Hiwa K, Irakijczyk, Kurd, uchodźca, gwiazdor sztuki współczesnej z Berlina, to fascynująca postać. W Zachęcie pokazuje wybór najważniejszych prac z ostatniej dekady. Wystawa rozgrywa się między polami bitewnymi Bliskiego Wschodu, szlakami migracyjnymi a sytą Europą, ku której te szlaki prowadzą. Jest polityczna i gorąca. W salach Zachęty płoną ognie kuźni, w których kopuły rzymskich świątyń przetapia się na armaty, a pociski z bliskowschodnich pól bitewnych przekuwa na kratki ściekowe. Wysłuchujemy starych kurdyjskich opowieści i zupełnie świeżych historii o paradoksach europejskich procedur azylowych. Jest na tej wystawie również dzwon. Zdobią go asyryjskie motywy pochodzące, podobnie jak sam autor, z Mezopotamii. Metal, z którego wykonano dzwon, jest jednak polski, materiał wykorzystany do jego odlania to przetopione pociski naszej armii, która przecież także przyłożyła rękę do irackich wojen.
To jeden z wielkich tematów Hiwy K: przepływ materii między polem kultury a polem wojny. Dlatego artysta tak zainteresował się pewną kurdyjską odlewnią, w której wraki czołgów, sprzęt wojskowy, łuski po pociskach przetapia się na różne metalowe przedmioty przydatne w czasie pokoju. W Iraku brakuje wielu rzeczy, ale po ostatnich burzliwych dekadach wojennego złomu jest pod dostatkiem. W otwierającej wystawę monumentalnej instalacji artysta łączy tę współczesną anegdotę z epizodem z dziejów renesansowego Rzymu, którego władca, papież Urban VIII z rodu Barberinich, kazał przetopić antyczny, wykonany z brązu strop Panteonu na armaty. „Czego nie zniszczyli barbarzyńcy, zniszczył Barberini” – mówi się od tego czasu w Rzymie.
W sztuce Hiwy K wojna jest najfatalniejszą, ale zarazem ostateczną formą kapitalizmu, a ponieważ wszyscy, chcąc nie chcąc, uczestniczymy w kapitalizmie, wszyscy jesteśmy również zamieszani w wojnę. W Zachęcie przypomina nam o tym dzwon odlany z polskich pocisków. Przyczepiony jest do niego gruby sznur. Można za niego pociągnąć; trzeba się do tej roboty trochę przyłożyć, bo dzwon jest ciężki, ale kiedy uda się go rozhuśtać, wydaje niesamowity dźwięk.
Komu jednak bije ta dźwięczna rzeźba?
W intencji artysty wszystkim. W sztuce Hiwy K globalne problemy nie dzielą się na „ich” kłopoty i „nasze” troski. W jego świecie w ogóle nie ma żadnych „onych”, jesteśmy tylko „my” – i wszystkie problemy są wspólne.
W Europie takimi ludźmi jak Hiwa K straszy się małe dzieci. Populiści obiecują, że wystarczy zamknąć granice przed uchodźcami, a globalne problemy przestaną dotyczyć naszego dostatniego pierwszego świata i będziemy żyli długo i szczęśliwie. W Polsce nie tylko chętnie słuchamy tego rodzaju obietnic, ale nawet dajemy im wiarę, więc wystawa Hiwy K dobrze nam zrobi.
Czyż bez zaangażowanych artystów świat nie byłby o wiele gorszy? Ale czy dzięki ich sztuce staje się choć trochę lepszy?
