią nami manipulować, umieją nas wyprowadzić w pole albo wystrychnąć na dudka. Tak bywa, zgoda. Mam jednak kłopot z przywołanym przez Pana rozpoznaniem, z zawartą w nim sugestią, która podpowiada, że możliwa jest dosłowność, że „esencję rzeczy” da się po aptekarsku uchwycić i nazwać. Żyjemy w terrorze dosłowności, wydaje nam się, że kiedy ktoś mówi E=mc2, to na tym sprawa się kończy. Otóż nie, wtedy sprawa dopiero się zaczyna, bo to słynne równanie jest precyzyjną metaforą i na prawach metafory daje wgląd w rzeczywistość, której próbuje dotknąć. Tego rodzaju metafory często roszczą sobie pretensje do dosłowności, ale pozostają metaforami. Po wytyczonych przez nie ścieżkach można posuwać się coraz dalej i dalej, te ścieżki oplatają realny świat, wrastają w jego labiryntowe struktury, przenikają je i w tym tkwi poznawcza siła metafor. Również tych metafor, które mają postać precyzyjnych wzorów i równań, ale tak naprawdę każda metafora to w pewnym sensie mniej lub bardziej precyzyjne równanie. Podobnie jest z operowaniem przeciwieństwami, z upodobaniem poetów do sprzeczności i paradoksów. W tych układach przeciwieństwach także jest coś z równania i one też są metaforami, które szukają wglądu w jakąś realność. Być może sprzeczność należy do „esencji rzeczy”, może jest „źródłowym stanem świata”, nie wykluczałbym takiej możliwości, zwłaszcza że nasza wyobraźnia często tworzy figury wewnętrznie sprzeczne, paradoksalne, kiedy styka się z czymś, co przekracza nasze horyzonty. Dobrym przykładem jest wyobraźnia religijna, która w dużej mierze utkana jest z paradoksów, ze sprzeczności, ale to właśnie te paradoksy i sprzeczności sugestywnie oddają to, co wyłania się z doświadczenia duchowego, z wyczucia sacrum, z doznania boskości. Sprzeczność i paradoks przypominają też, że realny świat nie jest oczywisty. Oczywiste są banały. Ale prawdziwe życie nie jest oczywiste, podobnie jak nieoczywisty jest każdy z nas. Dlatego bardziej ufam metaforom i paradoksom niż jednoznacznym, precyzyjnym strzałom między oczy.
„Cóż mają począć ludzie, dla których niebo i ziemia jest za mało i nie mogą żyć, jeśli nie oczekują innego nieba i innej ziemi?” – pytał Czesław Miłosz, zdaje się retorycznie, w Ziemi Ulro. Można by zaryzykować odpowiedź zdaniem z Promieniowania tła: „Dmucham więc w popiół, wyłuskuję z niego ziarna ognia. Nasłuchuję, czekam”. To niełatwe – jak refren w Pana książce powraca „nie wiem”. Jak sobie Pan radzi z „nie wiem”?
„Nie wiem” jest głęboko ludzkie i jest fascynujące. Zjawia się w spotkaniu z ciemnością, mówi o doznaniu ciemności. Jest trzeźwym rozpoznaniem, ale jest też otwarciem się na ciemność, jest zgodą na to, co ciemność z sobą niesie. Jest przypuszczeniem, że ciemność okrywa coś, co nie mieści się w naszym „wiem”. I tu otwiera się prześwit na nadzieję, na oczekiwanie innego nieba i innej ziemi, na to niedorzeczne oczekiwanie, bez którego nie można żyć. Powtarzam takie „nie wiem”, trwam w nim, żeby nie sprzeniewierzyć się czemuś prawdziwemu, żeby tego czegoś nie zagadać, nie zgubić drogi. Czuję dreszcz niepokoju, kiedy pomyślę, że może zabraknąć mi ostatniego „nie wiem” i wtedy wiersze przestaną we mnie rezonować czymś, co zmierza w moją stronę ścieżkami metafor. Takie „nie wiem” to również imię tajemnicy. Tajemnica nie jest zagadką do rozwiązania ani sekretem, który można wyjawić. Wchodzimy w jej przestrzeń, trwamy w jej uścisku, a ona nadal pozostaje tajemnicą. Jest jak to ziarno żaru zagrzebane w popiele. Można je rozdmuchać w płomień i kiedy ten ogień płonie, możemy w jego buzowaniu uczestniczyć. Widać to dobrze w naszych powrotach do wierszy. Jest w nich żar, który wciąż na nas czeka. Dlatego za każdą kolejną lekturą potrafią powiedzieć nam coś nowego. I wtedy nasze „nie wiem”, zaczyna brzmieć inaczej, coś innego znaczy, ale nadal jest tym trzeźwym rozpoznaniem, w którym tli się niedorzeczna nadzieja.
