
Brevoortowie byli starym rodem z Albany, choć ich fortuna nie dotrzymała kroku poważanemu nazwisku. Trzy pokolenia nieudanych polityków i powieściopisarzy sprowadziły ich do stanu szacownego ubóstwa.
Dom ich na Pearl Street, jeden z pierwszych, które pobudowano w całym mieście, stanowił uosobienie owej szacowności, życie Leopolda i Catherine Brevoortów obracało się zaś w dużej mierze wokół jego utrzymania. Nim jeszcze Helen przyszła na świat, pozamykali górne piętra, aby całą uwagę poświęcić dolnym, tam bowiem podejmowali gości. Salon ich był ośrodkiem życia towarzyskiego w Albany, a kurczący się majątek nie przeszkadzał w przyjmowaniu u siebie Schermerhornów, Livingstonów i Van Rensselaerów. Ich przyjęcia cieszyły się ogromnym powodzeniem, gdyż panowała na nich rzadko spotykana równowaga między lekkością (Catherine miała talent do rozbudzania w swoich rozmówcach poczucia, że doskonale wręcz znają się na sztuce konwersacji) a powagą (Leopolda powszechnie uważano za jeden z miejscowych autorytetów we wszelkich sprawach intelektualnych i moralnych).
W ich kręgach paranie się polityką uznawane było za dość podłe zajęcie, literatura natomiast zalatywała bohemą. Mimo to pan Brevoort łączył w sobie odziedziczone po przodkach niedżentelmeńskie zamiłowanie do służby publicznej i słowa pisanego – efektem tej pasji były dwie rozprawy na temat filozofii politycznej. Gdy jednak oba dzieła przyjęte zostały z całkowitym milczeniem, rozgoryczony skupił się na młodej córce i przejął pieczę nad jej edukacją. Kiedy przyszła na świat, był zanadto skupiony na swoich podupadających sprawach, aby poświęcać jej większą uwagę, lecz teraz, gdy postanowił się zająć jej wykształceniem, zachwycała go pod każdym możliwym względem. W wieku pięciu lat była już zapaloną czytelniczką, ojciec zaś ze zdziwieniem odkrył w niej także bystrą rozmówczynię. Chadzali razem na długie spacery nad Hudson, które czasem przeciągały się do późnego wieczora, i omawiali otaczające ich zjawiska naturalne: kijanki i konstelacje, opadające liście i unoszące je wiatry, aureolę wokół Księżyca i jelenie poroża. Leopold nigdy jeszcze nie zaznał takiej radości.
Wszystkie dostępne podręczniki wydawały mu się niewystarczające – podważał zarówno ich treść, jak i podejście pedagogiczne. Tak więc w chwilach wolnych od nauczania i dopełniania obowiązków towarzyskich, które żona jakoś zawsze potrafiła dla niego wynaleźć, pan Brevoort poświęcał się pisaniu własnych podręczników i układaniu ćwiczeń dla córki. Zawierały one pouczające zabawy, zagadki i łamigłówki, które Helen bardzo lubiła i prawie zawsze potrafiła rozwiązać. Poza naukami ścisłymi ważną rolę w ich programie nauki odgrywała literatura. Wspólnie czytali amerykańskich transcendentalistów, francuskich moralistów, irlandzkich satyryków i niemieckich aforystów. Z pomocą przestarzałych słowników porywali się na tłumaczenia baśni i opowieści ze Skandynawii, starożytnego Rzymu i Grecji. Absurdalne rezultaty owych prób pobudzały ich do takiej wesołości (pani Brevoort często musiała zaglądać do ich małego pokoiku szkolnego z prośbą, żeby przestali „rżeć jak konie”, gdy ona podejmowała gości), że założyli nawet kolekcję tych zmyślonych a niedorzecznych mitów. Te pierwsze dwa czy trzy lata nauki pod kierunkiem ojca na zawsze pozostały dla Helen najszczęśliwszym okresem życia i nawet jeśli z czasem detale i zarysy tych wspomnień przyblakły, w jej umyśle przetrwało jasne i żywe wrażenie ogólnej radości i obfitości.