Niektóre prace Hiwy są naprawdę fantastyczne. Na przykład wideo Widok z góry [View from above]. Oglądamy z lotu ptaka miasto w ruinie; to mogłoby być Aleppo albo któreś z irackich miast zniszczonych w czasie amerykańskiej inwazji i dobitych później przez wojny domowe. W rzeczywistości jesteśmy w Niemczech, a to, co widzimy, nie jest prawdziwym miastem, tylko kunsztowną makietą. Sporządzono ją w latach 50.; przedstawia ruiny Kassel, zburzonego przez alianckie bombowce. Makietę wciąż można oglądać w tutejszym muzeum miejskim. Miasto tymczasem odbudowano; na hasło „Kassel” odzew brzmi dziś documenta – superwystawa sztuki, która odbywa się tu raz na pięć lat. Inne skojarzenie z Kassel to przemysł zbrojeniowy (dlatego alianci tak obficie zasypali miasto bombami). I oczywiście bracia Grimm, wspaniali bajkopisarze, chociaż dość posępni. Hiwę K z braćmi z Kassel łączy upodobanie do opowiadania historii, które są trochę fikcją, trochę prawdą i zawierają alegoryczny sens. Jedną z takich wziętych z życia „baśni” artysta snuje właśnie w filmie Widok z góry. Wędrujemy wśród ruin miasta i słuchamy Hiwy K. Bohaterem opowieści jest niejaki M., któremu jakimś cudem udało się wydostać z kraju X i dostać do Europy. W państwie X, które przypomina Irak, rządzi okrutny dyktator podobny do Saddama Husajna. M. jest dezerterem z jego armii, więc jeżeli trafi z powrotem do ojczyzny, będzie zgubiony. Stara się o azyl, nie wie jednak, że miasto, z którego pochodzi, zostało ogłoszone przez ONZ „strefą bezpieczeństwa”, zupełnie tak, jak później bośniacka Srebrenica. Oto paradoks: pochodzenie z „bezpiecznej strefy” jest niebezpieczne, łatwo przypłacić je wolnością, a nawet życiem, bo kto stamtąd przybywa, temu azyl nie przysługuje. M. próbuje zatem znowu, ale tym razem uczy się na pamięć mapy miasta J., które znajduje poza bezpieczną zoną. Urzędnicy emigracyjni odpytują ubiegających się o azyl z topografii miejsc, które wskazali jako miejsce swojego pochodzenia. M. zalicza ten test na medal, choć w J. w życiu nie był.
Albo inne wideo; Hiwa K, człowiek wielu talentów, malarz, który od 20 lat nie maluje obrazów, świetny gitarzysta i profesjonalny tancerz flamenco, posiada także zdolności akrobatyczne. Te ostatnie wykorzystuje w pracy Przeciwobraz (Ślepy jak mowa ojczysta) [Pre-Image (Blind as the Mother Tongue)]. To zapis pielgrzymki, którą artysta odbywa, niosąc na nosie, niczym cyrkowiec, długą tyczkę. Kiedy się balansuje z tyczką na nosie, nie można patrzeć pod nogi ani nawet przed siebie; wzrok musi być skupiony na tyczce. Hiwa zamontował na niej zatem całe mnóstwo lusterek i luster ustawionych pod różnymi kątami; to odbite w zwierciadłach obrazy, fragmenty pejzażu, drogi przed nim i za nim są przewodnikami wędrowca w tej wyprawie. Jej trasa wiedzie częścią szlaku, który artysta przebył, uciekając z Iraku przez zielone granice Iranu, Turcji, Grecji i Włoch. Ta piesza wędrówka, podczas której Hiwa kilkakrotnie otarł się o śmierć, rozpoczęła się w 1996 r. i skończyła cztery lata później w Niemczech. Dziś jest fundamentem osobistej mitologii artysty, a także powracającym tematem jego sztuki.
