Zły kontynent, czyli katastrofa, czary, wyspy (nie)szczęśliwe na Biennale w Stambule Zły kontynent, czyli katastrofa, czary, wyspy (nie)szczęśliwe na Biennale w Stambule
i
Fragment ekspozycji Normana Daly'ego, zdjęcie: Sahir Ugur Eren
Opowieści

Zły kontynent, czyli katastrofa, czary, wyspy (nie)szczęśliwe na Biennale w Stambule

Stach Szabłowski
Czyta się 17 minut

Siódmy kontynent rośnie. Zasilają go śmieci z pięciu innych, zamieszkałych przez ludzi. Czy ogarnie cały świat i stanie się nową Pangeą, już nie siódmym, lecz jednym kontynentem, zrobionym z plastiku? Na razie dotarł do Stambułu – i został głównym bohaterem tamtejszego, wypasionego 16. Biennale sztuki.

Poranki w Stambule są epickie; słońce przebija się przez grube warstwy smogu, który barwi światło na nierealne kolory. Nie trzeba nastawiać budzika, żeby obejrzeć to widowisko; na ulicach śródmiejskiej dzielnicy Beyoğlu korek zaczyna się przed świtem i będzie trwał do późnej nocy; pył zanieczyszczeń wibruje od hałasu klaksonów i silników.

Nic dziwnego, że biennale zaczyna się od pracy, która zrobiona jest właśnie ze smogu. Chorwacka artystka Dora Budor zamyka zanieczyszczenia w wielkich szklanych akwariach, efektownie je podświetla i każe tańczyć pyłom zawieszonym w rytm wibracji, które transmitowane są z okolicznych placów budów. Pięknie wyglądają te chemiczne, kolorowe mgły. Kurator biennale Nicolas Bourriaud zwraca uwagę, że przypominają zjawiskowe atmosfery z obrazów Williama Turnera. Ten angielski malarz do historii sztuki przeszedł jako prekursor impresjonizmu. W historii ekologii zapisuje się jako pierwszy artysta, który jeszcze w XIX w., kiedy epoka przemysłowa była młoda, malował smog. Bourriaud proponuje, aby zobaczyć w Turnerze ojca sztuki antropocenu, nowej ery geologicznej, której bohaterem – niekoniecznie pozytywnym – jest człowiek. W tym sensie uczestnicy biennale – artyści i artystki zaproszeni do namysłu, co człowiek zrobił ze światem – są dziećmi Turnera.

Charles Avery, fot. fot. Sahir Ugur Eren
Charles Avery, fot. fot. Sahir Ugur Eren

Ostatni raz byłem na tym stambulskim biennale w 2013 r. Wtedy wystawa odbywała się w cieniu protestów i zamieszek. Zaczęło się od obywatelskiej blokady wycinki drzew w parku Gezi, kawałku zieleni leżącym w sercu miasta, przy placu Taksim. Skończyło się na wielomiesięcznej konfrontacji Turcji liberalnej i świeckiej z coraz bardziej konserwatywną i autorytarną władzą prezydenta Erdoğana. W czasie tamtego biennale przez Taksim trudno było przejść, nie roniąc łez, tyle w powietrzu wisiało gazu. W przecznicach prowadzącego na plac bulwaru İstiklal kryły się oddziały policyjnej prewencji gotowe wkroczyć do akcji, gdyby aktywiści wznowili rozruchy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tegoroczne biennale odbywa się w Stambule, który opozycja dopiero co odbiła z rąk partii rządzącej w sensacyjnych wyborach municypalnych. Utrata władzy nad stolicą to pierwsza poważna porażka, której ekipa Erdoğana doświadczyła po dwóch dekadach nieprzerwanych triumfów. Komentatorzy prorokują, że to początek końca kariery przywódcy, którego powszechnie przezywa się „sułtanem”. Erdoğan nie składa jednak broni – i to dosłownie. Czy najlepszą receptą na kryzys władzy nie jest zwycięska wojna, która odwróci uwagę obywateli od korupcji oraz narastających kłopotów gospodarczych? Armia rozpoczyna więc ofensywę w Syrii, świat się oburza, znajoma irańska artystka przysyła mi gniewnego posta, dissuje za sam pomysł jechania teraz do Stambułu; uważa, że w obecnej sytuacji politycznej biennale powinno się bojkotować. Tymczasem wskaźniki poparcia partii wodza rosną; Turcy są rozdarci między narastającym znużeniem rządami „sułtana” a spektaklem rozbudzającym ich patriotyczne emocje; cokolwiek by powiedzieć o Erdoğanie, jest mistrzem w graniu na tych uczuciach.            