Kapryśne metody badawcze, mające na celu poszerzenie programu nauczania, z czasem doprowadziły pana Brevoorta do nieaktualnych już teorii naukowych, przestarzałych konstruktów filozoficznych, szalonych doktryn psychologicznych i bezbożnych teologicznych dogmatów. Próby pożenienia religii z nauką sprawiły, że dał się wciągnąć w teorie Emanuela Swedenborga. Okazało się to punktem zwrotnym w jego życiu – a także w jego relacji z córką. Wiedziony doktrynami Swedenborga uwierzył, że droga do cnoty, a być może nawet boskości, prowadzi przez rozum, nie zaś przez pokutę i lęk. Traktaty matematyczne zajęły u niego drugie miejsce po Piśmie Świętym, toteż pan Brevoort zachwycił się elegancką swobodą, z jaką Helen w wieku siedmiu czy ośmiu lat rozwiązywała zawiłe problemy algebraiczne, a jednocześnie potrafiła dokonać szczegółowej egzegezy rozmaitych biblijnych fragmentów. Ojciec kazał jej także skrzętnie prowadzić dziennik snów, które później analizowali wspólnie z numerologicznym ferworem w poszukiwaniu zaszyfrowanych wiadomości od aniołów.
W cieniu tej nowo odkrytej namiętności do teologii dawniejsza radość pana Brevoorta przywiędła. Mimo to Helen jak najdłużej starała się zachować dobroduszny nastrój wcześniejszych lat. Aby urozmaicić sobie coraz to bardziej nużące codzienne lekcje z ojcem, który narastająco się od niej oddalał, nauczyła się grywać z nim w różne gierki. Owszem, wiele elementów ich prowizorycznego programu nauczania lubiła i się do nich przykładała – były to arytmetyka, optyka, trygonometria, chemia i astronomia – jednakże co bardziej mistyczne elementy sylabusa pana Brevoorta ją nudziły, póki nie odkryła, w jaki sposób może je naginać i manipulować nimi dla własnej rozrywki. Tworzyła anagramy z biblijnymi proroctwami, w których przepowiadała losy swej rodziny; opracowywała własne kabalistyczne interpretacje Starego Testamentu i podpierała je ezoterycznymi matematycznymi argumentami, które zawsze niezmiernie imponowały ojcu, bez względu na to, czy je rozumiał, czy też nie; zapełniała stronice dziennika snów szokującymi wpisami, z których wiele ocierało się o nieprzyzwoitość. Leopold od początku żądał, aby opisywała swoje sny z bezkompromisową szczerością, toteż z uciechą przyglądała mu się, gdy czytał te jej nieomal sprośne fabrykacje, a broda drżała mu przy tym pod wpływem źle maskowanej zgrozy.
Z początku wymyślanie snów było zwykłą psotą, jednak z czasem stało się koniecznością. Mniej więcej w okresie, gdy skończyła dziewięć lat, noce zaczęły jej się dłużyć pod wpływem bezsenności, która odbierała nie tylko senne marzenia, ale też spokój ducha. Lodowate zarodniki obaw kolonizowały jej umysł i przemieniały go w pustkowie lęków. Przerzedzona krew zdawała się zbyt szybko krążyć w żyłach. Czasami wydawało jej się, że czuje, jak jej serce dyszy o tlen. Te pełne grozy czuwania stawały się coraz częstsze, zaś następujące po nich dni przebiegały jak we mgle. Odgrywanie swej roli w podtrzymywaniu rzeczywistości wydawało jej się wtedy nieomal niemożliwością. A przecież właśnie tę przytłumioną jej wersję preferowali rodzice: ojciec z ogromną przyjemnością pochylał się nad jej miernymi pracami, matka zaś uważała ją za bardziej przystępną.