Prace Hiwy K były hitem ostatnich, kontrowersyjnych documenta, kuratorowanych przez Adama Szymczyka, który część wystawy z jej tradycyjnej siedziby w Kassel przeniósł do pogrążonych w ekonomicznej zapaści, kryzysowych Aten. Artysta jest teraz na topie, kolekcjonuje nagrody; najlepsze instytucje prześcigają się w zaproszeniach. W gorących momentach kariery pierwszoplanowym aktorom sceny artystycznej rzadko przychodzi do głowy, aby jechać do Polski, która na ścieżkach rozwojowych art worldu jest ślepym zaułkiem. Najprawdopodobniej nie mielibyśmy przyjemności oglądać teraz wystawy Hiwy, gdyby nie zaprosiła go Aneta Szyłak, kuratorka, która pracuje z artystą od kilkunastu lat. Poznali się w szkole sztuki w Meinz; Aneta Szyłak tam wykładała, a Hiwa nie był gwiazdą, lecz problematycznym studentem, którego nieustannie chciano wyrzucać z uczelni za notoryczne kontestowanie systemu edukacji artystycznej.
W Zachęcie filmy wideo, które dopiero co pokazywano w berlińskiej Kunstwerke czy snobistycznym nowojorskim New Museum, oglądamy w postawionej na środku sali bunkrowatej budowli kryjącej rodzaj labiryntu. Wewnątrz jest ciasno, żeby przejść z pomieszczenia do pomieszczenia, trzeba czasem zgiąć się wpół, innym razem przeciskać przez zbyt wąskie korytarze prowadzące do kolejnych pokoików, w których wyświetlane są prace. Oto odrobina dyskomfortu i opresji, które Hiwa funduje publiczności podczas oglądania prac o dyskomfortowym, opresyjnym świecie.
Wystawa jest imponująca. Ale czy nie widzieliśmy już takich wystaw? – myślę, będąc pod wrażeniem i jednocześnie nasiąkając wątpliwościami. Instytucje pękają w szwach od słusznej, politycznej sztuki; gdyby losy kapitalizmu i przyszłość wojen zależały od różnych biennale i documenta, na świecie od dawna panowałyby pokój, równość, wolność i braterstwo. Jesteśmy po stronie politycznych artystów, choć potrafią być okropnie nudni, kiedy realizują swoje projekty przypominające kazania. Hiwa K nie nudzi, zamiast prawić kazania, opowiada ciekawe historie, wplata w nie orientalne metafory i kurdyjską poezję. W jednej z prac tańczy flamenco do rytmu bicia własnego serca. Na antyrządowej demonstracji w Kurdystanie gra na harmonijce kultowy motyw Ennia Morriconego ze spaghetti westernu Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. To sztuka zaangażowana w pierwszorzędnym wydaniu, ale czy mimo to Hiwa K nie jest jeszcze jednym artystą, który krytykując system, tylko go utrwala? Jednym z wielu artystycznych przybyszów z Bliskiego Wschodu, których obecność w instytucjach sztuki służy nam za alibi? Nie jesteśmy przecież obojętni na globalne problemy, pochylamy się nad nimi z troską – na biennale w Wenecji i w najlepszych muzeach. I czy Hiwa K, chcąc nie chcąc, nie gra roli, którą przewidziano dla niego w tej komedii? On zyskuje na tym spektaklu uznanie, widzialność i pieniądze, system artystyczny okazję do wykazania się społeczną wrażliwością, rynek – atrakcyjnego bohatera, publiczność – ciekawe wystawy. W ogóle sztuka zaangażowana politycznie przynosi wszystkim tyle korzyści, że łatwo przymknąć oko na wątłość jej politycznej siły i na to, jak nikły ma wpływ na sprawy, w które się angażuje.
