Przez lata myślałem o Nowych Horyzontach jako o seansie deprywacji sensorycznej. Oto Roman Gutek aranżuje nam dziesięć dni odosobnienia w klatce sali kinowej: od rana do nocy, bez światła, bez snu, w odcięciu od pożywienia, ludzi i świata.
Od jakiegoś czasu jednak więcej na Nowych Horyzontach pracuję, mniej oglądam i szybciej robię się senny. Tryb: pięć filmów dziennie – to już nie dla mnie. Odkrywam więc nową formę interakcji z tą imprezą. I uświadamiam sobie, że w ogóle festiwale filmowe nie są monolitami, mają wiele twarzy i dostarczają szeregu rozmaitych doświadczeń. Zamiast jednej „właściwej” instrukcji użytkowania, Nowe Horyzonty proponują przecież wiele równoległych ścieżek narracji, na zasadzie „choose your own adventure”.
Kiedy podczas dziesięciu dni we Wrocławiu widzi się wokół wciąż te same twarze i zaczyna rozpoznawać kolejnych festiwalowiczów, rodzi się poczucie nowohoryzontowej wspólnoty, wiszącego w powietrzu porozumienia, że wszyscy jesteśmy tu w tym samym celu. Ale wcale nie jesteśmy. Chociaż spędzamy ten sam tydzień w tym samym Kinie Nowe Horyzonty, to każdy z nas może oglądać zupełnie inne filmy na zupełnie innym prywatnym festiwalu. Każdy ma swoje własne horyzonty – i swoje własne Horyzonty.
I chyba tak być powinno. Skoro festiwal już w nazwie sugeruje przekraczanie granic, to siłą rzeczy powinien mieszać porządki, wyznaczać nowe ścieżki i prezentować światu różne twarze. Oczywiście Nowe Horyzonty to przede wszystkim święto kinofilów: retrospektywy zapomnianych auteurs, trzeszcząca taśma w projektorze, filmoznawcze prelekcje i intelektualne pozy. Festiwal pogłębionej dyskusji, wnikliwej refleksji i twardego tyłka wymodelowanego na seansach ośmiogodzinnych węgierskich arcydzieł. Sprawdzian wytrzymałościowy dla prawdziwych kinowych hardkorów! Ale Nowe Horyzonty to też wydarzenie towarzyskie. Impreza, wieczory w klubie festiwalowym i seanse Nocnego Szaleństwa, na których zwyczajowo z widowni odzywa się chór otwieranych butelek piwa. Dla niektórych festiwal jest jednym i drugim, dla innych jednym albo drugim. Prawda jak zwykle leży gdzieś pośrodku, w szczególnym miejscu, gdzie spotykają się pretensjonalny szpan, dobra zabawa i duchowe doznanie. Czasem zresztą dochodzi do zderzeń czołowych. Pamiętam pokaz filmu Daft Punk’s Electroma (2006), na którym wynudzona konwencją slow cinema publiczność dość nieładnie umilała sobie seans, odliczając na głos pozostałe do końca seansu sekundy. Co by nie mówić, każda tak żywa reakcja publiczności jest niezbitym dowodem na to, że kino wciąż żyje. I jeśli czegoś regularnie dowodzą Nowe Horyzonty, to właśnie tego.
Nieprzypadkowo któregoś roku organizatorzy promowali imprezę hasłem: „Kino, które budzi”. Trudno chyba o lepszy przykład „obudzonej” publiczności niż publiczność aktywnie performująca swoją reakcję na film. Inna sprawa, że slogan zawsze wydawał mi się ironicznie dwuznaczny. „Kino, które budzi” – czyli kino rewolucyjne, przełamujące utarte schematy. Ot, po prostu: kino nowohoryzontowe. Ale też i kino, które budzi wycieńczonego kinofila po tym, jak przymknął oczy na trzecim seansie ósmego dnia festiwalu i po otworzeniu ich ponownie nie wie, czy przespał właśnie minutę czy dwie godziny filmu. Przyznaję bez bicia, znam z autopsji dramat heroicznej walki o zachowanie świadomości w fotelu kinowym. Nie raz i nie dwa obudziłem się we Wrocławiu w trakcie jakiegoś seansu, odkrywając, że to, co na ekranie, nie zgadza się z tym, co wyśniłem. Przy okazji odkryłem, że – o dziwo! – dużo łatwiej „odpłynąć” na filmie z klasyczną narracją niż na jakimś eksperymentalnym snuju, w którym bohater płynie łódką, trawa rośnie i pasie się krowa. Pamiętam też, jak pewien kolega krytyk jak gdyby nigdy nic położył się na podłodze między fotelami i postanowił wykorzystać seans 4:30 (2005) Roystona Tana do naładowania baterii. Nowe horyzonty oglądania czy nowe horyzonty odpoczywania? Powtarzam: „choose your own adventure”.