Helen szybko pojęła, że jest nie tylko uczennicą ojca, ale również przedmiotem jego badań. Leopold wydawał się zainteresowany konkretnymi skutkami swych nauk i śledził, w jaki sposób kształtowały one umysł i moralność córki. Gdy ją egzaminował, Helen często doznawała wrażenia, jakby zza jego oczu wyglądał na nią ktoś inny. Dopiero z perspektywy czasu zdała sobie sprawę, że to jego wścibstwo doprowadziło ją do wykreowania dla siebie cichej, skromnej postaci – roli, którą w obecności rodziców i ich znajomych odgrywała w sposób nieskazitelnie konsekwentny: była uprzejma i nie rzucała się w oczy, nigdy się nie odzywała, o ile nie było to konieczne, w miarę możliwości odpowiadała kiwnięciami głowy i monosylabami, nie patrzyła nikomu w oczy i za wszelką cenę unikała towarzystwa dorosłych. Fakt, iż nigdy nie zrzuciła z siebie tego przebrania, skłonił ją – już w późniejszych latach – do rozważań, czy może od początku naprawdę taka była, czy też z biegiem czasu duch jej dostosował się kształtem do noszonej maski.
Mimo uszczuplonego majątku rodziny spotkania towarzyskie na Pearl Street nadal cieszyły się dużą popularnością, co wystawiało dobre świadectwo czarowi i zręczności pani Brevoort. Ani coraz gorsza jakość serwowanej przez nią herbaty, ani częste dezercje najętej pomocy nie zniechęcały gości. Nawet jej małżonek, którego zachowanie stało się tak nieprzewidywalne, jak jego słowa tajemnicze, nie był w stanie ich odstraszyć. Catherine czystą mocą uroku osobistego – a także kilku przebiegłych manewrów politycznych – potrafiła dopilnować, aby jej salon pozostał ośrodkiem towarzyskiego i intelektualnego życia Albany. Nadszedł jednak moment, gdy Brevoortowie musieli na powrót otworzyć górne piętra, umeblować je, jak mogli, i przyjąć lokatorów. Co prawda sama pani Brevoort byłaby w stanie przełknąć hańbę, jakiej przysparzał fakt, że po jej schodach biegali w jedną i drugą stronę urzędnicy państwowi, jednakże stali bywalcy jej salonu przez wzgląd na nią stwierdzili, że taktowniej będzie przenieść spotkania gdzie indziej. Mniej więcej w tym właśnie czasie państwo Brevoortowie doszli do wniosku, że Albany stało się dla nich zbyt prowincjonalne.
Zabawili miesiąc w Nowym Jorku, skąd zamierzali wyruszyć do Europy. Zatrzymali się w domu jednej z przyjaciółek pani Brevoort, na rogu Wschodniej Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy i Madison Avenue, ledwie kilka przecznic od rezydencji, która – czego wtedy nikt jeszcze nie mógłby podejrzewać – pewnego dnia miała się stać domem Helen. Lata później Helen zastanawiała się nawet, czy jako jedenastolatka nie zauważyła podczas tego czy innego spaceru z matką pewnego zręcznego przedsiębiorcy, który kiedyś, w przyszłości, miał zostać jej mężem. Czy tamta dziewczynka i tamten mężczyzna kiedykolwiek skrzyżowali ze sobą spojrzenia? Tak czy inaczej, wiedziała na pewno, że jako dziecko spędziła kilka nudnych godzin w towarzystwie wielu osób, które później, gdy została mężatką, zabiegały o jej uwagę i przyjaźń. W ciągu tamtego miesiąca pani Brevoort zabierała ją bowiem na wszelkie dzienne wydarzenia towarzyskie, w jakich tylko była w stanie uczestniczyć – proszone podwieczorki, prelekcje, herbatki, koncerty. To, czego Helen mogła się na nich nauczyć – jak powtarzała często jej matka – było znacznie lepszą edukacją niż lekcje botaniki czy greki, które pobierała od ojca. Helen, zgodnie ze swym zwyczajem, zachowywała podczas tych spotkań milczenie; przyglądała się i słuchała, ani podejrzewając, że za mniej więcej dekadę na powrót przypomni jej się wiele z tych twarzy i głosów. Nawet sobie nie wyobrażała, jak dobrze przysłuży jej się wtedy wiedza, kto udawał, że ją pamięta, a kto – że ją zapomniał.