Chciałem podzielić się tymi wątpliwościami z Hiwą K, ale zanim zdążyłem to zrobić, okazało się, że sam artysta ma ich o niebo więcej. Umówiliśmy się na wywiad w Zachęcie, po oprowadzaniu kuratorskim oraz dyskusji z publicznością. Uczestniczyłem w niejednym takim spotkaniu, ale to było wyjątkowe. W jego trakcie kuratorka Aneta Szyłak wzruszyła się do łez, a w finale Hiwa zaprosił obecnych, aby posiedzieć kilka minut w milczeniu i po prostu „trochę razem pooddychać”. Wcześniej uderzył w apokaliptyczny ton:
„Kapitalizm się rozszerza i poziom przemocy rośnie. Klimat jest dziś po stronie populistów. W niedalekiej przyszłości z powodu globalnego ocieplenia z krajów południa będzie musiało na północ emigrować 400 milionów uchodźców – prorokował artysta. – 4 miliony migrantów, którzy przybyli do Europy w ostatnich latach, wystarczyło, aby zupełnie przemalować tradycyjny pejzaż polityczny. Czy jesteśmy gotowi na 400 milionów? Nie myślimy o tym na co dzień: Europa przeżywa najszczęśliwszy czas w swojej historii, ale gorsze dni już nadchodzą. To będzie bitwa, która rozegra się na naszych ulicach, w naszych domach. Bitwa, której nie da się wygrać. Musimy wymyślić inne sposoby stawienia jej czoła niż walka. W tej bitwie nie możemy być żołnierzami, wszyscy musimy stać się sanitariuszami, musimy szukać rozwiązań w sercu; pozostanie nam tylko miłość”.
Miłość? Serce? W świecie krytycznej sztuki dobrze widziane jest błyśnięcie biegłą znajomością teorii postkolonialnej. Artyści zaangażowani mają serca (po lewej stronie), ale służą one za pompy tłoczące krew do mózgów wypełnionych Lacanem i Pikettym. We współczesnej sztuce pracuje się głową, a nie sercem. I, na litość boską, nie mówi się o miłości, bo wprawia to wszystkich w zakłopotanie. Hiwa nie urodził się wczoraj i oczywiście zdaje sobie sprawę, że stąpa po kruchym lodzie.
„Wiem, że brzmię jak Jezus – dodaje po swojej tyradzie. – Jeszcze dwa lata temu, słysząc takie rzeczy, jakie teraz mówię, wstałbym i wyszedł. Wyśmiałbym gościa, który opowiada, że naszą ostatnią szansą jest miłość. Docieram jednak do momentu, w którym zaczynam myśleć, że nic innego nam nie pozostało, nie mamy już innych asów w rękawie”.
Co się dzieje? Czy to artysta próbujący wyślizgnąć się z profesjonalnego gorsetu, który nosi się w art worldzie? Czy też mamy do czynienia z przebiegłym mistrzem, który krytycznością objął już nawet własną krytyczność i wznosi właśnie swój wizerunek na nowy, wyższy poziom? Miałem czas chwilę się nad tym zastanowić, w czasie minuty ciszy, zarządzonej przez artystę na koniec spotkania.
Potem poszliśmy do zachętowej kafeterii.
Hiwa K: To, co mówię, brzmi jak bajdurzenia romantycznego artysty. Zdaję sobie sprawę, że wygadując takie rzeczy, ryzykuję zawodowe samobójstwo. Jak na ironię, robię to, kiedy otwierają się przede mną świetne perspektywy zawodowe.
Kelner przynosi makaron, który zamówił Hiwa.
Gdybyśmy spotkali się na taki wywiad parę lat temu, musiałbyś mi postawić ten obiad, bo ja nie mógłbym sobie na niego pozwolić. Żyłem za 600 euro na miesiąc, z tego pięć stów szło na czynsz. To się zmieniło, szczególnie po documenta. Kuratorzy i kolekcjonerzy interesują się moją sztuką, dopytują o nowe prace. Rynek sztuki potrzebuje gwiazd, a po documenta pojawiły się możliwości, aby wykreować mnie na jedną z nich i potem skapitalizować ten status. Wszyscy by zyskali, na czele ze mną. Wystarczy, żebym robił więcej tego samego, co już zrobiłem.
