Wkrótce po wojnie postanowiłem porzucić cywilizację i jej ułudne wartości. Postanowiłem osiąść na jednej z koralowych wysp Pacyfiku, nad brzegiem błękitnej laguny, pomiędzy prostymi i naiwnymi istotami. W miarę możliwości najdalej od wyrachowanego świata, całkowicie nastawionego na zdobywanie materialnych dóbr. Powody, które skłoniły mnie do obrania tej drogi, nie zaskoczą nikogo.
Byłem spragniony niewinności. Odczuwałem potrzebę ucieczki od atmosfery gorączkowego współzawodnictwa i walki o zysk, w których obowiązuje brak wszelkich skrupułów. Gdzie nieco delikatniejsza natura i artystyczna dusza zdobywają z coraz większym trudem tę odrobinę niezbędnej wygody dla spokoju ducha.
Tak, przede wszystkim potrzebowałem bezinteresowności. Wszyscy znajomi wiedzą, jaką wagę przywiązuję do tej najważniejszej, a może jedynej zalety, jakiej wymagam od przyjaciół. Marzyłem, by znaleźć się w otoczeniu prostych i uczynnych istot, o sercach całkowicie pozbawionych brudnego wyrachowania. Marzyłem, bym mógł żądać od nich wszystkiego, ofiarowując w zamian moją przyjaźń bez obawy, że jakieś niskie motywy przyćmią nasze stosunki.
Zlikwidowałem więc kilka pochłaniających mnie osobistych spraw i z początkiem listopada przybyłem na Tahiti.
Papeete mnie rozczarowało.
Wprawdzie miasto jest urocze, ale cywilizacja pokazuje tam wszędzie koniec ucha, wszystko ma tam cenę, wartość, służący pozostaje tam płatnym pracownikiem, a nie przyjacielem i pod koniec miesiąca wszyscy oczekują na wynagrodzenie, zwrot „zarabiać na życie” powtarza się tam z męczącą natarczywością, a jak wspomniałem pieniądz stanowił jeden z powodów mojej ucieczki na odległe krańce ziemi.
Ostatecznie zdecydowałem się zamieszkać na Taratora, zagubionej pośród archipelagu Markiz małej wysepce, którą wybrałem przypadkowo na mapie, a którą statek Agencji Handlu Perłami na wodach Oceanii odwiedza trzy razy do roku.
Zaledwie dotknąłem stopą wyspy, zrozumiałem, że wszystkie moje marzenia zaczynają oblekać się w ciało.
Całe piękno krajobrazu polinezyjskiego – tysiąckrotnie opisane, ale zawsze wstrząsające, kiedy ogląda się je w końcu na własne oczy – olśniło mnie przy pierwszym kroku na plaży: zawrotny spadek gajów palmowych z gór ku morzu, leniwy spokój laguny otoczonej opieką rafy, mała wioska i chatki tak lekkie jak by podkreślały nieobecność wszelkiej troski. Stamtąd właśnie biegła ku mnie z otwartymi ramionami ludność, od której można było uzyskać wszystko, oczywiście grzecznością i przyjaźnią. Jak zawsze byłem wrażliwy przede wszystkim na ludzkie przymioty.
Zastałem tam liczącą kilkaset głów ludność, której nie skaził dotychczas żaden z przejawów naszego przyziemnego materializmu. Na zysk pozostawała tak dalece obojętna, że zająłem najlepszą chatkę w wiosce i otoczyłem ją niezbędnymi do egzystencji przedmiotami, miałem własnego rybaka, własnego ogrodnika, własnego kucharza, a wszystko to jedynie na zasadzie przyjaźni i najprostszego i najbardziej wzruszającego braterstwa i we wzajemnym poszanowaniu.
Zawdzięczałem to w dużej mierze czystości duszy mieszkańców, ale również szczególnej przyjaźni Taratongi.