Charles Avery, fot. Sahir Ugur Eren
Charles Avery, fot. Sahir Ugur Eren

A co na to wszystko sztuka – instrument tak wrażliwy na polityczne konteksty? „Jeżeli pytacie mnie, czym mierzy się siłę społeczeństwa, powiem, że kultura i sztuka znajdują się na szczycie mojej listy. Kiedy patrzymy na kraje, które uważamy za globalne supermocarstwa, pierwsze, co rzuca się w oczy, to ich kultura i ich dzieła sztuki” – to słowa samego prezydenta, wygłoszone dopiero co na otwarciu Odunpazari Modern Museum w mieście Eskisehir, 200 km od stolicy. Japońska futurystyczna architektura, brawurowo wkomponowana przez renomowane studio Kengo Kuma w pejzaż otomańskich zabytków, wypasiony, międzynarodowy program, wystawy gwiazd, wielka kasa – w Polsce o takich instytucjach możemy pomarzyć. W Turcji są liczne, zwłaszcza w Stambule. Nad Bosforem wre praca na gigantycznym placu budowy, z którego wyrasta nowa siedziba muzeum sztuki współczesnej Istanbul Modern zaprojektowana przez samego Renza Piana, współautora paryskiego Centrum Pompidou. Globalny rozmach życia artystycznego w stolicy finansowany jest z prywatnych pieniędzy. Wśród najbogatszych Turków wprost roi się od miłośników sztuki, takich jak developer, inwestor budowlany i kolekcjoner Erol Tabanca, który ufundował muzeum Odunpazari. Za kolekcjami i prywatnymi muzeami stoją najczęściej stare pieniądze, fortuny rodzin, które zbiły majątek jeszcze w latach międzywojennych, na fali modernizacyjnych przedsięwzięć ojca współczesnej Turcji Atatürka. Ci świetnie wykształceni, obyci w świecie bogacze, mecenasi kultury od pokoleń są oczywiście bardzo liberalni, uwielbiają nowe idee i współczesną sztukę, która je niesie. Erdoğan, głoszący pochwałę wartości religijnych i pozostający w sporze z zachodnim stylem życia (a zwłaszcza z ideą swobód obywatelskich), nie przeszkadza magnatom w rozwijaniu ich artystycznych pasji; tradycja tradycją, ale życie artystyczne powinno być na miarę globalnych ambicji kraju o mocarstwowych aspiracjach. Choć oczywiście ta swoboda ma granice. Na otwarciu muzeum Odunpazari prezydent nie tylko wygłosił mowę, lecz chwycił również za pędzel i na podsuniętym mu płótnie wykaligrafował pięknie arabską literę „vav”. Trudna rada, trzeba było powiesić to dzieło na honorowym miejscu; wielu artystów było zniesmaczonych, ale na otwartą krytykę zdobyli się głównie ci tureccy twórcy, którzy nie mieszkają już w ojczyźnie. Na miejscu trzeba liczyć się ze słowami; liczba dziennikarzy, którzy siedzą za krytykę władzy, na głowę mieszkańca jest w tym kraju najwyższa na świecie. W więzieniu tkwi także Osman Kavala, filantrop i szef Depo Gallery, niezależnej instytucji artystycznej ufundowanej 10 lat temu w dawnym magazynie tytoniu w dzielnicy Tophane. Jego przypadek ilustruje, co dzieje się z tymi, którzy nie chcą uszanować niepisanych, ale żelaznych zasad wyznaczających granice publicznej debaty; Kavala je przekraczał i skończył z oskarżeniem o próbę obalenia rządu.

