Mówią, że moje przygody były inspiracją do napisania Robinsona Crusoe, ale to tylko część prawdy. To, co przeżyłem, jest ciekawsze, bardziej dramatyczne i emocjonujące. No i wydarzyło się naprawdę.
Nazywam się Alexander Selkirk i wkrótce umrę. Tu, niedaleko zachodniego brzegu Afryki, dokonam żywota jako porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej na okręcie HMS „Weymouth”. Będę jedną z wielu ofiar dziesiątkującej naszą załogę choroby, którą zwą żółtą febrą. Na pokładzie co chwilę można spotkać kogoś, kto drży, wymiotuje, krwawi z oczu i ust. 23 października 1721 r. naliczyliśmy 72 zdrowych mężczyzn. Dzień później zostało ich 57. Wkrótce przyjdzie czas i na mnie.
Mam tylko nadzieję, że nie pozostanę ofiarą bezimienną. Że po latach będą pamiętać o Alexandrze Selkirku. Jest to wysoce prawdopodobne, bo ludzie lubią słuchać i czytać o przygodach marynarzy. Jeszcze zanim wypłynąłem w tę podróż, wielki sukces odniosła książka pana Daniela Defoe „Życie i osobliwe przypadki Robinsona Crusoe z York, żeglarza, który przez dwadzieścia osiem lat zamieszkiwał na bezludnej wyspie na wybrzeżu amerykańskim, w pobliżu ujścia rzeki Orinoko, na której wybrzeże został wyrzucony przez morze po rozbiciu się statku, z którego tylko on jeden z całej załogi uszedł z życiem. Wraz z relacją jego cudownego uratowania przez piratów. Spisaną przez niego samego”. Mimo tak długiego i trudnego do zapamiętania tytułu książka świetnie się sprzedawała, miała kilka dodruków, a parę miesięcy po jej wydaniu Defoe musiał napisać kontynuację (mówią, że stworzył też trzecią część).
Nigdy się nie spotkaliśmy, ale słyszałem, że pisarz zapoznał się z relacjami prasowymi i mógł inspirować się moimi przygodami. Losy Robinsona Crusoe są jednak zupełnie inne – on był rozbitkiem, a ja zesłańcem, on miał czarnego niewolnika, a ja nie miałem nikogo, ja spędziłem na bezludnej wyspie cztery lata i cztery miesiące, a Robinson aż 28 lat.
Dlatego zanim umrę, chcę spisać wszystko, co zapamiętałem. Oto najważniejsze wydarzenia z mojego życia, z życia morskiego rozbitka Alexandra Selkirka.
Ja, zesłaniec
Miałem wtedy rację. We wrześniu 1704 r. po opłynięciu przylądka Horn statek „Cinque Ports” był w opłakanym stanie. Z popękanym masztem, przeciekającym dnem i kadłubem pełnym dziur nie nadawał się do dalszej podróży. O walce na morzu nawet nie wspominając. Po dotarciu do wyspy Más a Tierra, oddalonej o kilkaset kilometrów od wybrzeża Ameryki Południowej, na wysokości Valparaíso, należało zatrzymać się na kilka dni, może tygodni i przeprowadzić gruntowny remont.
Wiem, co o mnie wtedy mówili. Że gburowaty, chamowaty i rozpuszczony przez matkę. Że sprawia kłopoty, a w dodatku ma niewyparzoną gębę. Pewnie było w tym trochę prawdy, ale tego dnia nie mogłem trzymać języka za zębami. Nie można milczeć, gdy 21-letni przygłup prowadzi cię ku śmiertelnej pułapce. Dlatego wygarnąłem kapitanowi Thomasowi Stradlingowi, co myślę o rozkazie, by po uzupełnieniu zapasów natychmiast wracać na pełne morze. Mogłem to pewnie powiedzieć inaczej, ale tam, skąd pochodzę, wali się prosto z mostu. A prawda była taka, że Stradling wiódł nas w kierunku niechybnej zguby.