Twierdzi Pan, że poezja jest dziś uchodźcą. Ale czy nie było tak zawsze, a przynajmniej od czasów Platona, który w Republice pisał: „Poetów – fascynatorów… wyświecimy z naszego Miasta”, do czego nawiązuje Wat w wierszu Ciemne świecidło? Swoją drogą, osobliwe określenie – wyświecić. Jakie to ma dla nas konsekwencje, że poezja jest uchodźcą?
Wyświecić, czyli wygnać. To stare słowo, prawie zapomniane, poza obiegiem. Wygnaliśmy je z dzisiejszej polszczyzny. Jest dla nas zbyt dziwne, zbyt plastyczne. Może przypomina o czymś, o czym nie chcemy pamiętać? Podobnie jest z poezją. Zepchnęliśmy ją na margines codzienności. Żyje na wygnaniu, w getcie. Czy tak było zawsze? Chyba nie. Jeszcze niedawno towarzyszyło nam poczucie, że poezja jest czymś ważnym i cennym, że jest w niej rzeczywista głębia, że walczy o coś prawdziwego, co ma realne znaczenie. Dziś poezja jest tym samym, toczy te same walki, ale nam jest to już obojętne. Nie słuchamy poetów, a to oni używają słów na serio. To w wierszach słowa w pełni znaczą, dociskają gaz do dechy. Są ostre jak kawałki potłuczonego szkła i jednocześnie są czułe jak opuszki palców, jak wargi. Pokazują, że świat jest fundamentalnie nieoczywisty. Zaprawiają w odwadze wyobraźni, uczą wolności. Tego wszystkiego wyrzekliśmy się, bo wygnaliśmy wiersze, wyświeciliśmy je. I dlatego nasze słowa to najczęściej wydmuszki, politurowane atrapy.
Po takiej odpowiedzi nieprzyzwoicie zabrzmi kolejne pytanie. Pana książka ukazała się w czasach niepewności, podczas drugiej fali pandemii. Czy to jest aby właściwy moment na poezję wychylającą się w ciemność, otwartą na doznanie grozy? A może wręcz odwrotnie – najwłaściwszy?
Poezja nie daje łatwej pociechy. Ofiarowuje nam prawdę. W tej prawdzie jest czułość, rzeczywista bliskość z tym, co realnie istnieje. I jest w niej też groza. Przed grozą nie uciekniemy, ale możemy poprzez poezję, w czytaniu wierszy, powtórzyć rytuał, od którego, jak sądzę, kilkadziesiąt tysięcy lat temu zaczęła się sztuka słowa. Żeby ten rytuał odprawić, wystarczy sięgnąć po wiersz, wystarczy rozdmuchać czekający w nim żar. I kiedy ten ukryty w wierszu ogień zacznie płonąć, trzeba przy nim usiąść, jak siada się nocą przy ognisku. To w świetle tego płomienia – symbolicznie, czytając, patrząc w dziwny, niepokojący taniec cieni wokół nas – możemy uwolnić słowa, możemy pozwolić im na snucie opowieści o doznaniu grozy, o przepaści gwiazd nad nami, o tym, że ogarnia nas ciemność, że roją się w nas sny i że po drugiej stronie nocy coś jest. Tak to widzę. Ludzie siedzieli przy ogniu i ktoś zaczynał opowiadać. Może nawet nie było w tym słów. Może to była sama inkantacja, nieartykułowana opowieść o tym, co wydarzyło się za dnia, w przeszłości, i o tym, co będzie po drugiej stronie nocy, kiedy ciemność ustanie. I ta opowieść, ta inkantacja była zaklinaniem grozy. Rzucała jej wyzwanie. Coś podobnego ofiarowuje nam wiersz wychylający się w ciemność, mierzący się z ciemnością – jest zaklęciem, które nazywa grozę po imieniu, rzuca jej wyzwanie. Nie uśmierza grozy, ale pozwala stawić jej czoła i w tym jest nadzieja, zarzewie nadziei.
Problem polega na tym, że coraz rzadziej siedzimy przy ognisku, za to coraz częściej przy sztucznym świetle smartfonów i laptopów, które trwale zmienia naszą optykę. Innymi słowy, pytam o kondycję ludzkiej wyobraźni – jaka ona jest?
