Zawsze pisałem o obcych. Tym razem napiszę o kimś najbliższym.
Od czasu, kiedy zostałem dziennikarzem, zajęty jestem rozmową z obcymi ludźmi. Opowiadali mi zdarzenia ze swoich życiorysów, nieraz z najdrobniejszymi szczegółami, przeprowadziłem tyle wywiadów, że moja głowa zapełniona jest nimi po brzegi.
I kiedyś zdumiało mnie, a może bardziej wstyd mi się zrobiło, że o niektórych wiem więcej, niż o własnej rodzinie. Najbezpieczniej trzymać się tego, co gdzieś daleko, poza nami. Dużo trudniej zobaczyć coś szczególnego w tym, co niedaleko nas.
Ale teraz chcę spróbować inaczej.
To jest historia o mojej babci, Jadwidze Demskiej.
Któregoś dnia przejechałem pół Polski specjalnie po to, żeby ją pytać, słuchać, nagrać. Chciałem rozbujać wspomnienia, które trzymała w środku.
– A swój dom pamiętasz? – zacząłem.
– Na Wierzejskiej?
– Nie, ten wcześniejszy. Mamę, ojca?
– Urodziłam się w Piotrkowie Trybunalskim w 1937 roku, jako dziecko Urszuli i Stanisława Broniarczyków – opowiadała mi swoje życie po kolei, jakby recytowała. – Tata mój był szewcem, zarabiał, robiąc buty, filcowe, kożuchy, skórzane takie. Dziadek Dziechciński miał nogę 44, kiedyś takich dużych w sklepach nie było, to mu tata podeszwy szykował. A po wojnie, poszedł do huty szkła. Mama została w domu. Byliśmy sześcioro dzieci: trzy córki i trzech synów. Dwójce się po wojnie zmarło. Potem mama znalazła pracę, poszła do szkoły sprzątać.
Pierwszy dom, w którym mieszkali, na Wolborskiej, był drewniany. Jej dziadek pracował jako murarz, wille na konkretnej cegle innym stawiał, a sam chałupę miał jedną z gorszych, dopiero po wojnie wybudował się na Wierzejskiej. To dwa ciasne pokoje – dziadek ma jeden, oni razem drugi, kuchnia pośrodku. Stół, proste krzesła, może szafa, nic więcej.
Trochę mnie to dziwi. Nigdy nie słyszałem, żeby babcia tyle opowiadała. Nigdy wcześniej nie pytałem.
– Najwcześniejsze wspomnienie?
– Wojna.
– Co pamiętasz?
– Pytanie! Gdy wybuchła wojna, miałam dwa latka, ale jak się kończyła, już dużo pamiętam. Wciąż mi w oczach stoi, gdzie my mieszkali, cośmy przeżyli.
Twarze. Miejsca. Historia w przebłyskach. Okruszki. Układam cudze wspomnienia.
Czytelnicy do pióra! Zapraszamy Was do nadsyłania swoich opowieści o babciach i dziadkach. Z przyjemnością będziemy je przez kolejne tygodnie publikować na www.Przekroj.pl – niech niosą się w świat!
Adres e-mailowy, pod którym czekamy na Wasze opowieści: [email protected]
Druciane okulary
Prawie zawsze zaczyna tę opowieść tak samo. Od poparzenia. Ślad ma do teraz, blizna biegnie od nadgarstka po łokieć. Któregoś dnia kręciła się w kuchni, jej babka akurat coś tam w garnku mieszała, a ona w ten garnek rękę z impetem pchnęła. Szybko wzięli ją do szpitala, lekarz rękę odratował.
Kilka dni po oparzeniu znów nieszczęście – wpadła pod samochód. Przebiegała z innymi dziećmi przez ulicę i wtedy, w najmniej odpowiednim momencie, przewróciła się. Nie wie, w jaki sposób znalazła się między kołami, a auto przejechało jej nad głową. Ciężarówka sie zatrzymała, drzwi kierowcy się otworzyły, wynurzył się niemiecki żołnierz. Tak bardzo się bała, że zaczęła uciekać i spadła do rowu. Zobaczyła czubki butów. Stał przed nią Niemiec w mundurze, wziął ją pod ramiona i zabrał do domu.