Dlatego oznajmiłem, że nie wracam na statek. Wszystko wydawało się lepsze od pozostania na tej łupinie. Wybrałem los wygnańca na wyspie pośrodku niczego, 7,5 tysięcy mil od domu. Jeśli mam być szczery, liczyłem, że zaraz uratuje mnie jakiś angielski statek. To znaczy na początku to w ogóle miałem nadzieję, że ktoś mnie poprze, razem wzniecimy bunt i przejmiemy władzę na „Cinque Ports”. Nic z tego, widocznie każdemu na pokładzie zalazłem za skórę.
Gdyby był wtedy z nami pan William Dampier, wszystko potoczyłoby się inaczej. On już w 1697 r. opłynął świat, wcześniej docierając do Nowej Holandii [Australii – przyp. red.]. Miał zdecydowanie więcej rozumu i doświadczenia niż Stradling. Dampier był też szefem naszej wyprawy, ale przebywał na większym okręcie „St George”, od którego odłączył się „Cinque Ports”. Na moje nieszczęście.
Muszę przyznać po latach, że miałem chwile zwątpienia. Gdy statek odpływał, rzuciłem się w pogoń, ale w odpowiedzi usłyszałem tylko krzyki Stradlinga. Już wcześniej miał mnie powyżej uszu, teraz po prostu wykorzystał okazję, żeby się mnie pozbyć.
Słona woda
Urodziłem się w Lower Largo nad zatoką Firth of Forth w 1676 r., w czasie, kiedy Szkocja była jeszcze Królestwem Szkocji. Byłem siódmym dzieckiem Euphan Mackie i Johna Selcraiga. Wioska żyła z ryb, a dokładniej z połowów śledzi, ale mój ojciec pracował jako szewc i garbarz. Matka wierzyła, że przyszedłem na świat pod szczęśliwą gwiazdą. Uważała, że należy mnie wspierać w planach podboju oceanów. Ojciec chciał natomiast, bym został w Largo i przejął po nim rzemiosło. Kiedy kręciłem na to nosem, groził, że mnie wydziedziczy.
Urodziłem się jako Selcraig, choć w dokumentach kościelnych znajdziecie też inne wersje: Selchraig, Selchrainge, a nawet Sillcrigge. Nie pytajcie, dlaczego stałem się Selkirkiem. Kiedyś usłyszałem, że celowo zmieniłem nazwisko, by łatwiej je było wymówić obcokrajowcom, albo że ktoś, kto notował, źle usłyszał i tak już zostało. Sami wybierzcie, która wersja pasuje wam bardziej.
W szkole byłem dobry z geografii i matematyki, co przydało się później na morzu. O pierwszej wyprawie, w którą ruszyłem, gdy miałem 19 lat, nie chcę mówić. Ważne jest tylko to, że zaciągnąłem się na statek, by uniknąć procesu przed kościelną starszyzną, która miała wymierzyć mi karę za zachowanie uznawane za nieprzyzwoite. Podczas mojej nieobecności rozpoczęto realizację Projektu Darien, którego celem było założenie szkockiej kolonii kontrolującej drogę między Pacyfikiem a Atlantykiem, w okolicach Przesmyku Panamskiego. Czy brałem w tym udział? Tak mówią, ja ten okres niemal w całości wyrzuciłem z pamięci. I to nie tylko dlatego, że pomysł ten doprowadził Szkocję na skraj bankructwa. Do kajetu wpiszmy tylko to, że w tym czasie podróżowałem i nabierałem doświadczenia. Zostałem wtedy też nawigatorem. I to chyba całkiem niezłym, bo doprowadzałem statki tam, gdzie kapitanowie sobie życzyli. Tymczasem wciąż nie brakuje doświadczonych marynarzy, którzy mylą się nawet o kilkaset mil.
Do Lower Largo wróciłem po kilku latach. Ale to miejsce było już dla mnie za małe. Dusiłem się, kwestią czasu było, kiedy wybuchnę. W listopadzie 1701 r. po powrocie do domu przypadkowo (choć nie wykluczam, że ktoś ją celowo podłożył) napiłem się słonej wody. Siedzący obok przy ognisku brat Andrew zaczął się śmiać. Właściwie zwijał się ze śmiechu. A że – jak już mówiłem – zawsze byłem człowiekiem o dość krewkim usposobieniu, wlałem szczeniakowi kijem. W jego obronie stanęli ojciec, starszy brat John oraz bratowa Margaret Bell. Wybuchła taka draka, że pół wsi się zbiegło. Kościelna starszyzna udzieliła mi nagany, więc przeprosiłem. Obiecałem poprawę, zabrałem Biblię, którą dała mi matka, i ruszyłem w stronę irlandzkiego Kinsale, a stamtąd znów na morze. Kierunek: Ameryka Południowa.
