Kiedy rano zakładałem swój ulubiony zielony kaftanik, zauważyłem, że uciska mnie w okolicy brzucha. No tak. Nie wędruję, nie ruszam się z domu, nic dziwnego, że utyłem. Pierwszy raz w życiu, nie licząc oczywiście czasu od niemowlęctwa do dorosłości, kiedy rosłem. Ale to nawet chyba nie liczy się jako tycie.
Powinienem poćwiczyć. Sęk w tym, że jedyne ćwiczenie, jakie lubię, to forsowny marsz, a jedyny marsz, jaki lubię, to marsz przez dziką przyrodę. Bez zmiennych krajobrazów, z tą samą niewzruszoną ścianą przed oczami marsz jest nudny. Próbowałem tego piątego dnia kwarantanny. Żadna przyjemność. Jakby wyjąć rybę ze strumienia i kazać jej pływać w cebrzyku. Oczywiście będzie pływała, bo co ma robić. Ale lepiej nie pytaj, czy jest szczęśliwa.
Przyszedł sygnał dymny od Muminka. Robi skłony i przysiady, serie po trzydzieści. Zawsze podziwiałem jego energię. Jak szczeniak, zawsze gotów gonić za własnym ogonkiem. Parę osób mogłoby się od niego nauczyć tej umiejętności. Na przykład Migotek. Paszczak. Filifionka.
Może też trochę ja.
Próbowałem robić skłony i przysiady, ale przestałem. Nie chodzi o to, żebym się jakoś strasznie zmęczył. Kondycja wciąż jest, gorsza, ale jest. Po prostu czułem się jak nie ja.
Zaraz zapalę sobie fajkę, zamiast nieba patrząc w sufit. Na harmonijce od wczoraj nie gram, mimo regularnego oprószania ziemią. Ciężko o muzykę w zamknięciu.