Tamtego dnia prowadzili ją znowu do lekarza. Tym razem nic się nie stało.
Pamięta jeszcze jednego żołnierza niemieckiego. Ale to później, jak już przyszło ruskie wojsko. Siedzieli przy stole, gdy Rosjanie weszli do ich domu i powiedzieli, że chcą spanie w izbie. U Deremońcowej, sąsiadki z drugiej strony drogi, urządzili kuchnię polową. Na podwórzu stanęły wielkie kotły na zupę. A człowiek nie miał sam co do ust włożyć.
Kiedy już stało się pewne, że się u nich zakwaterują, rodzicom przyszło do głowy, żeby zaprowadzić ją do starego Łaszczewskiego, sąsiada. Nie mieli własnej piwnicy, a u Łaszczewskich była. Mogła u nich zostać.
Kryły się tam dzieci z całej okolicy. Siedziały pod podłogą, cichutko, po ciemku. Bały się mówić, uciszały się nawzajem, a na górze strzelali. Jak już wychynęły z piwnicy, to Wierzejska zaścielona była trupami. Jeździły po nich czołgi.
Na całe życie zapamiętała tego jednego, jego twarz wciąż ma przed oczami. Leżał niedaleko ich domu. Niemiec w drucianych okularach.
Po paru dniach dojrzeli kolejnych Niemców, których dogoniły kule, koło stodoły dziadka. Potem dziadek ładował razem z sąsiadami ciała na furmankę, wywoził je na pole, niemal do lasu i kopał doły. Inni sąsiedzi też wywozili, bo pomordowanych trzeba było pochować.
Tu, gdzie leżą, na ziemi dziadka Dziechcińskiego, stoi teraz szpital wojewódzki.
Co było dalej?
Strzępy wspomnień. Koszary wojskowe, kilkanaście domów od nich, przy kapliczce. Jeszcze jacyś żołnierze. Rosyjscy. Polscy.
Aż nagle odeszli, wojny już nie ma.
Babcia wyciąga zdjęcie, jedyne zachowane z czasów dzieciństwa. Nie potrafi sobie przypomnieć, skąd tego dnia na ich Wolborskiej wziął się fotograf, widać jednak, że ten, co utrwalił tę chwilę, kazał stanąć im przy płocie pod chałupą. Po lewej stronie ona. Ma nie więcej niż siedem lat. W ciemnej spódnicy, z jaskrawą kamizelką, trudno stwierdzić jakiego koloru. Po prawej Irka Ratajska, koleżanka. Pomiędzy nimi ciotka Gienka, siostra mamy mojej babci. Słońce razi je w oczy. Było im wesoło, wszystkie z szerokim uśmiechem, choć jest chwilę po wojnie.
Nie rozumiałem wtedy jeszcze tego, wyobrażałem sobie raczej niemoc, rozpacz, jak chodziły ze spuszczonymi głowami, licząc kwotę nieszczęść i katastrof. Czy ja im się jednak mogę dziwić, myślałem, czy można się w ogóle dziwić, że one po wojnie czuły się takie szczęśliwe?
– To były czasy, dziecko kochane. Jeszcze w szkole człowiek nie był, jak się wojna skończyła. A potem wszystko było inaczej, piękne było życie! Boże drogi, ja dziecięcych lat nie żałuję.
Ulica
Wolborska, ulica jej dzieciństwa, w jej oczach wygląda tak samo, jak w tamtych odległych czasach. Do tej pory pamięta, jak po kolei szły chałupy, od rogatki aż do lasu, z jednej, z drugiej strony drogi. Przez chwilę mam wrażenie, że też tam jestem, wśród tych wszystkich ludzi, których nazwiska niewiele mi mówią.
– Łaszczewski, Sońtów było pięciu, brat przy bracie mieszkał – wylicza. – Dalej: Węglewski, Karpińska, Prochu Jóżek, Dawidowiczka, Piśkiewiczowa, Ratajska jedna i druga, Gemlowa. Jak ostatnio my jechali z wujkiem przez Piotrków i nam akurat na Wolborskiej samochód nawalił, to nas wnuczek Gemlowej holował. Nawet się odwrócił do mnie i dziwić się zaczął, skąd ja tak wszystko znam, to mu mówię: panie, ja się tu urodziłam. Ja bym jeszcze pana tu sprzedała! Każdego się znało, wszyscy żyli tak blisko, że nic niczyjej uwadze ujść nie mogło.