***
Taratonga była kobietą w wieku około pięćdziesięciu lat, córką wodza, którego autorytet rozciągał się niegdyś nad przeszło dwudziestoma wyspami archipelagu. Ludność wyspy otaczała ją synowską miłością, a ja od chwili przyjazdu dwoiłem i troiłem wysiłki, by pozyskać jej przychylność. Postępowałem w sposób naturalny, nie starając się przedstawić innym niż jestem w istocie, ale przeciwnie, otwierałem przed nią serce. Wyjaśniłem skłaniające mnie do przybycia na wyspę powody, mój wstręt do wyrachowania, moje marzenie, by napotkać w końcu nietknięte cnoty natury ludzkiej: wspaniałomyślność, czystość intencji i wyraziłem zadowolenie, że znalazłem to wszystko pośród jej ludu. Powiedziała mi, że ma tylko jeden cel w życiu: nie dopuści, by pieniądz zbrukał dusze mieszkańców wyspy. Zrozumiałem aluzję i zapewniłem ją uroczyście, że podczas całego pobytu na Taratora nie wydam ani grosza z kieszeni. Powróciłem do siebie i przez najbliższe tygodnie z powodzeniem starałem się dostosować do tak dyskretnie udzielonej instrukcji. Zebrałem nawet wszystkie posiadane pieniądze i zakopałem je w kącie chaty.
Trzy miesiące przebywałem na wyspie, gdy pewnego dnia chłopak przyniósł mi prezent od tej, którą mogłem już nazywać moją przyjaciółką Taratonga.
Był to specjalnie dla mnie przygotowany placek orzechowy, ale moją uwagę przykuło natychmiast płótno, którym zawinięto wypiek.
Zgrzebne płótno, malowane w dziwne kolory przypominało mi coś, ale początkowo nie wiedziałem co takiego.
Przyjrzałem się płótnu uważnie i serce zabiło mi żywiej w piersi. Musiałem usiąść. Starannie rozłożyłem płótno na kolanach. Prostokąt mógł mieć pięćdziesiąt centymetrów na trzydzieści, a malowidło popękane i miejscami zatarte znajdowało się w złym stanie.
Przez chwilę siedziałem tak wpatrzony z niedowierzaniem w płótno.
Nie było żadnych wątpliwości.
Przede mną leżał obraz Gauguina.
Nie jestem wybitnym znawcą malarstwa, niemniej manierę niektórych mistrzów rozpozna dzisiaj każdy bez wahania. Jeszcze raz rozłożyłem płótno drżącą ręką i pochyliłem się nad nim uważnie. Przedstawiało zakątek w tamtejszych górach i kobiety nad brzegiem strumienia. Kolory, sylwetki, sam motyw były do tego stopnia rozpoznawalne, że mimo opłakanego stanu płótna, popełnienie omyłki wydawało się niemożliwością.
Po prawej stronie w okolicy wątroby odczułem bolesne ukłucie, którego doznaję zawsze przy wielkich wzruszeniach serca.
***
Dzieło Gauguina na tej zagubionej wysepce! I Taratonga użyła je do zawinięcia placka! Wystawiony na sprzedaż w Paryżu obraz przedstawiałby wartość pięciu milionów! Ileż innych płócien zniszczyła już ona na opakowanie albo zatykanie dziur? Co za straszna strata dla ludzkości!
Jednym skokiem zerwałem się na nogi i popędziłem do Taratongi, by podziękować jej za placek.
Właśnie paliła fajkę przed domem naprzeciwko laguny. Była to tęga kobieta o siwiejących włosach i mimo obnażonych piersi, zachowywała w swej postawie pełnię godności.
– Taratonga – powiedziałem – zjadłem placek, był wyśmienity, dziękuję.
Wyglądała na zadowoloną.
– Jeszcze dzisiaj upiekę ci drugi.
