Myślę o stworku, któremu nadałem imię. Ti-ti-uu. Ciekawe, jak sobie radzi z kwarantanną. Kiedyś chyba nie za bardzo miał gdzie wychodzić. Ale wtedy, już jako Ti-ti-uu, zapowiadał, że się zmieni. Miał urządzać sobie nowe mieszkanie i w ogóle.
Ciekawe też, czy teraz, kiedy ma imię, bardziej boi się, że zachowuje i umrze.
Nikomu innemu nie nadałem imienia. Chociaż jedna osoba to już i tak dużo. Nie lubię takiej odpowiedzialności, to obciąża, a podróżnik powinien mieć lekki plecak, jak mawiał Dziadek Włóczykij. I tak mam w tym plecaku sporo – wiem na przykład, że jakbym nie wrócił do Doliny, to Muminek by tęsknił.
Zresztą ja też bym tęsknił.
Dziś graliśmy w „dymne kalambury”. Jedna osoba wypuszcza sygnały w różnych kształtach, a druga zgaduje, co to znaczy, z kształtu obłoczka. Ja pokazałem „namiot”, „ognisko” i „menażkę”, a Muminek „ducha”, „piratów” i „skarb”. Świetna zabawa.
Po godzinie wysłałem mu sygnał „dobrze, to skończmy, idę odpocząć”. To już był zwykły sygnał, a nie kalambur. Ale Muminek myślał, że to kalambur i zaczął zgadywać. Posłałem mu sygnał „to nie kalambur”, a on myślał, że to następny kalambur. Zanim się dogadaliśmy, minęła kolejna godzina. Tak to już jest z komunikacją – czy gadamy na żywo, czy ślemy sygnały, zawsze grożą nam nieporozumienia. Ale grało się miło.
Po wszystkim położyłem się na łóżku i patrzyłem przez okno, jak pada deszcz, pierwszy od wielu dni.