Zanim wybuchnie Zanim wybuchnie
Przemyślenia

Zanim wybuchnie

Paulina Wilk
Czyta się 7 minut

Konia z rzędem temu, kto odnajdzie początek tej powieści. Nic nie wydarza się wtedy, kiedy „powinno”. Wszystko jest „nie tak”. Wszędzie balagan – jak mówi kluczowa bohaterka, młoda kobieta, jeszcze mocniej uwikłana w niezliczone wersje prawdy i następstwa czasu niż my, czytelnicy, zaglądający do tej opowieści z zewnątrz niczym goście wizytujący pacjentów szpitala psychiatrycznego.
Taką rolę – początkowo niepowiązanego z fabułą odwiedzającego – szwedzki pisarz Johannes Anyuru przydzielił głównemu bohaterowi powieści Utoną we łzach swoich matek, być może swemu alter ego. Autor narrator odwiedza w zamkniętym ośrodku kobietę, która dwa lata wcześniej (o ile jeszcze wierzymy w czas mierzony linearnie) wzięła udział w ataku terrorystycznym. Miała być jego sprawczynią, ale niespodziewanie zakłóciła przebieg akcji, wiedziała bowiem, że wszystkie konsekwencje, jakie atak wywoła, kiedyś już się przytrafiły. Nie tylko jej samej, także krajowi – całej Szwecji. Była ona kiedyś – w przeszłości mającej ponownie nadejść – ziemią nieufności i nienawiści, posegregowaną na getta, na kręgi cierpienia i upodlenia. Stawiana wielu za ideał Szwecja była już – być może tylko w głowie chorej dziewczyny – pogorzeliskiem po demokracji i dążeniu do bliskości, otwartą raną wyszarpaną przez ekstremistów, ale dalej rozrywaną przez zwykłych obywateli, ochoczo dorzucających do kotła nienawiści.

Oczywiście – gra z nami w wieloznaczności Anyuru – możemy odczytywać metafory szaleństwa, jak chcemy. Cierpiąca na schizofrenię bohaterka, ofiara europejskich tortur i niedoszła samobójczyni, mogła przecież to wszystko zmyślić. Ale co, jeśli zmyślenie okazuje się prawdziwsze i trafniejsze niż rzeczywistość? Co, jeśli przekazane pisarzowi przez szaloną kobietę zapiski brzmią jak fragmenty jego własnych przeżyć, scenariusz  j e g o przyszłości…?
Zakrzywianie czasu i perspektyw, ukazywanie prawdy jako zawikłanego chaosu – już samo to wystarczyłoby, by okrzyknąć Anyuru pisarzem wybitnym, zjawiskowym. A to ledwie przyczółek – Utoną we łzach swoich matek daje dużo więcej powodów do zachwytu. Ta opowieść intryguje do ostatnich chwil, objawia przyszłość jako niespodziewany bieg spraw, raz po raz udowadnia, że może być inna, niż sądzimy, rozbudza nowe myślenie.

Anyuru po mistrzowsku przemienia perspektywy: z samego serca dusznej od trwogi księgarni, gdzie zaraz poleje się krew, a kpiący z muzułmanów (i religii w ogóle) autor komiksów spojrzy śmierci w oczy, przenosi nas do sal, w których koczują rodziny wygnanych obywateli uznanych za obcych i podlegających coraz to surowszym zasadom. Z umysłu uważnego i wnikliwego narratora przenosimy się do centrum splątanych schizofrenią uczuć i myśli kobiety żyjącej w zamknięciu, to znów jesteśmy w głowie rozpalonego irracjonalną chęcią zemsty młodego terrorysty. Anyuru stworzył wyrafinowany, pracochłonny haft, splatając wątki tak, by powstał nigdy jeszcze niewidziany wzór. Jego książka jest wszystkim, tylko nie publicystyką próbującą prognozować przyszłość. Jest poezją w płaszczu literatury. Jest subtelnym rysem współczesnego szaleństwa Europy. Jest głęboką, bolesną wiwisekcją samego siebie – oto obnażona wrażliwość humanisty XXI stulecia, jego kulturowe i edukacyjne atuty kruszejące z powodu pierwotnego lęku i instynktu.
Jest wreszcie obroną – możliwym z taką doniosłością jedynie w sztuce aktem wiary w to, że potrafimy wyrosnąć ponad chęć ratowania samych siebie i podjąć wyzwanie. Zostać tu, u siebie – pośród coraz liczniejszych „obcych”. Nie iść na łatwiznę, nienawidząc ich. Nie szukać lepszego życia gdzie indziej. Zostać, dążyć do sensu i własnej tożsamości, choć wszędzie wokół balagan.