Stach Szabłowski: A dlaczego nie chcesz dać ludziom, czego oczekują? Jak rozumiem, art world nie chce, żebyś zapierał się swojej sztuki; przeciwnie, chodzi o to, żebyś powtarzał to, co mówiłeś, tyle że trochę inaczej. To aż takie złe?
Moja mama mawiała, że sztuka jest jak kura: umie znosić jajka, ale potrafi też zrobić kupę. Ja teraz osiągnąłem pozycję, która pozwalałaby mi sprzedawać kupę, ponieważ zniosłem już jajko. Tylko czy warto zajmować się kupą? Od roku nie zrobiłem nowej pracy i naprawdę nie wiem, co będzie dalej.
Ale przecież właśnie otworzyłeś kolejną wystawę, przed chwilą ją oglądaliśmy.
Cieszę się, że ludzie interesują się moją sztuką. Poza tym wystawy pozwalają mi opłacać rachunki, z wcześniejszych realizacji zrobiłem edycje, które mogę wprowadzać na rynek, czasem sprzedam jakiś szkic. Nie ukrywam tego: uczestniczę w kapitalizmie. On jest jak chora noga, na której chcąc nie chcąc chodzisz, bo nie możesz skakać na jednej nodze – i musisz coś jeść. Jeżeli chodzi o artystów z Bliskiego Wschodu, możesz ich podzielić na dwie grupy. Jedni dekorują kran, nakładają na niego ornamenty. Drudzy budują filtry do oczyszczania wody, która cieknie przez ten kran. Ja starałem się zawsze należeć do tych drugich. Tyle że doszedłem do momentu, w którym myślę, że to już nie wystarcza. Ile dziś było osób na spotkaniu? Pięćdziesiąt? Siedemdziesiąt? Populiści przyciągają uwagę milionów.
Ale nie konkurujesz z tymi populistami sam. Artystów są przecież tysiące; głos każdego z osobna nie jest może tak donośny jak polityków, ale trzeba robić swoje, tymi narzędziami, którymi człowiek posługuje się najlepiej. Ty akurat jesteś świetny w posługiwaniu się sztuką.
Oczywiście, lepiej zrobić wystawę, niż jej nie robić. Moje prace podróżują teraz po świecie i nie myślę powstrzymywać się od ich pokazywania. Cieszę się, że możesz przyjść na wystawę w Warszawie i wyrobić sobie własne zdanie na temat mojej twórczości. Ciekaw jestem jednak, ilu sympatyków skrajnej prawicy było na dzisiejszym oprowadzaniu. Podejrzewam, że ani jeden. Mówimy sami do siebie. Utwierdzamy się w swoich poglądach. One są również moimi poglądami, sam wywodzę się z lewicowej tradycji, słuchałem z wypiekami na twarzy wykładów o nierównościach społecznych, redystrybucji, przeczytałem setki marksistowskich książek. Ale zmieniłem lektury.
To co teraz czytasz?
Bacha. Czytam nuty. Czytam także z dłoni. Wspinam się na drzewa, uwielbiam to!
Czytasz z dłoni? Teraz to naprawdę brzmi, jakbyś próbował popełnić zawodowe samobójstwo.
Wiem, ale jakie znaczenie będą miały artystyczne kariery, kiedy świat, który znamy, przestanie istnieć? Kiedy u bram pierwszego świata staną steki milionów uchodźców, system polityczny znajdzie się w takim kryzysie, że sztuka przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie – w każdym razie taka, jaką praktykuje się na różnych biennale, w muzeach czy galeriach. Tego kryzysu nie da się już uniknąć, nie sposób go powstrzymać. Kapitalizm się rozszerza bez żadnych przeszkód, nie umiemy postawić granic szaleństwu neoliberalnej ekonomii, podobnie jak nie odwrócimy zmian klimatycznych i ich społecznych skutków. Musimy się na nie przygotować. Sztuka, którą dziś tworzymy, całe to udawanie, okłamywanie się, że nasza krytyka ma na cokolwiek wpływ, nie przygotuje nas na ten kryzys. Podobnie jak ideologie, które mamy do dyspozycji. Zgadzam się z marksistami, ale już tego nie kupuję. Wiem, że mają rację – i co z tego? Racja nie wystarczy, już na nią za późno.