To tyle. Zwykła ulica, gdzie jej mały raj. Tak zawsze o niej myślała.
Jak wojna się skończyła, byli jeszcze dziećmi, organizowali czas po swojemu, na ile to tylko było możliwe. Biegali po łąkach, po polach. Beztroskie.
Raz na przykład, kawałek na piechotę od ich domu, dobiegli do rudery. Stał tam okazały gmach z powyrywanymi oknami. Bożnica. Niemcy wysadzili ją w czasie wojny, potem na ruinach zburzonej świątyni bez przerwy latały dzieci. Bawiły się w różne zabawy, ganiały. Stefek, najmłodszy brat babci, skakał, skakał po tych gruzach, aż złamał kiedyś nogę. Koszary też były skarbcem dla każdego dziecka. Jak tylko Niemcy poszli, chodziło się przez miedzę do magazynów szukać konserw, przynosiło do domu marchewkę z grochem.
Największe używanie mieli latem. Choć nie było zabawek, nawet piłki ze szmat obwiązanej sznurkami. Jedynie huśtawka w komórce, sklecona z kawałka deski i dwóch łańcuchów. Ale dzieci na dworze latały, póki było widno. Najczęściej same bawiły się w podchody, ale potrafiły też dorosłym płatać figle. Jak się chciało sąsiadowi dokuczyć, to na pierwszego kwietnia pisało się listy. Babcia pamięta wyraźnie, jak Kaźkowi Ratajskiemu napisała: „Zapiał kogut: kukuryku, ożeńże się, stary byku!”.
A na Wielkanoc to sąsiadów wiadrami lali. Był taki Mastalerz, który każdego roku na dyngusa dwa albo trzy razy się przebierał.
Poza tym, wiadomo, paśli z chłopakami na łąkach krowy, na wykopkach ziemniaki zbierali do wiadereczek, potem wrzucali do popiołu, aż jeden dym był na polu. I jeszcze na jagody do lasu się chodziło. Tylko przetarło się spódnicą i zaraz się jadło.
Za to zimą Ratajscy co sobotę robili kulig. Trzech ich było braci, co całe życie jeździli dorożkami – Bolek, Józek i Maniek. Brali ludzi na sanie przypięte do furmanki, wywozili do wsi Meszcze na polanę, a pijani byli, jak pijani potrafili być tylko dorożkarze po całym dniu pracy.
Na Trzech Króli dzieci po domach chodziły ubrane w stroje. Herodem zawsze był jej brat Tadek.
Czas płynął, dzieciństwo miało trwać, ale nic nie mogła zrobić, że skończyło się za wcześnie. Do pracy poszła, jak miała 15 lat. Rok sobie dopisała, żeby ją gdzieś zatrudnili. Legitymację związkową z podrobioną datą trzyma do dzisiaj.
W Piotrkowie działały trzy duże fabryki. Huta Feniks, w której wyrabiało się butelki do lekarstw, Huta Kara, gdzie jej tata szyby robił, i Huta Hortensja, tam produkowało się kryształy.
Dla niej robota znalazła się na przędzalni w Bawełniance. Robiła tam siedem długich lat, codziennie stawiała się na zakładzie i pracowała przy maszynach na trzy zmiany, jeszcze w sobotę dorabiała sześć godzin. Z czasem stała się harda. Szybko się uczyła, przędzenie szło jej zgrabnie, to zaczęła obsługiwać trzy i pół maszyny – przewijarki, dwojarki, skręcarki obrączkowe. Na każdej miała 300 wrzecion do nawinięcia.
Nagle jeszcze jakiś drobiazg, wspomnienie, wycinek, okruszek: przypomina sobie, jak po roku jako przodownica pracy pojechała na zlot młodzieży do Warszawy, w chusteczce na głowie. Jak awansowała na bryganistkę. Jak Stalin umarł i fabryka stanęła.