Czy można się zatem dziwić, że Biennale w Stambule zwraca oczy w stronę siódmego kontynentu, odwracając je zarazem od wydarzeń, które mają miejsce w syryjskim Kurdystanie czy kazamatach, w których siedzą więźniowie polityczni? Za tą imprezą stoi holding Koç, należący do najbogatszej rodziny w kraju. Klan Koç to największy gracz tureckiego świata sztuki, fundator prywatnych muzeów, kolekcji, sponsor wystaw. Co dwa lata daje również mieszkańcom Stambułu zorganizowane z rozmachem biennale na najwyższym światowym poziomie, układane przez gwiazdy międzynarodowej branży kuratorskiej; wstęp jest zawsze darmowy. Sztuka to jednak tylko wierzchołek góry lodowej operacji holdingu, który macza palce praktycznie we wszystkim – od finansów i inwestycji budowlanych przez produkcję żywności po zbrojenia. Niemała część tych interesów ubijana jest z państwem. Z władzą trzeba żyć, jakakolwiek by była.

Agnieszka Kurant, fot. Sahir Ugur Eren
Agnieszka Kurant, fot. Sahir Ugur Eren

Kto szuka zatem w sztuce tematów wolności słowa, Syrii albo – nie daj Boże – Kurdów, ten musi poszukać sobie innego biennale. Do zrobienia tego, które odbywa się w Stambule, najęto Nicolasa Bourriauda – wyrafinowanego francuskiego intelektualistę, autora koncepcji estetyki relacyjnej, która zrobiła w art worldzie ogromną karierę, współtwórcę Palais de Tokyo w Paryżu, byłego dyrektora Beux-Arts, obecnie szefa muzeum sztuki w Montpellier. Bourriaud to gwiazdor, który jadł chleb z niejednego pieca, od Tajwanu po Moskwę. Wie, jak się pracuje w krajach, w których demokracja może i jest, ale raczej „suwerenna” czy „nieliberalna”, i potrafi zrobić wystawę, która będzie dobra, a jednocześnie nie doprowadzi miejscowych „czynników” do białej gorączki. W Stambule zamiast krytykować władzę, dyplomatyczny kurator woli zatem krytykować całą ludzkość – i czyni to przecież niebezpodstawnie; nie zwalajmy bowiem całego zła na Erdoğanów tego świata; wszyscy mamy swoje za uszami.

Naszym wspólnym dziełem jest np. tytułowy dla Biennale w Stambule Siódmy kontynent. Ma powierzchnię równą pięciu Turcjom i został zbudowany z milionów ton plastikowych odpadów, które dryfują po północnym Pacyfiku. Prawdziwa anty-Atlantyda doby antropocenu, wyspa, która zamiast tonąć, wynurza się coraz wyraźniej, i rośnie w oczach. Bourriaud robi z tej masy śmieci nośną metaforę. W jego narracji siódmy kontynent jest mrocznym sobowtórem Nowego Świata, ziemi obiecanej, która czeka gdzieś za morzem, by ją odkryć, posiąść i skolonizować. Siódmego kontynentu nikt nie chce podbić – jest zbudowany z odpadków. Jego materią jest to, co w naszej cywilizacji odrzucone i wyparte.