Chcesz powiedzieć, że zamiast jeszcze jednego projektu artystycznego potrzebujemy projektu duchowego?
Zdaję sobie sprawę, jak łatwo duchowość jest instrumentalizowana i zawłaszczana przez religię. Jestem ateistą, odkąd zacząłem samodzielnie myśleć. Co nam jednak pozostaje? Jak powiada prorok Mahomet, istnieją trzy poziomy zmiany. Pierwszy to ten, na którym dokonujesz zmiany własnymi rękami – czyli rewolucja. O tym możemy zapomnieć, rewolucyjnie kapitalizmu nie da się obalić. Drugi poziom to zmiana, której dokonujesz językiem, czyli protest, krytyka. Tym się zajmowałem w moich pracach. Kiedy zaś staniesz w obliczu tyranii zła, wobec której nic nie wskórasz ani ręką, ani językiem – a w takiej sytuacji się znajdujemy wobec ekonomii neoliberalnej – zostaje trzeci poziom zmieniania świata, którego narzędziem jest serce. Musimy znaleźć jakiś sposób na przezwyciężenie ego, tej obsesji kultury Zachodu, którą zaraził się cały świat. W przeszłości ego mogło odgrywać pozytywną rolę, ta koncentracja na sobie pomagała ludziom przetrwać, ale teraz stało się czymś w rodzaju choroby autoimmunologicznej, która trawi współczesne społeczeństwo. Twoje ego zrobiło się tak silne, że zaczyna cię dusić. Zglobalizowany świat się skurczył, zrobił się za mały dla tak dużego ego, jakie wyrosło w neoliberalizmie.
* * *
Wśród prac, które Hiwa K pokazuje na wystawie, jest Kawalerka [One room apartament] – fotografia domu, który zobaczył podczas jednej ze swoich podróży do Kurdystanu. Zarzeka się, że nie czuje się artystą kurdyjskim czy irackim, tylko – i aż – artystą. Zawsze pilnował się, by nie pasożytować na swojej tożsamości ani na wizerunku „straumatyzowanego, poranionego Irakijczyka”, chociaż, jak mówi, zachodni świat sztuki oczekiwał od niego odegrania takiej roli. Niemniej w rodzinne strony powraca regularnie, iracki Kurdystan jest scenerią i tematem wielu jego prac, swoistym laboratorium globalizacji, w którym kapitał, politycy i przemysł zbrojeniowy prowadzą ekstremalne eksperymenty. Dom, który sfotografował, to wymurowany z szarych pustaków klocek, ze schodami prowadzącymi na niewielki taras na dachu; całość jest taka mała, że zmieścić się może tu tylko jedna osoba. Budowla stoi samotnie w rozległym pejzażu pustyni. Nieruchomość w sam raz dla pustelnika, ale dla Hiwy ten dom jest symbolem alienacji szerzącej się w Kurdystanie po „terapii szokowej”, amerykańskiej inwazji z 2003 r.
– Po obaleniu dyktatury Kurdystan stał się polem gry zagranicznych i miejscowych inwestorów, neoliberalizmu, konsumpcjonizmu – mówi artysta. – Polem pogoni za wyobrażeniem wolności i indywidualizmu podsuwanego przez kapitalizm. Kiedyś głodowaliśmy. Teraz dla odmiany wymiotujemy od nadmiaru złych dóbr – niezdrowego jedzenia, jałowej kultury, fałszywszych informacji. Rodzina mojej siostry, która mieszka w Kurdystanie, ma już pięć samochodów, ale nie mogą oddychać, tak zanieczyszczone jest powietrze w miejscu, w którym żyją. Kiedyś mordował Kurdów reżim, teraz zabija ich to, czego pragną.