Jak zostałem korsarzem
Na wyspie zostawili mnie z muszkietem, pistoletem, prochem, toporem, nożem, przyrządami do nawigacji, odrobiną tytoniu i sera, butelką rumu oraz kilkoma książkami, w tym Biblią. Wszystko zapakowano w skrzynię.
Na początku wcale jej nie rozpakowywałem, noce spędzałem na plaży w prowizorycznym namiocie zrobionym ze starego żagla. Wciąż wierzyłem, że zostanę tam tylko chwilę. Prawdę mówiąc, urażone ego przypominało też o „Cinque Ports”. Liczyłem, że moje przepowiednie się spełnią i kapitan Stradling będzie musiał zawrócić i przyznać mi rację.
Położona stosunkowo blisko kontynentu Más a Tierra od lat była popularnym wśród angielskich statków miejscem na odpoczynek. Łatwo można było tam uzupełnić zapasy, zwłaszcza wody pitnej, nie narażając się na spotkanie z jakimś groźnym plemieniem.
Ale zdawałem sobie też sprawę z tego, że archipelag Juan Fernández nie jest najbezpieczniejszym miejscem na ziemi, a już na pewno nie dla kogoś z moją przeszłością.
Zanim wylądowałem na wyspie, wybuchła wojna o sukcesję hiszpańską. Po jednej stronie znalazły się Anglia i Holandia, po drugiej – Hiszpania i Francja. Królowa Anna Stuart, chcąc wzmocnić brytyjską siłę na oceanach, włączyła do walki najemników. W zamian za część łupów pozwala im atakować wrogów, gościła ich też w portach kontrolowanych przez Anglików. To osłabiało Hiszpanów, a najemnicy mogli się wzbogacić. „Cinque Ports” latami woził bawełnę, cukier i drzewo, a w czasie wojny zamienił się w okręt bojowy z armatami, muszkietami itd. W ten sposób zostałem korsarzem. To znaczy tym mianem określaliśmy się my sami. Hiszpanie uważali nas za zwykłych piratów i po pojmaniu najczęściej karali śmiercią.
Más a Tierra była hiszpańską wyspą, dlatego z morza mogło nadejść nie tylko wybawienie, lecz także śmierć.
Wyspa kóz
Ci, którzy byli tu przede mną, obliczyli, że ze wschodu na zachód Más a Tierra liczy 15 mil, a z północy na południe – 5. Niewiele, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak ja miał dużo czasu. Wyspę o takiej powierzchni teoretycznie można by przejść wzdłuż i wszerz kilka razy zaledwie w tydzień. Ale mimo to przez ponad cztery lata nie poznałem jej całej. Duża część wybrzeża była stroma, właściwie niedostępna. Również w centrum wyspy teren okazywał się trudny, a zbocza zdradliwe – ziemia mogła się osunąć w każdej chwili.
Nie oznacza to jednak, że zupełnie się nie ruszałem. Przeciwnie, im bardziej traciłem nadzieję na ratunek, tym chętniej zapuszczałem się w głąb wyspy. I szybko przekonałem się, że największym bogactwem tego skrawka ziemi są kozy.
Sprowadził je w 1591 r. kapitan Sebastián García, który wymyślił, że zaludni cały archipelag Juan Fernández. Przywiózł kozy, świnie i 60 autochtonów z kontynentu. Po pięciu latach wyspy znów były bezludne, właściwie nie wiadomo dlaczego. Kilka lat później próbę powtórzono, ale ludzie znów błyskawicznie zrezygnowali i wrócili na kontynent. Zastali tam mnóstwo kóz, które w tym czasie kompletnie zdziczały. Ponad 100 lat później po udomowieniu nie pozostał żaden ślad.