Feral Atlas Collective, fot. Sahir Ugur Eren
Feral Atlas Collective, fot. Sahir Ugur Eren

Jak jednak poucza psychoanaliza, wyparte treści wcześniej czy później wypływają na powierzchnię świadomości niczym śmieci na powierzchnię oceanu. Zresztą nie trzeba wybierać się na Pacyfik, żeby dotrzeć na siódmy kontynent – on sam już puka do naszych drzwi. Najlepszym przykładem jest Biennale w Stambule, które początkowo miało odbywać w spektakularnej scenerii historycznych stoczni Haliç w Złotym Rogu. Na miesiąc przed otwarciem okazało się, że teren jest skażony azbestem w stopniu wykluczającym wpuszczenie tam zwiedzających. Wielką wystawę trzeba było w ostatniej chwili przeprowadzić do nieoddanego jeszcze do użytku Muzeum Malarstwa i Rzeźby, które powstaje przy uniwersytecie artystycznym w dzielnicy Tophane. Na otwarciu Bourriaud zauważał, nie bez perwersyjnej dumy, że jego wystawa jest pierwszym biennale sztuki ewakuowanym z powodów ekologicznych. I kto teraz powie, że projekt kuratora jest oderwany od rzeczywistości?

Muzeum Malarstwa i Rzeźby jest jeszcze w budowie, ale już widać, że będzie to spektakularny obiekt – kolejna supernowoczesna instytucja powstająca w mieście. Czy jednak w obliczu nadciągającej katastrofy potrzebujemy jeszcze więcej sztuki? Co mogą w obliczu kryzysu zdziałać artyści?

W pierwszej części wystawy Bourriaud pokazuje nam panoramę świata doby antropocenu. Eloise Hawser zabiera nas w swojej wideoinstalacji do największej tureckiej sortowni śmieci, miejsca jakby żywcem wziętego z cyberpunkowej dystopii, w której tytanicznej wielkości roboty walczą z niekończącymi się hałdami odpadów, próbując je segregować. Ta bitwa wydaje się skazana na porażkę, artystka zaś puentuje filmy kilkoma rzeźbami, które zrobiła z recyklingowanych śmieci. Prace są piękne, ale ich wydźwięk jest melancholijny; gdybyśmy w ten sposób chcieli przerobić materiał zasilający codziennie siódmy kontynent, połowa ludzi na świecie musiałaby porzucić swoje dotychczasowe zajęcia i zabrać się za tworzenie sztuki z materiałów wtórnych.

Pod szyldem Feral Atlas Collective kryje się blisko setka artystów i naukowców, studiujących nowe ekosystemy antropocenu. Z rezultatów ich badań, przedstawionych za pomocą filmów, instalacji i rysunków, wynikają dwie wiadomości – dobra i zła. Ta pierwsza jest taka, że natura przetrwa wszystko, poradzi sobie nawet z plastikowym siódmym kontynentem; świat się nie skończy, po prostu będzie inny niż ten, który znamy. Zła wiadomość jest taka, że w tym nowym świecie może zabraknąć miejsca dla ludzkości, która nie sprosta warunkom, jakie postawiła przyrodzie.

Feral Atlas Collective, fot. Sahir Ugur Eren
Feral Atlas Collective, fot. Sahir Ugur Eren