***
Gdyby nie pani Brevoort, nigdy nie ułożyliby sobie życia w Europie. Po przyjeździe do Francji najęli skromne pokoje w Saint-Cloud, lecz Catherine szybko stwierdziła, że miejsce to położone jest zwyczajnie za daleko od centrum Paryża. A ponieważ miała tam do załatwienia dużo spraw, zatrzymała się na kilka dni – sama – u Lowellów na Île Saint-Louis. Stamtąd składała wizyty własnym znajomym lub osobom, o spotkanie z którymi ją proszono, i przekazywała im wieści, listy oraz prywatne wiadomości z Nowego Jorku. Nim pierwszy tydzień dobiegł końca, Brevoortów zaproszono, by zatrzymali się u Margaret Pullman na Place des Vosges. Sytuacja ta powtarzała się niemal wszędzie: Brevoortowie przybywali do Biarritz, do Montreux czy do Rzymu i najmowali za rozsądną cenę pokoje w jakimś pension czy albergo w nieco mniej prestiżowej, lecz godnej szacunku części miasta. Następnie pani Brevoort spędzała około tygodnia na odwiedzaniu znajomych, dostarczaniu liścików i zawieraniu nowych znajomości wśród mieszkających tam Amerykanów, po czym wraz z rodziną zapraszano ją w gościnę do kogoś z nich. Z czasem jednakże role się odwróciły: o ile z początku to ona zmuszona była polegać na życzliwości co zamożniejszych krajan, o tyle po roku czy dwóch popyt na jej towarzystwo wzrósł do tego stopnia, że musiała wręcz odmawiać zaproszeń, co tylko zwiększyło jej popularność. Dokądkolwiek się udawała z rodziną, stawała się jądrem łączącym wszystkich wartych poznania rodaków na obczyźnie.
Nie było bynajmniej rzadkością, że Amerykanie za granicą unikali nawzajem swojego towarzystwa. I to nie tylko dlatego, że zgodnie z niepisanym protokołem tak wypadało, ale ponieważ nikt nie chciał sprawiać wrażenia, iż nie ma w Europie żadnych przyjaciół, toteż musi polegać na znajomościach z domu, jak jakiś prowincjusz. Świadoma tej zasady pani Brevoort umiała ją znakomicie wykorzystać i stała się swego rodzaju kurierką dla pozostających w dobrowolnej izolacji amerykańskich emigrantów, którzy serdecznie witali tę jej posługę, gdyż ułatwiała im ona utrzymanie pozorów wyniosłej autonomii. To do niej zwracano się z prośbą o upragnioną rekomendację, co w przypadku innej osoby ocierałoby się o obcesowość; to ona naprawiała zerwane więzy i wykuwała nowe; to ona potrafiła wprowadzić kogoś do doborowego towarzystwa, jednocześnie (co najważniejsze) utrzymując poczucie, że towarzystwo to nadal stanowi zamknięty krąg; była też niezrównaną skarbnicą anegdot i znakomitą swatką.
