Żar tropików Żar tropików
Przemyślenia

Żar tropików

Jan Błaszczak
Czyta się 2 minuty

Drugi album nieznanego mi wcześniej sekstetu Tropical Soldiers in Paradise to jedna z przyjemniejszych muzycznych niespodzianek ostatnich miesięcy. Zapewne również dlatego, że wydane w czerwcu II to płyta eskapistyczna na kilku poziomach: narracji osnutej wokół tropikalnej podróży; eksplorowanej tu wielości muzycznych stylistyk; wreszcie – atmosfery beztroski uwalniającej od niełatwej codzienności 2020 roku. Bo jeśli Tropical Soldiers in Paradise są rzeczywiście na jakiejś wojnie, to chyba tylko o ogólny błogostan.

Chcąc umieścić leniwe, przepełnione ciepłem kompozycje Tropical Soldiers in Paradise w kontekście polskiej muzyki, ustawiłbym je gdzieś pomiędzy najbardziej ilustracyjnymi momentami EABS, nagraniami Jerzego Miliana i muzakiem późnego Mitch & Mitch. Przy zastrzeżeniu, że jazz nie jest tu jakimś szczególnie istotnym punktem odniesienia. A na pewno nie bardziej niż dub, muzyka kubańska, hip-hop czy calypso. Sam zespół na stronie wytwórni chętnie odsyła zarówno do malijskiego bluesa, son montuno czy twórczości Madliba. I muszę przyznać, że bardzo sprawnie podróżuje pomiędzy tymi wpływami. Weźmy taką króciutką Fata Morganę – utwór jak z Beat Konducta pociągnięty wpływami ethio-jazzu. I nawet jeśli nie ma w tym świeżości i werwy wspomnianych gigantów, to przecież wciąż słucha się tego znakomicie.

Wspaniałe są na II te nieśpieszne transmutacje. Kiedy można odpłynąć, słuchając powolnego dialogu trąbki i puzonu w Kodama, by ze zdumieniem zorientować się nagle, że nie wiadomo, jak kompozycja nabrała wszystkich cech klasowego dubu. Ciekawy jest również zwrot w stronę psychodelii w połowie Greenland. Stosunkowo najmniej zaskakujące wydaje się Chinatown, które przypomina mi głośne Repetitions EABS nie tylko poprzez nawiązania do muzyki filmowej, ale także wyrazistą hiphopową rytmikę. Z tą różnicą, że Tropical Soldiers in Paradise kładą mniejszy nacisk na instrumenty harmoniczne, skupiając się na perkusyjnym groove i zorganizowanej wokół niego subtelnej polirytmii.

Ciepłe hipnotyzujące brzmienie i leniwe tempo II przysługują się pobudzaniu kreatywności i wypełnianiu codziennych obowiązków w podobnym stopniu, co trzydziestostopniowy upał. Najlepiej więc sięgnąć po tę płytę już teraz, kiedy na zewnątrz ukrop. Będziecie mieć przynajmniej wytłumaczenie dla swojego stanu.


Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas! 
Fundacja PRZEKRÓJ 

Czytaj również:

Ryzykowna zmiana Ryzykowna zmiana
i
Fontaines D.C. „A Hero’s Death” Partisan 2020
Przemyślenia

Ryzykowna zmiana

Jan Błaszczak

W ostatnim dziesięcioleciu żaden rockowy debiut nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak pierwszy album Fontaines D.C. Mało tego, niewiele gitarowych płyt w tym czasie sprawiło mi tyle radości, co wspomniany Dogrel.

Młodzi Irlandczycy błyskawicznie zdobyli mój szacunek muzyczną erudycją i kompozytorską odwagą, a moje serce – porywającymi riffami i charyzmą wokalisty, Griana Chattena. I choć dublińczykom daleko do miana innowatorów, a ich inspiracje są zwykle czytelne i gęsto eksploatowane, to przecież udało im się nadać swoim piosenkom autorski, lokalny koloryt. Post-punkowy Dogrel był płytą na wskroś irlandzką: Chatten rozprawiał o inspiracjach rodzimą poezją, w Dublin City Sky wyraźne są echa The Pogues, w wywiadach natomiast muzycy konsekwentnie promowali swoich rodaków z Girl Band. Wizerunek mitycznego bohatera Zielonej Wyspy –Cúchulainna, zdobiący drugą płytę Fontaines D.C., dawał podstawy, by spodziewać się po niej kontynuacji ścieżki obranej na Dogrel. Nic bardziej mylnego.

Czytaj dalej