***
Przez lata myślałem o Nowych Horyzontach jako o równi pochyłej. Swoją pierwszą edycję pamiętam do dziś w niezwykłym bogactwie szczegółów. Jestem w stanie z głowy przytoczyć niemalże wszystkie (mniej więcej) 50 filmów, które wówczas obejrzałem. Mam wrażenie, że połowa z nich była rewelacyjna, a połowa tej połowy to filmy, które wryły mi się w podświadomość i permanentnie ukształtowały mój gust. To był mój osobisty nowohoryzontowy Złoty Wiek. Potem poprzeczka poszła w dół i zaczęło robić się Srebrnie, Brązowo i tak dalej. Na każdej kolejnej edycji doświadczałem coraz mniej zachwytów i przez długi czas wydawało mi się, że problemem jest festiwal. W którymś momencie dotarło jednak, że nie, że to tylko ja. Zrozumiałem, że taka jest natura pierwszych razów – również tych festiwalowych.
Właśnie dlatego zawsze znajdzie się jakiś nowohoryzontowicz, który rzuci ci protekcjonalnie w twarz „Wrocław? Phi. W Cieszynie to był dopiero festiwal”. Pokonać da się go jedynie ripostą „Cieszyn? Phi. W Sanoku to był dopiero festiwal”. Dziś taka licytacja wydaje mi się niewiele warta. Jasne, można lamentować, że Nowe Horyzonty skończyły się na Kill’Em All, ale przecież Nowe Horyzonty trwają dalej i co roku jest tam co oglądać.
A to, że zawód i wyzwanie są wliczone w cenę karnetu, to już inna sprawa. Nikt przecież nie powiedział, że odkrywanie tych „nowych horyzontów” powinno być łatwe. By opisać specyfikę festiwalu zawsze posługuję się porównaniem do innego wrocławskiego wydarzenia, również zainicjowanego przez Romana Gutka. American Film Festival to świetna impreza z bardzo równym programem: solidny amerykański chleb razowy. Nowe Horyzonty tymczasem to doświadczenie zdecydowanie bardziej… graniczne. Używając hazardowej metafory: można tu dużo więcej wygrać, ale i dużo więcej przegrać. Amplituda kinowych doznań jest większa, bo w szufladce z metką „Nowe Horyzonty” mieści się i bollywoodzki musical, i nowofalowy klasyk, i najświeższy laureat Złotej Palmy, i coś, co na pierwszy rzut oka pasowałoby bardziej do galerii sztuki niż do sali kinowej. Można oczywiście wybrać niski poziom trudności i „zagrać” w festiwal, oglądając tylko pewniaki, samych Almodóvarów, Farhadich i Morettich. Nic w tym złego. Ale jeśli zechcemy spróbować czegoś nowego, Nowe Horyzonty chętnie wystawią na próbę nasze przyzwyczajenia odnośnie tego, czym jest, czym może być i czym powinno być kino.
***
Inna sprawa, że to właśnie Almodóvary nabijają frekwencję. Część atrakcji Nowych Horyzontów polega przecież na tym, że można sobie obejrzeć jakiś arthouse’owy hicior miesiąc czy dwa (czy osiem) przed premierą kinową. Do dziś pamiętam kolejkę na Przerwane objęcia (2009, oczywiście: Almodóvar), która zaczynała się na parterze kina Nowe Horyzonty i spiralnie ciągnęła przez wszystkie trzy piętra budynku. Żeby było śmieszniej, następnego dnia na seansie tego samego filmu było mnóstwo wolnych miejsc. Ewidentnie wszystkich odstraszyło gigantyczne zainteresowanie.
Dziesięć dni we Wrocławiu to dobry czas, by poczuć, że kino wciąż jest chciane i że chrapka na jakiś film ma nieraz wysoką cenę. Kiedyś pod salami numer 1 czy 9 tworzyły się regularne komitety kolejkowe. Wraz z wprowadzeniem systemu komputerowych rezerwacji walka przeniosła się na pulpity. Zasada jest dziś prosta: kto wstaje rano, szybko klika, ma trochę szczęścia i dobre łącze, ten ogląda, co chce. Może i w tym tkwi jeden z sekretów imprezy: kiedy musisz o coś zawalczyć, smakuje lepiej.
Analizując nowohoryzontowe fluktuacje frekwencji, można by pewnie napisać doktorat o mechanizmach psychologii tłumu. Weźmy taką retrospektywę Hala Hartleya (edycja 2007). Pierwszego dnia festiwalu facet był absolutnym no-name’em. Ostatniego: regularną wrocławską gwiazdą. Na pierwsze seanse jego filmów można było dostać się bez problemu, ale kiedy po Kinie Nowe Horyzonty rozniosła się wieść, że ten Hartley jest całkiem spoko, atmosfera pod salami zrobiła się gorąca. Snobizm? Faktycznie, podczas festiwalu dochodzi często do specyficznego zakrzywienia rzeczywistości. Środowiskowa moda, festiwalowy PR i zwykły odbiorczy entuzjazm generują nagle wrażenie, że taki – dajmy na to – Guy Maddin to Najlepszy Reżyser Świata. Oczywiście, że nie – i myślę, że przyznaliby to nawet najwięksi jego wyznawcy. Ale co w tym złego, że dla odmiany tłum ludzi rzuca się, by obejrzeć nieme, czarno-białe i awangardowe Piętno na umyśle (2006), a nie jakieś tam Gwiezdne wojny 18: Hollywood kontratakuje. Snobizm bywa czasem dobry. Nowe Horyzonty mogą być więc – co najmniej – zdrowym filmowym detoksem.