Szybko dopadła mnie melancholia, a razem z nią myśli ostateczne. Zdałem sobie sprawę, że możliwości mam naprawdę niewiele. Mogłem po prostu ze sobą skończyć, dopóki miałem proch i kule, unikając śmierci powolnej albo będącej skutkiem ataku jakiegoś zwierzęcia. Drugie wyjście zakładało wykorzystanie całej amunicji i zostawienie dla siebie ostatniej kuli. Trzecie – mogłem trwać nawet po wyczerpaniu zapasów prochu i liczyć na to, że jednak kiedyś nadejdzie ratunek.
Tak naprawdę przy życiu utrzymała mnie modlitwa. Modliłem się rano i wieczorem, śpiewałem psalmy. Głośno, także po to, by nie zapomnieć mowy. Nie chciałem doprowadzić do tego, że ktoś w końcu na tę wyspę przypłynie, a ja nie będę w stanie się z nim dogadać. Modliłem się zatem żarliwie jak nigdy. Ani wcześniej, ani później nie byłem tak dobrym chrześcijaninem jak podczas pobytu na wyspie.
Kiedy skończył się proch, musiałem zmienić metody polowania. Nauczyłem się doganiać kozy i kończyć sprawę rękami albo nożem. Biegałem naprawdę szybko, a że regularnie ćwiczyłem, stawałem się coraz lepszy. Dzięki mojej szybkości i zwrotności doskonale radziłem sobie w lesie i między skałami. Nawet najzwinniejsze i najsilniejsze okazy nie miały ze mną szans.
Pewnego razu o mały włos nie straciłem życia. Byłem tak skoncentrowany, że nic innego do mnie nie docierało – byłem tylko ja i koza. Już miałem ją dopaść, padała ze zmęczenia. Tuż za nią rosły chaszcze. Kiedy rzuciłem się na nią, okazało się, że rosną one na skraju przepaści. Polecieliśmy kilka metrów w dół. Nie wiem, ile czasu spędziłem na dnie wąwozu. Kiedy się obudziłem, było już ciemno, a ja leżałem na kozie. Zwierzę uratowało mi życie, bo zamortyzowało upadek. Tak się przestraszyłem, że do chaty wróciłem na czworakach, a potem nie wychodziłem z niej kilka dni.
Zdecydowałem wówczas, że muszę poczynić zapasy. Dotarło do mnie, że przy kolejnym wypadku nikt nie poda mi pożywienia. Byłem skazany na siebie. Wtedy sądziłem, że już na zawsze.
Najgorsze były szczury. Nie miałem i nie mam wątpliwości, że uciekły ze statków przybywających z Europy. Były duże, głodne i niczego się nie bały. Zdarzało się, że pożerały zapasy, a nawet gryzły mnie we śnie. Istna plaga. Próbowałem rozwiązać problem, oswajając dzikie koty, zapewne również przybyłe ze Starego Kontynentu. Wszystko szło zgodnie z planem, ale z czasem coraz więcej zwierząt kłębiło się wokół mojej chaty. Koniec końców plagę szczurów zastąpiła plaga kotów. I wtedy pojawił się strach, że jeśli umrę, stanę się posiłkiem dla moich wybawców. Ten lęk nie opuścił mnie do samego końca pobytu na wyspie.
Gdy zniszczyłem ubranie, uszyłem nowe z koziej skóry (nauki ojca jednak na coś się przydały). A kiedy zupełnie rozpadły mi się buty, okazało się, że nie potrzebuję nowych, bo stopy przyzwyczaiły się do twardego podłoża. Na wyspie nauczyłem się też żyć bez tytoniu i alkoholu, których używałem wcześniej sporo.
Nie mogłem natomiast przywyknąć do braku chleba i soli. Rosół z kozy doprawiony odrobiną soli byłby naprawdę znakomity, a ja miałem do dyspozycji jedynie rukiew, rzepę i pieprz z Jamajki. Ten ostatni, zwany też zielem angielskim, to owoc drzewa pimentowego. Do dziś pamiętam, jak świetnie ono płonęło, jaki fantastyczny dawało zapach!