Deniz Aktaş pokazuje hiperrealistyczne rysunki opon ma wysypiskach. Ozan Atalan zamiast rzeźby wystawia szkielet wodnego bawołu – jednej z niezliczonych ofiar błyskawicznego rozwoju Stambułu, który rozszerza swoje granice na coraz to nowe ekosystemy, jeszcze przed chwilą zamieszkałe przez dzikie zwierzęta. Polska artystka Agnieszka Kurant eksponuje fordyt, nowy, nieznany naturze minerał, spotykany w okolicach wielkich zakładów motoryzacyjnych – tworzywem tego postindustrialnego kamienia półszlachetnego są sfosylizowane lakiery samochodowe. Czy jest jakąś pociechą, że wśród warstw odpadów antropocenu znajdą się produkty uboczne cywilizacji, które będą na swój sposób piękne? Na szczęście nie jest to jedyna odpowiedź, którą ma w zanadrzu Bourriaud. Od epatowania pejzażem upstrzonym szkieletami, przemysłowymi skamieniałościami i inwazyjnymi gatunkami żerującymi na plastiku, wystawa niepostrzeżenie przechodzi do prac, w których artyści szukają jakiegoś nowego paradygmatu, języka, którym można by inaczej, jeszcze raz opowiedzieć relacje między człowiekiem a światem, między tym, co ludzkie i nie ludzkie. Mową nowoczesności nie da się wyrazić tej nowej myśli; nowoczesność była świetna w kolonizowaniu świata, w eksploatowaniu ludzi, zwierząt i zasobów. Wygląda jednak na to, że ta ścieżka może doprowadzić nas już tylko na siódmy kontynent zbudowany ze śmieci. Bourriaud pokazuje więc artystów reinterpretujących dyskursy kultur pozaeuropejskich, poszukujących rozwiązań w starych i nowych rytuałach, w szamanizmach i technoszamanizmach. Czary? Dlaczego nie – co właściwie mamy do stracenia? Francuska artystka Suzanne Husky zaprasza na seans z udziałem Starhawk, feministki, pisarki, wiedźmy, kapłanki kultu ziemi. W ciemnej sali obraz czarownicy wyłania się z mroku projekcji wideo; Starhawk gra na bębnie i melorecytuje pieśń o wzroście, śmierci i regeneracji. Ma charyzmę ta duchowa przewodniczka, trzeba jej to przyznać. Kiedy poleca z ekranu robić wdechy i wydechy, przyłapuję się na tym, że bezwiednie wykonuję ćwiczenia oddechowe pod dyktando Starhawk. Nie jestem jedyny; inni widzowie obecni w sali także rytmicznie posapują. Wychodzimy zdezorientowani. Czy podczas tego seansu zbliżyliśmy się do jedności z ziemią i światem – czy też w gruncie rzeczy przeżyliśmy jeszcze jedną newage’ową iluzję w duchu Ezo-TV, spotkanie z Kaszpirowskim, tyle że w lepszym, bo artworldowym, wydaniu?

Denis Aktas, fot. Sahir Ugur Eren
Denis Aktas, fot. Sahir Ugur Eren

Bourriaud zostawia nas z tym pytaniem, ta część wystawy się kończy i na ciąg dalszy biennale trzeba przenieść się z nieukończonego Muzeum Malarstwa i Rzeźby do najściślejszego centrum miasta. Tam, w Pera Museum, kolejnej instytucji należącej do holdingu Koç, kurator zastępuje katastrofistów, szamanów, ekologów i czarownice, artystami, którym bliżej do figur antropologów czy archeologów. Kultury, których meandry zgłębiają ci badacze, okazują się jednak fikcyjne, egzotyczne bóstwa zmyślone, archeologiczne artefakty zaś – spreparowane. Niektóre z tych fikcji są fascynujące, np. Charles Avery zmienia jedną z reprezentacyjnych sal wystawowych w targ rybny, na którym w koszach wystawione są szklane węgorze, figury potwornych, a jednocześnie apetycznych owoców morza (szkoda, że to tylko rzeźby), jakichś niewymownych stworów. Ta scenografia – i menażeria – pochodzi z Wyspy, zmyślonego lądu, którego przedstawianiu artysta poświęcił ostatnie kilkanaście lat. Rysunki, mapy, sceny rodzajowe – wszystko służy rozbudowywaniu obrazu i mitologii tego fikcyjnego miejsca, zawieszonego między posttechnologiczną dystopią a budowaną na gruzach nowoczesności utopią.

