Wojna dziś nie ma końca, rozlewa się na peryferie – logistyczne cmentarzyska, pozostałości biurokratycznego ładu, porzucone inwestycje. Wśród takich resztek pakistański pisarz Mohammed Hanif rozgrywa swą błyskotliwą czarną komedię.
Gdzie toczą się najważniejsze konflikty naszego świata? Trudno powiedzieć. Na ogół na pustyni, afrykańskiej albo arabskiej, gdzie jest dużo przestrzeni, w piaskowym „nigdzie”. Nazwy miejsc zlewają się w pasmo doniesień, z których trudno ułożyć mapę dotkniętych nieszczęściem lokalizacji. Bo gdzie właściwie dokładnie jest Idlib? Czy to bliżej Ghouty czy Mosulu? A może chodziło o Aden? I, w gruncie rzeczy, co za różnica – wszystkie te śmierci, okrucieństwa i tragedie zachodzą w scenografiach utrudniających pojmowanie doniosłości zdarzeń. Wojny toczą się coraz bardziej inteligentnie i niezmiennie krwawo, ale trudniej ustalić po co – już nie o wolność ani terytorium, prędzej o szyby naftowe i mityczne wpływy. Pragmatyka celów sprawia, że nie sposób się wojnami przejmować. Stały się nieromantyczne, a do tego niewyraźne, pozbawione konturów znanych ze „starych, dobrych konfliktów” toczonych jeszcze w końcu XX stulecia. Nie ma żadnych żelaznych kurtyn ani nawet porządnych granic. Walka zatraca cechy geograficzne i strategiczne – jest zjawiskiem pozbawionym startu, dramaturgii i jednoznacznego finału. Niby trąba powietrzna bierze się nie wiadomo skąd, niesie zniszczenie, ale wzmaga też namnażanie skomplikowanych mechanizmów jej obsługi. Poza zapleczem logistycznym wlecze ze sobą także świeże wytwory globalizacji: biurokrację międzynarodową, opiekę psychologiczną, działania edukacyjne i humanitarne oraz inwestycje offsetowe. Wojna jest złożoną dziedziną gospodarki, zatrudnia armię ekspertów, księgowych, szkoleniowców. A misje cywilizacyjne zmieniły jej alchemię, odebrały wymiar tragiczny. Coraz trudniej nad nią rozpaczać. Za to można się śmiać.