– I za co, mój Boże, za co… – smuci się babcia.
– Za co Stalin umarł?
– Ale gdzie tam. Za co nam te nitki wszystkie pospadały.
Gdy Stalin umrze, w Bawełniance nie będzie czasu na opłakiwanie. Trzeba będzie ciężko pracować przy wyciu syren, nitki nawijać z powrotem.
Chłopaki
Na odwrocie zdjęcia dedykacja, litery są coraz mniej widoczne, ale można odczytać: „W dowód szczerej pamięci oferuje Jadzia”, i data.
Wnioskuję, że komuś je dała, ale potem, nie wiadomo dlaczego, wróciło do niej.
– A co ty myślisz, jak się na kawalera pogniewałam, to zdjęcie od razu mu zabierałam!
Babcia wiele opowiada o miłości. Dużo miała chłopaków, zachowały się ich fotografie. Pół albumu zajmują ich twarze. Kawaler jeden, drugi, trzeci, pamięta imiona wszystkich.
– Fajne chłopaki – mówi. – Ale z nich fajne chłopaki, co?
Młody mężczyzna, blondyn, długie włosy zaczesywał do tyłu i pomadował. Widać jego lewy profil. Twarz ma szczupłą, wyraźne kości policzkowe, ubrany jest w marynarską koszulkę. Za nim zdjęcie innego. Niepozorny taki, w pilotce na głowie.
I jeszcze jeden. W białym golfie i skórzanej kurtce. Józek. Pierwsza i zakazana miłość.
Sprawa z Józkiem ma niejasny przebieg. Babcia mówi, że to była jej miłość życia, stróżem był, spotykali się w lesie na wieczorkach i loteriach fantowych organizowanych przez Hutę Hortensja. Jak Kazek z pracy ją adorował, to jej się właśnie Józek lepiej podobał. Z jakichś nieznanych przyczyn tata nie dał jej z nim chodzić. Nawet bicie dostała o niego, jak się kiedyś potajemnie u ciotki Gienki spotkali. Kazek zazdrosny był, to na nią doniósł. I się zaczęło. Ojcu oczy wyszły na wierzch, poszedł tam i walił w okna, przeklinając, na czym świat stoi. Udało jej się wymknąć, przebiegła przez pola we łzach cała, ale pod domem ją złapał.
A potem tylko drżący głos Kazika pamięta. Jak prosił w strachu, żeby tata jej już nie bił.
Chciałem spytać, co się później stało z Józkiem, mogłaby pewnie ciągnąć tę opowieść, podzielić się tym, co wtedy czuła, jak czas razem im płynął, jakim sposobem zniknął z jej życia, lecz ogarnęło mnie zawstydzenie. Jakoś nie umiałem drążyć. Uznałem, że jeśli będzie chciała, to sama pozwoli mi dokładniej poznać tę historię. Ale tematu nie rozwinęła.
Niedługo potem poznała mojego dziadka. Na ulicy Matwiejewa w Pile, gdzie stały wtedy bloki wojskowe. Pojechała na przysięgę do brata, tego, który na Trzech Króli zawsze był Herodem. Tam pierwszy raz się spotkali.
Był porucznikiem, żołnierzem zawodowym, bez przepustki nie mógł się ruszać z jednostki. Kilometry, które ich dzieliły, pokonywali posyłając sobie listy. Pisali do siebie rok. Potem przyjechał i się pobrali. Bez chodzenia. Po tym, jak raz się w Pile widzieli.
Babcia, nie wiadomo czemu, listów od mojego dziadka nie zachowała. Trochę mnie to zaskakuje, miałem do niej żal, że nie mogę przeczytać. Została tylko kartka, do której dziadek wkleił swoje zdjęcie. „Dla kochanej Jadzi”. Z takim podpisem, zamaszystym, potem wszyscy u nas w rodzinie tak pisali.