Na początku – w obawie przed Hiszpanami – nie próbowałem nawet rozpalać ognia. Ale szybko okazało się, że na surowiźnie daleko nie zajadę. Żołądek domagał się ciepłych posiłków. W moim jadłospisie pojawiały się także skorupiaki i inne morskie stworzenia. Ocean był w tym miejscu bardzo bogaty, łowienie skorupiaków nie nastręczało żadnych trudności. Raki – naprawdę olbrzymie – szybko mi się jednak znudziły. Często łapałem langusty, których mięso jest bardzo delikatne i smaczne. Zdarzało mi się też polować na wylegujące się na nabrzeżu foki. Niemal w ogóle nie jadłem natomiast ryb, spróbowałem ich na początku i zawsze kończyło się to problemami żołądkowymi.
O krok od śmierci
Pewnego dnia spotkało mnie dużo szczęścia w nieszczęściu. Gdyby nie udało mi się wspiąć na drzewo, na pewno nie pisałbym tych słów. Albo bym nie żył, albo harował jako niewolnik w kopalni srebra.
Zaczęło się od nadziei. Tak się ucieszyłem, gdy zobaczyłem napływający galeon, że nie zwróciłem uwagi na banderę. Kiedy tylko Hiszpanie mnie dojrzeli, zaczęli strzelać. Musiałem uciekać w busz. Napastnicy długo mnie gonili, dwóch wysikało się nawet pod drzewem, na którym siedziałem, ale na szczęście mnie nie zauważyli. Potem upolowali kilka kóz i odpłynęli, pewnie licząc, że i tak zginę.
Musiałem być czujny. Już wcześniej zdecydowałem, że jeśli przypłynie okręt francuski, spróbuję się poddać. Ale Hiszpanie byli gorsi od samego diabła.
Czytanie Pisma Świętego, prowadzenie kalendarza, studiowanie książek nawigacyjnych, szycie i cerowanie ubrań, zdobywanie i przygotowywanie pożywienia, opieka nad fermą kóz, obserwowanie morza w oczekiwaniu na wybawienie. Naprawdę, życie na bezludnej wyspie nie jest nudne.
Zbudowałem dwie chaty z drzewa pimentowego, kozich skór i długich traw, z których powstał dach. W jednej miałem prowizoryczne łóżko, stół i małą bibliotekę, w drugiej urządziłem kuchnię. W żadnej nie było jakoś wyjątkowo przytulnie, ale wystarczająco, by móc nazwać je domem.
Oczywiście miejsce nie zostało wybrane przypadkowo. Mieszkałem w pobliżu strumienia, w okolicy pokrytej trawą. Od plaży dzieliło mnie pół godziny. Dokładnie tyle, by nie zagrażało mi morze oraz bym mógł – w razie czego – szybko dostać się na wybrzeże. Niedaleko miałem też punkt obserwacyjny. Jego szczyt znajdował się gdzieś na wysokości 1800 stóp (najwyższe wzniesienie na wyspie liczyło 3000 stóp), widziałem z niego każdą stronę świata. I to na kilka mil. Miałem pewność, że dostrzegę i wybawicieli, i niebezpieczeństwo.
Tak, polubiłem tę wyspę. Na początku było trudno, ale żyłem przecież w przepięknym i przyjemnym miejscu. Pewnie dla wielu pogoda na wyspie byłaby „kapryśna”, jednak na pewno nie dla kogoś wychowanego w Szkocji.
Wybawienie
„Odziany w te kozie skóry wygląda pan bardziej groźnie i dziko niż ich oryginalni posiadacze” – powiedział kapitan Woodes Rogers, gdy mnie zobaczył. Moje wybawienie przybyło na pokładzie statku „Książę”. Nieźle musiałem wyglądać, skoro przez cały ten czas (Roger przypłynął 2 lutego 1709 r.) ani razu się nie ogoliłem.
Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że i za tą wyprawą stoi pan William Dampier, który płynął drugim statkiem – „Księżną”. Początkowo się bałem, bo miał on opinię bezwzględnego i okrutnego, lecz okazało się, że nie ma do mnie pretensji. Co więcej, od razu zatrudnił mnie jako nawigatora na „Księciu”.
