Z deszczu pod rynnę
Sztuka + Opowieści, Przemyślenia

Z deszczu pod rynnę

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

Woody’ego Allena oglądamy, by doświadczyć „woodyallenowości”. Z filmu na film tropimy zawartość Allena w Allenie: zabawa polega na delikatnym napięciu między powtórzeniem tematu a wariacją. Czarne plansze czołówek i Nowy Jork są wciąż te same, ale Allenowski bohater neurotyk raz ma twarz Owena Wilsona, raz Josha Brolina, a raz samego Allena. Zbrodnie i wykroczenia (1989), Wszystko gra (2005) i Nieracjonalny mężczyzna (2015) to z grubsza ta sama historia, ale opowiedziana na trzy różne sposoby. Ma to i wady, i zalety: bo kiedy amplituda jest tak mała, każdy niuans zaczyna się liczyć. W przypadku W deszczowy dzień w Nowym Jorku – jednak na niekorzyść.

Fabuła jest tu pretekstowa: oto para bogatych studentów wybiera się na weekend do tytułowego miasta, gdzie na skutek rozmaitych interpersonalnych zawirowań ich związek zostaje wystawiony na próbę. Ważniejsza od samej historii jest pokoleniowa roszada. Allen obraca się w tym samym co zawsze środowisku bogatej inteligencji, ale swoje markowe neurozy zrzuca tym razem na barki czterokrotnie młodszych od siebie ludzi. Przecież Timothée Chalamet, Elle Fanning i Selena Gomez nawet łącznie wciąż mają mniej lat niż reżyser, a ich bohaterowie mogliby – przynajmniej metrykalnie – być wnukami Alvy’ego Singera i Annie Hall. Nic nowego – powie ktoś – w końcu twórca regularnie odmładza swoją obsadę. Ta drobna wariacja robi jednak kolosalną różnicę.

Może to znak czasów, może zakrzywienie czasoprzestrzeni, a może kwestia przyzwyczajenia: kiedy Allenowscy intelektualiści z dobrych domów (i z dobrymi psychiatrami) mieli twarze ikon lat 70., byli oczywiście pełni wad, ale jednak sympatyczni, uroczy. Teraz, kiedy ich emploi, problemy i status materialny odziedziczyli hollywoodzcy millenialsi, nagle bohaterowie Allena wydają się odpychający, zepsuci i (w złym sensie) uprzywilejowani.

Twórca niby zawsze lubił taplać się w grzeszkach swoich protagonistów i podpatrywać ich perypetie z ironicznego dystansu. Główny bohater Gatsby ma jednak nie tylko boleśnie pretensjonalne imię i mizantropiczne emploi. Ma też zblazowane, zimne spojrzenie Chalameta, który drenuje Allenowskie tiki swojej postaci z klasycznego Allenowskiego uroku. I zostaje nam ot, zepsuty dzieciak.

Przez chwilę wydaje się nawet, że faktycznie o to chodzi, że reżyser chce opowiedzieć o pokoleniowej degradacji i po prostu przetoczyć przez fabularne błoto parę odpychających postaci. Gatsby zyskuje jednak w toku akcji scenariuszową życzliwość Allena, nawet jeśli jego dziewczyna Ashleigh (Fanning) pozostaje nieładnie upupiona do końca filmu. I nie dość, że ta okrutna asymetria razi, to podkopują ją dodatkowo castingowe wybory reżysera.

Chalamet jest przecież ewidentnie utalentowany, ale, umówmy się, żaden z niego Allenowski neurotyk. Fanning tymczasem błyszczy, choć jej rolę napisano na jedną karykaturalną nutę. I bądź tu mądry. Wygląda to wszystko dość przypadkowo, jakby twórca obsadzał aktorów z automatu, wybierając młodych-znanych-utalentowanych, nie zastanawiając się szczególnie, czy pasują do swoich bohaterów. A to zaledwie symptom większego problemu.

Allen – jak wiadomo – nie cyzeluje swoich filmów. Kręci szybko i często, co nieraz owocuje spontaniczną lekkością ekranowego materiału. Tym razem owa reżyserska wygoda ma posmak lenistwa, rutyny. I nie chodzi tylko o nieprzemyślany casting. Jest tu przecież kilka przebłysków komediowego złota, intryga stoi jednak w miejscu, klucząc w nazbyt przewidywalny sposób i zamęczając na śmierć kilka zwyczajowych Allenowskich tropów. Do tego rytm dialogów wydaje się niedopracowany, zupełnie jakby Allenowi nie chciało się próbować z aktorami ani kręcić dubli. Długie ujęcia robią zaś wrażenie nie tyle inscenizacyjnego konceptu, ile inscenizacyjnej łatwizny: bo po co zmieniać ustawienie kamery, jeśli można go nie zmieniać.

Analogicznie: po co oglądać ten film, skoro można go nie oglądać. Niestety – wygląda, jakby nakręcono go nie tylko w Nowym Jorku, ale i faktycznie w jeden dzień.

 

Czytaj również:

Unreality show
Sztuka + Opowieści, Przemyślenia

Unreality show

Jakub Popielecki

„Kłamstwo jest fe, kłamstwo jest be, kłamstwo jest bardzo, bardzo złe” – śpiewał dzieciom Jacek Skubikowski w latach 80. przy akompaniamencie „depeszowych” syntezatorów. Skojarzenie dość dalekie, ale Paweł Borowski w swoim nowym filmie też bierze się za bary z kłamstwem i też robi to w ejtisowej otoczce. Już sama ta estetyka wprowadza jednak zaburzenie perspektywy: samochody oraz ubrania bohaterów nawiązują raczej do lat 60., dopiero sposób ich filmowego wykorzystania odsyła do lat 80., ale żeby było śmieszniej, akcja toczy się w jakiejś niby-przyszłości. Konfuzja jak najbardziej zamierzona, o to tu przecież chodzi: kiedy kłamca mówi, że kłamie, to kłamie czy nie?

Nic zatem dziwnego, że bohaterowie to trójka potencjalnych kłamców, celebryci, którzy biorą udział w telewizyjnym show: aktorka Celia (Maja Ostaszewska), jej chłopak, reżyser filmowy Mat (Rafał Maćkowiak) i piosenkarka Yvonne (Paulina Walendziak). Każde z nich ujawnia przed kamerą swoje prywatne sekrety – zmyślone bądź nie – a publiczność musi zdecydować, czy im wierzyć. Gwiazdy zaczynają jednak gubić się w labiryncie własnych oraz cudzych konfabulacji, a atmosferę paranoi potęguje permanentna inwigilacja ze strony prowadzącej program Kai (Agata Buzek).

Czytaj dalej