Ślub wzięli w Piotrkowie, w kościele Świętego Jakuba, 25 grudnia 1956 roku. Na zdjęciach widać, że twarz miała białą jak sukienka, którą ciotka Danka jej uszyła, włosy czarne, upięte. Potem wesele u wujka Antosia na Wolborskiej, w drzwiach czekała na nich jej chrzestna, nie dała im nawet progu przekroczyć, doskoczyła z prezentem ślubnym. Dała młodym 400 zł i obraz ze Świętą Rodziną: święty Józef, jedną ręką zarzuca siekierę na plecy, w drugiej trzyma koszyk z owocami, Jezus w białej szatce na kolanach Maryi. Popularny chyba wtedy, taki sam opisał w „Salkach” Wojciech Nowicki. Cały czas na dwóch gwoździach u niej nad łóżkiem wisi.
Zabawa weselna trwała i trwała, całą noc „Sto lat” śpiewali. Dziadek na zdjęciach z tego dnia wydaje się jakby nieobecny, z oczami załzawionymi. Dopiero mój ojciec za babcię dopowie, że goście z Tczewa, ci od strony dziadka, przepadli bez wieści i na zabawę nie dojechali. Różne domysły go więc tego dnia nawiedzały, dręczyły go takie przypuszczenia, że z własnego wesela wyszedł i zaczął chodzić po domach, i ludzi wypytywać.
Okazało się, że to wszystko przez zimę, która straszna była tamtego roku. Pociąg stanął koło Koluszek, 40 km przed Piotrkowem. Potem spóźnieni goście z Tczewa będą opowiadali, że wojsko całą noc walczyło ze śniegiem, przedzierało się przez zaspy. Dotarli z rana na następny dzień, jak było już po weselu.
Ale zabawa trwała, mogła trwać tydzień. Potem się okaże, że to była ostatnia taka zabawa mojej babci na Wolborskiej. Jak gdyby na pożegnanie.
Na benzynę
Liczy w myślach, patrząc gdzieś w przestrzeń, przed siebie. Liczy tak:
– Ślub w grudniu pięćdziesiątego szóstego my brali, zaraz potem urodził nam się Andrzej, a później Marian już tam na południu czekał.
Wychodzi jej, że przyjechali tu w połowie 1958 r., w przybliżeniu. A to znaczy, że w Oświęcimiu mieszka od ponad 70 lat.
Nie wiem nawet, czy bała się wyjeżdżać tak daleko i czy wyjeżdżać gdziekolwiek zresztą chciała, w każdym razie nigdy mi tego nie powiedziała. Wiem tylko, że dziadka zatrudnili w zakładach chemicznych, bo miał tytuł technika chemika. Pół roku pracował w laboratorium, na drugie pół wojsko wzywało, zdejmował z siebie fartuch, przebierał się w mundur.
Na jesień i na wiosnę przechodził do koszar, szykować młodych do przysięgi. Znam historię, jak mój ojciec jako dziecko bawił się tam w hełmie, z prawdziwą pepeszą. Zresztą mundur z bronią zawsze wisiał im w szafie.
Najpierw zatrzymali się w kwaterach, które nazywali białymi barakami, gdzie teraz obok stoi lodowisko. Potem przenieśli się do hotelu na Bema. Trwało to chwilę, może pół roku, aż w końcu dostali mieszkanie zakładowe, jeden pokój z kuchnią, w której dziadek urządził ciemnię do wywoływania zdjęć. Jak urodził im się drugi chłopak, Jurek, czyli mój tata, to nigdzie nie pracowała, tylko domem się zajmowała. A jak trochę podrósł, to na całą zimę poszła robić do monopolu tytoniowego, gdzie ważące 500 kg wózki jak wół pchała.
Po ośmiu sezonach przeszła do przedszkola. Tam minęło jej ponad 20 lat życia. Po 35 latach pracy dostała emeryturę. Skromną taką, czterysta parę złotych.
Dalej wszystko mam już bardziej polepione ze strzępów. Nigdzie nie jeździli na wczasy, siedzieli w domu, ale bez przerwy jacyś goście przyjeżdżali z Piotrkowa i nocowali na łóżkach polowych. Tak to jeszcze z takim państwem Moczkowskich się zapoznali, którzy sprzedawali gazety w kiosku na przystanku. Chyba przez tę wojnę tak się zaprzyjaźnili. Przy każdej okazji wspominali. Babcia – jak wtedy wpadła pod niemiecki samochód i się uratowała. Oni – jak pierwszego września, dokładnie pierwszego dnia wojny, bomba zleciała z nieba na pociąg, którym akurat jechali i zabrała im jedyną córkę.