Pierwszy posiłek był dziwny, bo zupełnie odwykłem od soli. Nie mogłem też pić alkoholu. Zgodnie z moimi obawami trochę zapomniałem również języka w gębie – marynarze mówili, że wypowiadam słowa do połowy, więc trudno mnie zrozumieć. A pytań miałem mnóstwo. Czy królowa Anna wciąż panuje? Bogu dzięki, tak. Co się stało ze Szkocją? Już w 1707 r. połączyła się z Anglią i powstało Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii. Jaki los spotkał statek „Cinque Ports”? Kilka miesięcy po tym, jak mnie zostawili, wrak poszedł na dno, a członkowie załogi, którzy przeżyli, trafili do hiszpańskiej niewoli. W tym kapitan Stradling. Do dziś pamiętam dziwną mieszankę uczuć, które targały mną, gdy okazało się, że miałem rację.
Jak wyliczyłem, w czasie pobytu na wyspie złapałem ponad 400 kóz. Kapitan Woodes Rogers uznał jednak, że sam nie powinienem iść na polowanie, wysłał razem ze mną najlepszych ludzi i psy buldogi. Byłem jednak szybszy zarówno od dwu‑, jak i czworonogów, a marynarze z „Księcia” zaczęli nazywać mnie „gubernatorem wyspy”.
Do Londynu dopłynąłem w październiku 1711 r., osiem lat po opuszczeniu Wysp Brytyjskich. Za pracę na pokładzie „Księcia” dostałem 800 funtów. Kiedy ludzie usłyszeli o mojej historii, przez chwilę byłem nawet popularny. Wróciłem do Largo, gdzie wywołałem sensację, bo mieli mnie tam za zmarłego. Znów jednak nie mogłem wysiedzieć w tej zapadłej szkockiej wsi, z nudów zacząłem więc pić i wszczynać awantury. Później się ożeniłem, może raz, a może dwa razy, niech to zostanie moją słodką tajemnicą. Tak czy inaczej, uznałem, że życie na lądzie nie jest dla mnie, i wróciłem na morze. A teraz zapewne niebawem umrę, może nawet dziś, 13 grudnia 1721 r., niedługo po 45. urodzinach, a marynarze z HMS „Weymouth” pochowają mnie w morzu.
Prawdziwy Robinson? Nie ma dowodów na to, że Alexander Selkirk jest pierwowzorem Robinsona Crusoe. Daniel Defoe nigdy nie przyznał (ale też nie zaprzeczył), że pisząc jedną z największych powieści w historii, inspirował się losami szkockiego marynarza. W ostatnich latach coraz więcej badaczy wskazuje zresztą, że źródeł musiało być więcej. Motyw rozbitka, względnie zesłańca, mieszkającego na bezludnej wyspie pojawiał się wcześniej zarówno w literaturze, jak i we wspomnieniach żeglarzy. Według jednej z najświeższych hipotez Defoe częściowo splagiatował wydane kilka dekad wcześniej wspomnienia kapitana Roberta Knoxa, który w 1659 r. dostał się do niewoli władcy Cejlonu (Sri Lanki). Różnica polega na tym, że Knox nie był na wyspie sam.
Brakuje też dowodów na to, że Selkirk podczas czterech lat i czterech miesięcy pobytu na bezludnej wyspie pisał dziennik. Są tacy, którzy twierdzą nawet, że chociaż chodził do szkoły, był niepiśmienny. Większość tego, co wiemy o pobycie Szkota na wyspie, opiera się na A Cruising Voyage Round the World, czyli wspomnieniach kapitana Woodesa Rogersa, który w 1709 r. uratował Selkirka, oraz na pracy Richarda Steele’a. Angielski eseista na podstawie rozmowy z marynarzem napisał w 1711 r. artykuł do magazynu „The Englishman”. Inne źródła to księgi parafialne, badania archeologów, biografie (pierwszą The Life and Adventures of Alexander Selkirk John Howell opublikował już w 1829 r.) i kolejne, powstające także w XXI w. książki traktujące o „prawdziwym Robinsonie” oraz jego wyspie, jak The Man Who Was Robinson Crusoe Ricka Wilsona, In Search of Robinson Crusoe Tima Severina i Crusoe’s Island: A Rich and Curious History of Pirates, Castaways and Madness Andrew Lamberta.