Festiwal ma już zresztą na tyle długi staż, że pewien skrawek rzeczywistości zdążył zakrzywić permanentnie. Innymi słowy: wpływ Nowych Horyzontów zaczyna być widoczny gołym okiem. W 2001 r. w Sanoku mogło jeszcze chodzić o niszową imprezę dla grona kinofilskich ekstremistów. Pomnóżmy to jednak przez 20 edycji, dziesiątki tysięcy filmów i setki tysięcy widzów, a okaże się, że gustokształtujący potencjał Romana Gutka i jego ekipy to nie lada potęga. 20 lat to wystarczająco dużo, żeby nie tylko wychować sobie publiczność, ale i żeby z szeregów tejże publiczności wyłonili się twórcy, którzy napędzają dalej nowohoryzontową machinę.
Nie chcę nic nikomu imputować, ale podejrzewam, że Jagoda Szelc, Łukasz Ronduda, Agnieszka Smoczyńska czy Anka i Wilhelm Sasnalowie wyciągnęli kilka wniosków z wrocławskich seansów. A przynajmniej tak wyglądają ich filmy (zazwyczaj zresztą pokazywane we Wrocławiu). Albo inaczej: kiedyś po obejrzeniu Lasu (2009) Piotra Dumały znajoma powiedziała, że to taki „polski Alonso”. I faktycznie: długie, transowo-kontemplacyjne sekwencje przedzierania się przez puszczę mogą się tak kojarzyć. Ale gdyby nie Nowe Horyzonty, nie rzucalibyśmy na lewo i prawo nawiązaniami do Lisandro Alonso, bo w Polsce jego filmy znałoby jakieś siedem osób (teraz zna je pewnie z siedemset). Gigantyczna kulturotwórcza praca wykonana przez festiwal pozostaje w większości niewidoczna, ale trudno ją przecenić. Nowe Horyzonty pomogły wykształcić nowy język odbioru kina, robienia kina i rozmowy o kinie. A jak często powstają nowe języki?
***
Puenty nie będzie, bo festiwal wciąż żyje i ma się dobrze. Nawet zeszłoroczna pandemiczna edycja, choć z natury niekompletna i wirtualna, wydała mi się po prostu nowym sposobem na doświadczenie Nowych Horyzontów. Oto kolejna alternatywna ścieżka narracji: obejrzyj trzygodzinną rumuńską epopeję w kuchni, gotując sobie obiad. Nie powiem, było to ciekawe, chociaż chętnie wrócę do desperackiego klikania i dramatycznych walk z sobą samym na sali kinowej.
A w międzyczasie proponuję wyliczankę pięciu nowohoryzontowych filmów, które zostały ze mną na zawsze. Stałym punktem festiwalu są przecież retrospektywy, pomyślałem więc, że pora na moją prywatną:
- Kapryśna chmura (2005), reż. Ming-liang Tsai
Film o miłości, pornografii i arbuzach. Do tego musical. Kontemplacyjne slow cinema z wielką metaforą suszy, ale i komedia romantyczna z małymi momentami ludzkiej czułości i ludzkiego slapsticku.
- Los Muertos (2004), reż. Lisandro Alonso
Film-symbol nowohoryzontowości: facet wsiada do łódki, płynie, wysiada, napisy końcowe. Kino tropikalne i transowe, hipnotyczne i immersywne. Kogo obchodzi fabuła, kiedy jest doświadczenie.
- Kontener (2006), reż. Lukas Moodysson
Walka o tożsamość rozpisana na pojedynek czarno-białego ziarna i hipnotyzującego monologu. Awangardowy strumień świadomości, brzydki i piękny zarazem. Klasyczny film „nie dla każdego”, a tak naprawdę „prawie dla nikogo”.
- Dwadzieścia dziewięć palm (2003), reż. Bruno Dumont
Amerykańskie kino gatunkowe zbrutalizowane przez europejski arthouse. Trochę wiwisekcja toksycznego związku, trochę dyskusja z tradycją horroru, a trochę spojrzenie na Amerykę okiem turysty.
- Cremaster 3 (2002), reż. Matthew Barney
Blockbuster prosto z galerii sztuki. W pół drogi między heroiczną epopeją a artystyczną instalacją. Kino ambitne, pretensjonalne i spektakularne: niepodobne do niczego innego, co można zobaczyć w jakimkolwiek kinie.
Na dobre i na złe, tych filmów nie znajdziecie na Netfliksie.