Przez lata myślałem o Nowych Horyzontach jako o seansie deprywacji sensorycznej. Oto Roman Gutek aranżuje nam dziesięć dni odosobnienia w klatce sali kinowej: od rana do nocy, bez światła, bez snu, w odcięciu od pożywienia, ludzi i świata.
Od jakiegoś czasu jednak więcej na Nowych Horyzontach pracuję, mniej oglądam i szybciej robię się senny. Tryb: pięć filmów dziennie – to już nie dla mnie. Odkrywam więc nową formę interakcji z tą imprezą. I uświadamiam sobie, że w ogóle festiwale filmowe nie są monolitami, mają wiele twarzy i dostarczają szeregu rozmaitych doświadczeń. Zamiast jednej „właściwej” instrukcji użytkowania, Nowe Horyzonty proponują przecież wiele równoległych ścieżek narracji, na zasadzie „choose your own adventure”.
Kiedy podczas dziesięciu dni we Wrocławiu widzi się wokół wciąż te same twarze i zaczyna rozpoznawać kolejnych festiwalowiczów, rodzi się poczucie nowohoryzontowej wspólnoty, wiszącego w powietrzu porozumienia, że wszyscy jesteśmy tu w tym samym celu. Ale wcale nie jesteśmy. Chociaż spędzamy ten sam tydzień w tym samym Kinie Nowe Horyzonty, to każdy z nas może oglądać zupełnie inne filmy na zupełnie innym prywatnym festiwalu. Każdy ma swoje własne horyzonty – i swoje własne Horyzonty.
I chyba tak być powinno. Skoro festiwal już w nazwie sugeruje przekraczanie granic, to siłą rzeczy powinien mieszać porządki, wyznaczać nowe