Dwa ślimaki, przysmaki francuskie,
co smakują jak pierogi ruskie
albo raczej jak kwaszone figi,
urządziły sobie raz wyścigi.
W parku, na kładeczce nad strumieniem,
olimpijskie tknęło je sumienie
i w majowym otoczeniu parku
popędziły na złamanie karku
albo raczej na strzaskanie skorup
(nie będziemy toczyć o to sporu).
Do wyścigu przystąpiły śmiało,
bo od rana leciutko padało.
Dystans tego biegu nie był długi:
start na jednym brzegu, cel na drugim.
Bieżnia miała ze trzy metry w sumie,
tak im wyszło w ślimaczym rozumie.
A drewniana nad strumykiem kładka
wydawała im się całkiem gładka.
Sunąc naprzód i nie tracąc luzu,
zostawiały z tyłu ślad ze śluzu,
wydzielinę podobną do smarku
zostawiały na złamanie karku.
Choć zmierzały prościutko do mety,
trwało im to cały dzień, niestety.
A pod wieczór wyścig wygrać raczył
ślimak, który najmniej się ślimaczył.