Kiedy słucham Hiwy, zastanawiam się, czy powinien być pierwszą, czy raczej ostatnią osobą nawołującą, aby obudzić się ze złego snu przemocy, egoizmu oraz krótkowzroczności i na kryzys ludzkości uzbroić się w miłość. Pyta, co mam na myśli.
– Doświadczyłeś dyktatury, widziałeś fanatyzm – tłumaczę. – Ryzykowałeś życie, idąc na piechotę do Europy, widziałeś tyle przemocy, a potem obserwowałeś hipokryzję i tchórzostwo Zachodu. To dobre powody, żeby stracić wiarę w ludzkość, a już szczególnie w miłość, i zostać totalnym cynikiem.
– Wiesz, mieszkając już w Europie trafiłem na terapię. Mój lekarz powiada: „Opowiedz mi o swojej traumie”. Odparłem: „To ty jesteś straumatyzowany. Ja doświadczyłem traumy, przetrwałem ją, zmierzyłem się z nią i w ten sposób poszerzyłem swój horyzont. Ty nie przeżyłeś traumy i dlatego tak jej się lękasz. Ja już się nie boję”.
Hiwa zwraca uwagę, że przeżywamy dramaty uchodźców tonących przy próbach dostania się do Europy, ale kiedy on sam wyruszył w pieszą wędrówkę na Zachód, było jeszcze gorzej, a wielu migrantów spotykał los, przy którym utonięcie wydaje się niemal wybawieniem.
– Miałeś 50% szans na dotarcie do celu – mówi artysta. – I 50, że zostaniesz po drodze zabity. W latach 90. do migrantów na granicach po prostu się strzelało. I jak sądzisz, czy zmieniłbyś się w cynika, gdyby śmierć przeszła tuż koło ciebie, przynajmniej trzy razy w życiu? Gdybyś widział kogoś, kto błaga cię o pomoc, a chwilę później zostaje zastrzelony na twoich oczach, jego mózg jest wszędzie dookoła, i wiesz, że to mogłeś być ty? Kiedy zostałeś pobity prawie na śmierć i nie masz pojęcia, jak właściwie to przeżyłeś? Te doświadczenia rzeczywiście mnie zmieniły w tym sensie, że kiedy rozmawiam z kimś bardzo przejętym sobą, staram się powiedzieć delikatnie: take it easy, man… To dotyczy również sztuki; dlatego w tej chwili powstrzymuję się od realizacji nowych projektów, przechodzę moment przemiany, nie mam odpowiedzi, szukam ich. Można robić dobre prace, ale wyzwania, przed którymi stajemy, wykraczają poza taką sztukę, jaką dziś uprawiamy. Kapitalizm ma to do siebie, że wszystko, co w nim robisz, utrwala system, włącznie z jego krytyką. Z tego punktu widzenia cokolwiek zrobisz, to może być za wiele, każda kula, którą wystrzelisz w najsłuszniejszej choćby walce, może być o jedną kulą za dużo – i wystrzeloną za późno. Myślę, że naprawdę mija czas walki, z żołnierzy musimy zmienić się w sanitariuszy; na świecie jest tylu rannych, a będzie ich więcej; musimy zatroszczyć się o siebie nawzajem; może to pozwoli nam stworzyć nową wspólnotę i obudzić się z tego koszmaru?
PS Imię artysty – Hiwa – w języku kurdyjskim znaczy „nadzieja”.
„Hiwa K: Wysoce nieprawdopodobne, choć nie niemożliwe”
Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki
kuratorka: Aneta Szyłak
współpraca ze strony Zachęty: Magdalena Komornicka, Michał Kubiak
współorganizator wystawy: Muzeum Narodowe w Gdańsku, oddział NOMUS Nowe Muzeum Sztuki w Budowie
wystawa czynna do 28 kwietnia