Otworzyłem usta, ale nie wyrzekłem słowa. W tej chwili należało postępować z taktem. Nie miałem prawa dać odczuć tej dostojnej kobiecie, że jest dzikuską, która używa dzieł jednego z największych geniuszów świata do zawijania pakunków. Możliwe, że nadmierna wrażliwość przybiera u mnie już chorobliwą formę, niemniej pragnąłem uniknąć tego za wszelką cenę.
Pozyskawszy pewność, że otrzymam znowu placek zawinięty w płótno Gauguina zachowałem milczenie. Tylko przyjaźń jest bezcenna.
Powróciłem przeto do chatki i czekałem.
***
Po południiu przyniesiono mi placek opakowany w inne płótno Gauguina. Było w jeszcze bardziej żałosnym stanie niż poprzednie. Wyglądało jak by ktoś zeskrobywał farbę nożem. O mało nie popędziłem do Taratongi. Opanowałem się jednak. Należało postępować rozsądnie. Nazajutrz udałem się do niej i powiedziałem z prostotą, że ciasto smakowało mi jak nic jeszcze w życiu.
Uśmiechnęła się pobłażliwie i nabiła fajkę.
W następnym tygodniu otrzymałem od Taratongi trzy placki zawinięte w trzy płótna Gauguina. Przeżywałem niezwykłe godziny. Moja dusza śpiewała – nie znajduję innego słowa na opisanie godzin silnego artystycznego wzruszenia, które przeżywałem wówczas.
Później otrzymywałem placki w dalszym ciągu, ale bez opakowania.
Utraciłem zupełnie sen. Czy nie pozostało już więcej obrazów? A może Taratonga po prostu zapomniała opakować swoje wypieki? Czułem niepokój i nawet pewne oburzenie. Trzeba przyznać: mimo mnóstwa zalet tubylcy z Taratora posiadają również poważne wady, a między innymi cechuje ich tak dalece posunięta lekkomyślność, że nie można nigdy na nich liczyć w pełni. Zażyłem kilka pigułek na uspokojenie i próbowałem znaleźć sposób przemówienia do Taratongi, nie ściągając uwagi na jej nieuctwo. W końcu wybrałem szczerość. Powróciłem do przyjaciółki.
– Taratonga – zacząłem – przysłałaś mi kilkakrotnie placki. Były wyśmienite. Ponadto zauważyłem, że opakowałaś je w malowane płótno zgrzebne. To bardzo interesujące. Lubię żywe kolory. Skąd o tym wiesz? Czy posiadasz jeszcze inne płótna?
– Och! to… – rzekła obojętnie Taratonga. – Mój dziadek miał tego cały stos.
– Cały… stos? – wyjąkałem.
– Tak, otrzymał je od Francuza, który mieszkał na wyspie i zabawiał się pokrywając zgrzebne płótno kolorowymi plamami. Jeszcze coś pozostało w rupieciach.
– Dużo? – wyszeptałem.
– Och! nie wiem… Możesz je oglądnąć. Chodź.
***
Zaprowadziła mnie do stodoły pełnej suszonych ryb i kopry [wysuszonego miąższu orzechów palmy kokosowej – red.]. Na ziemi, przysypane piaskiem, leżało pół tuzina płócien Gauguina. Malowane na workach wiele ucierpiały, ale jedno lub dwa zachowały się jeszcze w dosyć dobrym stanie. Przybladłem i zaledwie utrzymywałem się na nogach. „Mój Boże – myślałem – jakąż stratę nie do powetowania poniosłaby ludzkość, gdybym nie zatrzymał się tutaj”. To przedstawiało zapewne wartość trzydziestu milionów…
– Możesz je zabrać, jeżeli chcesz – oświadczyła Taratonga.
Wówczas straszliwa walka rozegrała się w mojej duszy. Znałem bezinteresowność tych niezwykłych istot i nie leżało w moich zamiarach wprowadzanie na wyspę i do umysłów mieszkańców kupieckich pojęć ceny i wartości, które już zniszczyły tyle ziemskich rajów. Ale mimo wszystko silnie zakorzenione przesądy naszej cywilizacji broniły mi przyjęcia takiego daru bez rewanżu. Jednym gestem zerwałem z ręki wspaniały złoty zegarek i podałem go Taratondze.
