
Mateusz Demski: Mówi się, że Henry Moore to łącznik polskiej kultury z Zachodem. Kiedy zaczęła się u nas moda na brytyjski modernizm?
Agata Małodobry: Pierwsze spotkanie polskiej publiczności z twórczością Moore’a odbyło się w 1946 r. Mówimy o wystawie współczesnego malarstwa angielskiego z kolekcji Tate, do której włączono osiem Rysunków ze schronu – przejmujących prac na papierze, które przedstawiały grupy ludzi chroniących się w londyńskim metrze w czasie niemieckich bombardowań. Moore stworzył ponad 300 takich rysunków, co dało mu status oficjalnego artysty wojennego i znacząco przyczyniło się do jego rozpoznawalności. Trudno było wtedy jednak mówić o modzie na Moore’a, choć jego rysunki komentowano jako wybitne i niezwykle rzeźbiarskie. W przygnębiających latach stalinizmu próbowano z kolei przedstawiać go jako przykład niezrozumiałej i godnej wyszydzenia sztuki imperialistycznej, a więc formalizmu, przeciwstawianego „jedynie słusznemu” realizmowi socjalistycznemu. Było to oczywiście nieporozumieniem, jednak reprodukcje jego prac były wówczas chętnie publikowane w prasie i choć stworzono dla nich negatywny kontekst, to właśnie wtedy twórczość Moore’a wdarła się do polskiej zbiorowej świadomości.
Czyli dzieła Brytyjczyka były w powojennej Polsce lekturą obowiązkową.
Tak właśnie było. Należy jednak pamiętać, że trzeba było zmiany politycznego kursu, by krytycy wreszcie mogli interpretować znakomite rzeźby Moore’a w sposób, na jaki one zasługiwały. Zmiana ta nastąpiła w 1956 r. Już od pierwszych miesięcy gomułkowskiej odwilży w „Projekcie”, „Przeglądzie Artystycznym” – czasopismach dziś uchodzących za wzorzec prasy artystycznej – z entuzjazmem pisano o jego sztuce.
Co