Ta inkantacja przy ogniu i w scenografii z tańczących cieni to oczywiście teatr, przestrzeń misterium. Również wiersz jest teatrem. I kiedy czytamy wiersz, na jego scenie rozgrywa się spektakl. To wymaga wyobraźni, niekoniecznie teatralnej, ale na pewno nastrojonej na intymną sceniczność tego, co wydarza się za sprawą każdego wiersza. Potop sztucznego światła, w którym toniemy, odebrał nam intymność widzenia, stępił nasz wzrok. Nie dostrzegamy niuansów, straciliśmy wrażliwość na grę półtonów. Wszystko to oznacza, że ślepnie nasza wyobraźnia i dlatego tak ważne są te czułe detektory wierszy wychwytujące ukrytą fosforescencją, o której wcześniej wspominałem. Można żyć w oślepiającej jaskrawości, ale ona nie jest prawdziwa. Prawdziwa jest ta fosforescencja pełgająca w ciemności, prawdziwy jest taniec cieni. W wierszu, poprzez wiersz można to zobaczyć. Trzeba tylko patrzeć uważnie. W takim patrzeniu jest coś z kontemplacji, która wyostrza wzrok i przestraja wyobraźnię. Również na tym polega teatr wiersza, jego misterium.
A gdyby tak powieść, zamiast wiersza?
Czemu nie, tyle że dzisiaj stosunkowo trudno przeczytać powieść za jednym zamachem, na jednym lekturowym oddechu, a tak właściwie powinno się czytać – bez szatkowania tekstu wymuszonymi przerwami w lekturze, bez nieustannego wciskania pauzy. Wiersz często można objąć jednym spojrzeniem, łatwiej go ogarnąć, łatwiej się z nim zestroić. I można to zrobić nawet w krótkim antrakcie pomiędzy uśpieniem komputera a wybudzeniem smartfona. Wystarczy kilka minut. Kłopot w tym, że nawet tych kilku minut szkoda nam na wiersz. Dzieje się tak po części dlatego, że nasza wyobraźnia jest sformatowana przez reklamę, a w świecie reklamy poezja sprowadza się do wpadającego w ucho rytmu i fikuśnego rymu. W reklamie robią spece od wyobraźni, wielu z nich ma dusze poetów i talent, ale niestety zajmują się głównie tym, żeby przekonać nas, że koniecznie musimy mieć coś, co jest nam zupełnie niepotrzebne.
Szkoda, że nie ma speców marketingu od poezji.
Szkoda, że za publiczne pieniądze nie prowadzi się rozpisanej na lata kampanii, która sprawi, że będziemy chcieli codziennie przez kilka minut czytać wiersz. Tego akurat naprawdę potrzebujemy, zwłaszcza dziś. Taką kampanię na pewno da się przeprowadzić z dobrym skutkiem, spece się znajdą, budżet państwa od tego się nie zwali. Ktoś jednak musiałby podjąć tak zwaną decyzję polityczną, a obawiam się, że z tym może być kłopot.
Co jeszcze nie służy wyobraźni?
Żyjemy w kulturze plagiatu, w świecie powielanych w nieskończoność kopii. Dobrze to widać w sieci, gdzie ciągle coś udostępniamy, przesyłamy dalej albo po prostu przeklejamy cudze treści i publikujemy je jako własne posty. To dramatycznie spłaszcza i banalizuje wyobraźnię. Często też ją wulgaryzuje. Przede wszystkim dlatego, że nasza wyobraźnia już niemal wyłącznie pracuje na gotowcach i zwykle – oględnie rzecz ujmując – nie są to jakoś szczególnie wyrafinowane gotowce. Najczęściej powielamy to, co powielają inni. Kserujemy kserokopie. I robimy to bezrefleksyjnie. Reklama mocno ingeruje w naszą wyobraźnię, sporo w niej dewastuje. Jest w tej demolce sprawna, ale od czasu do czasu również coś w naszej wyobraźni odbudowuje. Uwrażliwia na nieoczywistość znaczeń, na ich plastyczność, na siłę formy, na napięcia przestrzenne, na pracę barw, na brzmienia – niektóre kampanie reklamowe to wysokooktanowa sztuka. W kulturze plagiatu tego wszystkiego nie ma. Kultura plagiatu, kultura podróbek, powielanych w nieskończoność kopii jest dla wyobraźni dewastująca. Skutki widać również w przestrzeni poezji. Powielenie formy wiersza jest banalnie proste. Opublikowanie takich tekstów wierszopodobnych to dzisiaj żaden problem. Książek udających tomy poezji jest zatrzęsienie. W tym zalewie grafomanii tonie to, co być może grafomanią nie jest. Podobnie jak pośród zbyt wielu nieistotnych informacji gubią się te ważne. Stąd już tylko krok do nowoczesnej formy cenzury, która polega nie na zakazywaniu jakichś treści, ale na utopieniu ich w morzu nieważnych komunikatów i pustych form. Dotyczy to też poezji – zwłaszcza najnowszej. Wszyscy dziś walczą o naszą uwagę, również wiersze, ale ich pozycja nie jest w tej walce najmocniejsza, a osłabia ją jeszcze to pospolite ruszenie mdłych poetyckich podróbek, powielających do znudzenia miałkość i banał.