– Więc ty również przyjmij prezent – poprosiłem.
– Tutaj nie potrzebujemy zegarów, aby orientować się w czasie. Wystarczy, jeżeli spojrzymy w słońce.
Wobec tego powziąłem z miejsca trudną decyzję.
– Taratonga, niestety muszę wracać do Francji. Wzywają mnie sprawy ogólnoludzkie. Właśnie za tydzień odpływa statek i opuszczę wyspę. Przyjmuję twój dar. Jednak w zamian pozwól, bym uczynił cośkolwiek dla twego ludu. Mam trochę pieniędzy. Pozwól, pozostawię je tobie do dyspozycji. Potrzebujecie przecież narzędzi i lekarstw.
– Jak chcesz – odparła z obojętnością.
Wręczyłem mojej przyjaciółce siedemset tysięcy franków. Następnie złapałem płótna i pobiegłem do domu. Spędziłem tydzień niepokoju w oczekiwaniu na statek. Nie wiedziałem, czego właściwie się obawiam. Ale śpieszno mi było stąd wyruszyć. Niektórym artystycznym naturom nie wystarcza egoistyczne kontemplowanie piękna, odczuwają w najwyższym stopniu potrzebę dzielenia tej radości z bliźnimi. Śpieszno mi było powrócić do Francji, udać się do handlarzy obrazami i zaproponować im swoje skarby. Irytowała mnie tylko myśl, że państwo z całą pewnością potrąci z góry trzydzieści do czterdziestu procent z uzyskanej ceny. Bowiem tak dalece już cywilizacja opanowała najbardziej prywatną dziedzinę świata, dziedzinę piękna.
***
Na Tahiti musiałem czekać dwa tygodnie na okręt do Francji. Rozmawiałem możliwie mało o atolu i Taratondze. Nie chciałem, by cień jakiejś kupieckiej ręki padł na mój raj. Ale właściciel hotelu, w którym się zatrzymałem, znał dobrze wyspę i Taratongę.
– To dosyć niezwykła dziwka – powiedział pewnego wieczoru.
Milczałem, uznawszy zastosowanie słowa „dziwka”, do jednej z najszlachetniejszych istot, jakie znałem, za zdecydowanie obelżywe.
– Oczywiście pokazała panu swoje malowidła? – zapytał mój gospodarz.
Poderwałem się.
– Przepraszam… co takiego?
– Ona wcale dobrze maluje, daję słowo. Spędziła trzy lata w szkole przemysłu artystycznego w Paryżu przed dwudziestu laty. Kiedy spadła cena kopry, jak pan wie, w związku z produkcją materiałów syntetycznych, powróciła na wyspę. Wykonuje pewnego rodzaju imitacje Gauguina… bardzo udane. Ma nawet stałą umowę z Australią. Płacą jej dwadzieścia tysięcy franków za płótno… Żyje z tego… Co się stało, mój stary – Słabo panu?
– To nic, to nic… – plotłem od rzeczy.
Nie wiem skąd znalazłem siłę, by wstać, powrócić do pokoju i rzucić się na łóżko. Leżałem wyczerpany, ogarnięty głębokim, nieprzezwyciężonym wstrętem. Jeszcze raz świat mnie zdradził. Podobnie jak we wielkich stolicach tak na najmniejszym atolu Pacyfiku panuje w sercach ludzkich najbardziej brudne wyrachowanie. Doprawdy, jeżeli chciałbym zachować nienaruszone moje silne pragnienie czystości – pozostało mi jedynie wycofanie się na bezludną wyspę i samotne życie.
Tłumaczyła Barbara Górska
Tekst z archiwum, nr 790/1960 r. (pisownia oryginalna).