I to tyle, jeśli chodzi o Oświęcim.
Tu opowieść cichnie, nie jest tak wyraźna. Tam, gdzie myślałem, że zacznie zdjęcia wnuków razem z moimi pokazywać i popłakiwać za dziadkiem, że będzie Polskę na kolejne epoki – przed i po komunie – rozbierać, tam robi się luka długa i szeroka jak te jej 60 lat w Oświęcimiu. Prawdę powiedziawszy, domyślam się, z czego to się u niej bierze. Widać, że ciągle młodością żyje, że to tam są wspomnienia, które w sercu czuje.
– Kupa nas była i bieda aż piszczała, ale człowiek kawałek chleba suchego ugryzł, wody się napił i był szczęśliwy – westchnęła. – Nie mówiąc już, że ludzie się szanowali przedtem, znali się, bo na stałe w jednym domu mieszkali, nie jak teraz w bloku się zmieniają.
I jeszcze ciągle o tych kawalerach.
– Teraz młode to nic nie użyją, a ja ani wieczorku, ani zabawy w lesie nie opuściłam – mówiła z takim zapałem, że aż się nieraz unosiła. – Muzyka grała, tańcowało się na nierównej ziemi, jeden drugiemu deptał po nogach. Rany boskie, a chłopaków miałam pełno! Tylko sobie wybierałam, którego chciałam. Ale my się nie całowali, chłopaków się brało do tańca, nie myśl sobie! Mój Boże, co ja życia użyłam, to ja sobie tego nie zapomnę…
Znajduje jeszcze papierową teczkę w kredensie, pełną dokumentów. Wierzyłem jej, ale ona jakby na dowód chciała pokazać.
Różne papierzyska, niektóre wyblakłe, inne zachowały kolor, wszystkie na swoim miejscu. Szybki montaż scen z jej życia poprzez pojedyncze kartki z okrągłym pieczątkami. Akt chrztu. Świadectwo nauki. Umowa zatrudnienia z przędzalni, monopolu, przedszkola, kserokopie. Rachunki za raty mieszkania, które sama jako wdowa opłacała, bo dziadek zmarł rok po zaciągnięciu kredytu. Stwierdzenie zgonu. Dyplom uznania, bo jako cukrzyk działała w Polskim Stowarzyszeniu Diabetyków.
– O, popatrz, jak babcia ma wszystko elegancko posegregowane! – z dumą pokazuje.
Staram się być ostrożny, kiedy przeglądam te papiery, ale i tak się wysypują, coraz nowe rzeczy z nich wychodzą, pojawiają się następne. Pomiędzy stronami znajduję równiutko rozciętą kopertę z pieniędzmi, domyślam się bez zaglądania, ale wolę się upewnić.
– A to na co?
– To na pogrzeb odłożone – powiedziała, znowu dumna z siebie, że zadbała o wszystko. – Co mi się tak patrzysz. Nic nie trwa wiecznie. Ani nawet długo. Zaczęło się już odchodzenie, a jak umrę, to zostawię przynajmniej wszystko jak należy. Tu pieniądze na pogrzeb, książeczka ubezpieczeniowa, a w szufladzie pod telewizorem pierścionki złote, między was wszystkich podzieliłam, twój będzie sygnet.
Nie odpowiedziałem, nie umiałem słuchać, jak przeliczała, ile życia jej zostało, jak niedługo będzie szła na tę drogę, więc wybąkałem, że już muszę iść.
– Poczekaj, dużo ci nie dam, ale chociaż na benzynę… – podała mi w ostatniej chwili sto złotych z koperty, do której odkłada na pogrzeb.
Broniłem się, żeby dała spokój i schowała te pieniądze z powrotem. A ona, obojętna na mój protest, wpychała mi je do ręki.
– Bierz, babcia później dołoży sobie stówkę z emerytury.
Wydałem wszystko. Na benzynę, jak chciała.
Tekst o Jadwidze Demskiej powstał na podstawie rozmowy przeprowadzonej w marcu 2021 r.