Promieniowanie tła to szkice o wierszach, ale również o czytaniu. W tym kontekście przywołuje Pan autora Krytyki i prawdy. „Barthes powiada, że nie ma nic od dzieła jaśniejszego”… Akurat! Czy poezja to jest dziedzina dla specjalistów?
Poezja jest dla ludzi. Nie tylko dla specjalistów. I nie przede wszystkim dla nich. Oczywiście nie każdy wiersz jest dla każdego, ale tak samo nie dla każdego jest podnoszenie ciężarów. W tym, co piszę o wierszach, staram się pokazywać, że poezja dotyka czegoś prawdziwego w ludzkim doświadczeniu, czegoś głębokiego w każdym z nas. Wierszy nie da się sprowadzić do prostych formuł, jeśli próbujemy to zrobić, to sprzeniewierzamy się ich prawdzie. Dlatego moje pisanie o poezji nie zawsze jest proste i klarowne, choć staram się, żeby takie było. Staram się też pamiętać, że wiersze to dziwne stworzenia. Są układem wyrazów, formą utworzoną ze słów i jednocześnie są miejscem tajemnicy. Jest w nich światło i zarazem są dobrze obeznane z ciemnością, może nawet przychodzą do nas z ciemności. Są jawnie fikcyjnie i walczą o realną prawdę, potrafią o niej zaświadczyć. Te napięcia – a jest ich oczywiście dużo więcej – ożywają w czytaniu, w spektaklu lektury. To wtedy orientujemy się, że pod pierwszą warstwą odczytania jest kolejna, pod nią następna i tak w nieskończoność. Ale zarazem – i to jest intuicja Barthesa, którą Pan przypomniał – wszystkie te głębie dzieją się na samej powierzchni, na płaszczyźnie zapisanych słów. I te zapisane słowa nie są opakowaniem, które można wyrzucić. Są ciałem tekstu. Kiedy czyta się wiersz, trzeba o tym stale pamiętać.
Podczas rozmowy napomknął Pan o wyobraźni religijnej, w esejach zaś sygnalizuje Pan związek pomiędzy religią a poezją, zwracając uwagę na akt zaufania łączący obie sfery. Jakie jeszcze podobieństwa można wskazać?
Doświadczenie religijne i sztukę, zwłaszcza poezję, łączy wyczucie tajemnicy i poczucie obcowania z czymś, co nas przekracza. Oczywiście nie dotyczy to całej poezji, ale te intuicje są obecne w wielu wierszach. Nawet w tekstach jawnie lingwistycznych, skoncentrowanych na jakościach czysto językowych, wybrzmiewa coś enigmatycznego, co nie chce pomieścić się w słowach i zarazem jest ze słów. Ważna wydaje mi się też kwestia rytuału. Mam na myśli nie puste, rytualne gesty, ale taką rytualność, która wiąże się z misteryjną siłą zachowań religijnych. Poezja ma wiele z rytuału. W wierszu rozpisanym na wersy jest coś z mantry. W powrotach struktur rytmicznych jest coś z rytualnej inkantacji. Niektóre wiersze są działaniami magicznymi, odprawiają ochronne rytuały. Bywają zaklęciami. Kto czytał dobrze napisany erotyk, wie, o czym mówię. Często już samo pisanie wiersza ma w sobie coś ze sprawowania misterium. Podobnie jest z czytaniem poezji. Nie chcę tego przerysować, ale ten misteryjny przydźwięk jest obecny w poezji od dawna i słychać go również w wielu nowoczesnych wierszach. Są wiersze bardziej misteryjne i są takie, którym bliżej do poetyki zaklęcia. W jednych i drugich dochodzi do głosu to, co nazwałem wyczuciem tajemnicy, i odzywa się w nich też intuicja, że słowo właściwie użyte może realnie zmieniać rzeczywistość. O to właśnie chodzi w misteriach i zaklęciach. I o coś podobnego chodzi nie tylko w samej w poezji, ale także w czytaniu wierszy. Kiedy czytamy uważnie, na scenie wiersza wydarza się prawdziwe misterium – misterium, czyli tajemnica, a każdy przeczytany w taki sposób wiersz staje się zaklęciem, które zmienia nas i nasz świat.
Paweł Próchniak: Literaturoznawca, antropolog literatury, krytyk literacki. Badacz poezji oraz zagadnień pamięci kulturowej i wyobraźni symbolicznej. Członek prezydium polskiego PEN Clubu i Komitetu Nauk o Literaturze PAN.