Podróżując (w zależności od pory roku), czy to w góry, czy nad morze, czy przez miasta i (w zależności od wygody) zatrzymując się tam na trochę, na długo lub też pośpiesznie wyjeżdżając, Brevoortowie kreślili trasę własnej osobistej Grand Tour. Pan Brevoort większość czasu poświęcał na nauczanie córki i wyszukiwanie różnych mistycznych stowarzyszeń – spirytyzm, alchemia, mesmeryzm, nekromancja i wszelkie inne postaci okultyzmu stały się bowiem jego głównym zainteresowaniem. Helen z kolei, która i tak z ciężkim sercem pogodziła się ze stratą przyjaciela i jedynego w Europie towarzysza, jakim był dla niej ojciec, mniej więcej w tym właśnie okresie popadła w jeszcze głębsze otchłanie przygnębienia: była już starsza i na tyle oczytana i wykształcona, by zdać sobie sprawę, że Leopold zaczynał się stawać kolekcjonerem nonsensów. Jej miejsce w jego sercu zajęły teraz dogmaty i creda, które jeszcze kilka lat wcześniej stanowiłyby dla nich przedmiot wspólnych drwin i służyły za natchnienie do snucia absurdalnych opowieści. Już dostatecznym smutkiem przepełniała ją konieczność patrzenia, jak ojciec się od niej odsuwa, lecz to, że jednocześnie traciła szacunek dla jego intelektu – było miażdżące.
Mimo to pan Brevoort nie był całkowicie ślepy na talenty córki. Po kilku latach podróży musiał przyznać, że jej znajomość języków, liczb i biblijnej hermeneutyki, a także owo coś, co nazywał jej mistyczną intuicją, prześcignęło jego możliwości, i zaczął planować część ich rodzinnej trasy tak, by mogli odwiedzać różnych uczonych, którzy pomogą Helen w zdobyciu wykształcenia. Dążenie to wiodło ich do skromnych pensjonatów w niewielkich wioskach lub też hotelików na przedmieściach miasteczek uniwersyteckich, gdzie matka, ojciec i córka nie mieli za towarzystwo nikogo poza sobą nawzajem. Pan i pani Brevoort, odizolowani i wyrwani ze swego żywiołu, stawali się wtedy kłótliwi i kąśliwi. Helen coraz bardziej zamykała się w sobie, jej milczenie było zaś polem walki, na którym toczyły się narastająco zjadliwe kłótnie rodziców. Gdy jednak wreszcie nadchodził czas na rozmowę z takim czy innym znamienitym profesorem lub też autorytetem od okultyzmu, dochodziło w niej do ogromnej przemiany. Nagle stawała się krystalicznie pewna siebie – coś w niej twardniało, lśniło i się wyostrzało.
Czy to w centrum Jeny, na obrzeżach Tuluzy, czy na przedmieściach Bolonii trzymali się przeważnie niezmiennej rutyny. Najmowali pokoje w pierwszej lepszej oberży, pani Brevoort zaczynała się uskarżać, że nęka ją jakaś niedyspozycja wymagająca odpoczynku w łóżku, pan Brevoort zaś zabierał córkę do wielkiego człowieka, dla którego tam przyjechali. Jego przeciągłe i po większej części niezrozumiałe prezentacje zawsze sprawiały, że owa świetna osobistość zrazu spoglądała na niego i jego córkę z żalem i niepokojem. Wywody Leopolda bowiem nie tylko same w sobie stały się niezwykle mętne, ale także wygłaszano je w dużej mierze zmyśloną mieszanką francuszczyzny, niemieckiego i włoskiego. Niektórzy uczeni i mistycy byli pod wrażeniem wyjątkowej znajomości Pisma Świętego, jaką demonstrowała Helen, jej osiągnięć naukowych i obeznania z różnymi doktrynami ezoterycznymi. Wyczuwając ich zainteresowanie, pan Brevoort próbował wtedy coś wtrącić, oni jednak unosili dłoń, żeby go uciszyć, i do końca rozmowy nie zwracali na niego uwagi. Część z nich prosiła go wręcz o opuszczenie pokoju. Czasem też w pedagogicznym zapale chwytali Helen za udo, lecz natychmiast cofali rękę, odstraszeni jej zabójczą biernością i niezłomnym a gniewnym spojrzeniem.
Fragment książki Hernana Diaza Zaufanie, wyd. WAB, Warszawa 2023.