Gdyby nie wyobraźnia i duchowość, świat przygniatałby nas tak, że trudno byłoby na nim wytrzymać. Tak w każdym razie uważa pisarz i jednocześnie krakowski weterynarz, Radek Rak.
W jego książkach koty swobodnie zmieniają się w koguty, a dobrzy ludzie w złych i tylko jedna rzecz zawsze jest taka sama: wielka pisarska fantazja. Radek Rak, którego Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli otrzymała w 2020 r. Nagrodę Literacką „Nike”, pisze po godzinach, bo w ciągu dnia pracuje w lecznicy dla zwierząt. To jednak nie przeszkodziło mu dołączyć do grona najpopularniejszych współczesnych pisarzy polskich; okazuje się, że do tego wystarczy tylko wyobraźnia, erudycja i mnóstwo talentu. Spotykamy się w niedzielę rano w krakowskim ogrodzie botanicznym. Przez kolejne dwie godziny będziemy głównie chodzić: zajrzymy do pszczół, uda nam się zakolegować z wiewiórką i sprawdzimy, czy w oczku wodnym zimują traszki (nie zimują). Na szczęście pośród tych wszystkich zajęć zdążymy też trochę porozmawiać.
Sylwia Niemczyk: Z jednej strony wyobraźnia, magia, czary, z drugiej – fartuch weterynarza i, dajmy na to, szczepienia na wściekliznę. Nie kłóci Ci się jedno z drugim?
Radek Rak: Zupełnie nie. Inaczej myślę, kiedy zakładam swój fartuch w lecznicy dla zwierząt, a trochę inaczej, kiedy go zdejmuję i siadam do pisania. Zresztą najpierw chciałem zostać weterynarzem, pisanie przyszło dużo później. Kiedy tylko jako dziecko przestałem marzyć o byciu rozbójnikiem w bandzie Robin Hooda, od razu zacząłem o tym, że będę leczył zwierzęta.
I jest tak, jak sobie wymarzyłeś?
No gdzież tam! Największym szokiem po studiach było dla mnie to, że przede wszystkim muszę pracować z ludźmi. Na studiach nikt nas przed tym nie ostrzegł. Już na pierwszym wykładzie z anatomii usłyszeliśmy, że jeśli zostaniemy weterynarzami, to powinniśmy uważać, by nie popaść w alkoholizm albo mitomanię, ale o codziennych rozmowach z innymi ludźmi nikt nam nie powiedział – ani wtedy, ani później.
Alkoholikiem nie zostałem, mitomanem – myślę, że umiarkowanym, za to do ludzi wciąż jestem przyzwyczajony średnio. To nie jest tak, że ich nie lubię. Lubię, ale od czasu do czasu, a okazuje się, że moja praca weterynarza polega też na tym, żeby każdego dnia coś im opowiadać albo przekonywać ich do czegoś. Nieraz widzę, że mi zupełnie nie wierzą. Emocjonalnie to bywa trudne do zniesienia. Pamiętam, jak tuż po studiach leczyłem Kolę, czarnego kotka,