Anyuru znalazł wspaniałą literacką formę – z każdym akapitem wprowadza w zdumienie i raczy świeżym językiem, jakimś nieużywanym dotąd dialektem. Za jego pomocą opowiedział naszą dzisiejszą panikę, kontynentalne pomieszanie zmysłów. W rozkołysaniu, w niepewności tego, kim się jest, wystarczy jeden atak. Jeden atak to dość, abyśmy tłumnie zapragnęli czystego ładu. Porządku zaprowadzanego siłą. Takiego, który domaga się obozów, drutów, zakazów i kar.
Triumf Anyuru nie polega na stworzeniu przekonującej wizji takiej przyszłości, raczej na rozciągnięciu aktualnej rzeczywistości i poszerzeniu jej.

Piękna to książka i mądra jak rzadko. Przesycona troską, że bez uważności i ciągłego starania o to, by pozostawać czułym, wsłuchanym w innych ludzi, obrócimy wniwecz najwyższą znaną Europie wartość – wolność pośród odmienności. Nie ma u Anyuru żadnej dosłowności, jest natomiast przeczucie kryzysu, a nawet więcej – podobna do Czarodziejskiej góry Tomasza Manna genialna literacka intuicja dotycząca końca pewnego świata.

Czytajcie Anyuru, ponieważ jego powieść jest rytuałem przejścia. Korytarzem do przyszłości, od której ocalić może literatura i nadzieja, jaką reprezentuje. Wyobraźnia i wrażliwość to dość, by nawet w ostatniej chwili – tuż przed wybuchem – znaleźć inne wyjście z ciasnego pomieszczenia, w jakim się znaleźliśmy.

Czytaj również:

Chodzić, by myśleć Chodzić, by myśleć
Przemyślenia

Chodzić, by myśleć

Wydane tej zimy nakładem Wydawnictw Od Do opowiadania Thomasa Bernharda Chodzenie Amras, których przekład dał Sławie Lisieckiej nominację do Nagrody Literackiej Gdynia, łączą muzyka (jako zasada konstrukcyjna i wątek fabularny) oraz filozofia. Wykształcony muzycznie pisarz mógł sobie pozwolić na to, by muzycznością wznosić prozę na poziom wybitności i dodawać jej lekkości. Nawet gdy służyła mu do filozofowania.

Muzyka łączy je i zarazem różni. Także muzyka Bernhardowskiej prozy, tych rozległych okresów zdaniowych, rzucanych z rozmachem wirtuoza słowa, tych melodii maniakalnych powtórzeń składniowych i fonetycznych współbrzmień, wygrywanych jak stały akcent słów dziwolągów. Tych gładko wprowadzanych tematów i konsekwentnych między nimi przejść także. Czyli wszystkiego, czego Bernhardowi – który jako nastolatek uczył się gry na skrzypcach i śpiewu – nie pozwoliła zrealizować w muzyce choroba płuc. Muzyka w ChodzeniuAmras jest oczywiście różna, jak różna jest muzyka Pärta i Schönberga, Langa czy Zagajewskiego. Jest w niej zatem i przejrzystość struktury, i niekoherencja elementów, i architektoniczna kompozycja, i poszerzanie rejestrów gatunkowych, i emocjonalność jako zaproszenie do „środka” utworu i abstrakcyjność, która nie pozwala się w nim rozgościć. Można mnożyć te przykłady, niczym w jakiejś grze dla (quasi)inteligentów, ale wówczas za bardzo skupimy się na formie, a ta choć jest – dobrze, niech to zabrzmi – arcydzielna, to nie powinna zdominować lektury.

Czytaj dalej