Jeszcze ciekawszy jest przypadek Normana Daly’ego, urodzonego w 1911 r. amerykańskiego artysty, który w latach 70. rozpoczął monumentalny projekt poświęcony zapomnianej cywilizacji Llhuros. Taka cywilizacja nigdy nie istniała, a jednak za sprawą Daly’ego pozostały po niej setki artefaktów – posążków, biżuterii, broni, obiektów kultu i przedmiotów, których przeznaczenia na razie nie udało się odgadnąć. Do tego mamy masę fotografii przedstawiających ruiny Llhurosjańskich budowli, dokumentów, archeologicznych analiz, interpretacji. Daly zmarł w 2009 r.; zaginionej cywilizacji oddał bez reszty cztery ostatnie dekady swojego długiego życia. Na biennale możemy zobaczyć jedynie drobny fragment tej wspaniałej i zarazem obłąkańczej kreacji, bardzo borgesowskiej z ducha. Sceptyczny widz dostrzeże bez trudu, że starożytne „znaleziska” z Llhuros – rytualne maski, włócznie, stalle nagrobne – wykonane są z zardzewiałego złomu, części samochodowych, odpadków, które można znaleźć – dosłownie – na śmietniku, skąd artysta zresztą rzeczywiście czerpał często materiały do realizacji swojego przedsięwzięcia. Czy jednak fantazje Daly’ego aż tak bardzo różnią się od wyobrażeń, które snujemy na temat przeszłości, aby budować swoją teraźniejszą tożsamość na strzępach zmitologizowanej historii zaprzęgniętej w służbę polityki? W Polsce rozumiemy problem polityki historycznej aż za dobrze, jesteśmy w tym zresztą bardzo podobni do Turków, którzy także lubią odurzać się narkotykami swoich dziejów, dyskursami przeszłej chwały. Szalony projekt Daly’ego ciekawsze pytanie stawia jednak o przyszłość. Kiedyś wyobrażaliśmy sobie ją jako erę, w której ludzkość podbijać będzie kosmos i kolonizować przestrzenie międzygwiezdne tak, jak w czasach nowożytnych kolonizowała własną planetę. Czy jednak o wiele bardziej prawdopodobny scenariusz naszej przyszłości nie jest losem kolejnej „zaginionej cywilizacji”, której szczątki odkopywać będą jacyś przyszli archeolodzy?

Norman Daly, fot. Sahir Ugur Eren
Norman Daly, fot. Sahir Ugur Eren

Z tą niewesołą myślą wsiadam na prom wypływający spod oblężonego przez wędkarzy mostu Galata. Bourriaud puentę swojego biennale urządził na jednej z Wysp Książęcych na morzu Marmara. A zatem na wyspę! – jakże stosownie na wystawie, która w tytule ma dryfujący siódmy kontynent.

Po drodze czarne myśli o monstrualnych plamach śmieci i szczątkach naszej cywilizacji, które ktoś kiedyś wykopie z piachu (oby nie radioaktywnego), rozwiewają się w morskiej bryzie. Zniknął wreszcie chemicznie żółty stambulski smog, mieszkańcy molocha tłumnie płyną za miasto, bufet jest oblężony, młodzieńcy nielegalnie popalają papierosy na pokładzie, a dziewczyny z głębokiej Anatolii śpiewają ludowe piosenki i zbierają drobne do bębenka; mają niezły urobek.

To już kiedyś było, na tym samym biennale. W 2015 r. kuratorka 14. edycji Carolyn Christov-Bakargiev również rozciągnęła swoją wystawę na Wyspy Książęce. W czasach Bizancjum używano ich jako miejsc zsyłki niewygodnych książąt i księżniczek – stąd wzięła się nazwa archipelagu. Władcy imperium osmańskiego kontynuowali tę tradycję, z upiornym finałem. W XX w. przesiedlanie na wyspy członków rodziny panującej od dawna należało do przeszłości, ale książęta i księżniczki zostały zastąpione przez psy. W 1911 r. władze Stambułu, w ramach porządkowania miasta, wpadły na pomysł wyłapania wałęsających się po ulicach bezpańskich zwierząt i wywiezienia ich na wyspę Sivriada. Na pozbawiony wody, bezludny skrawek lądu trafiło 80 tys. psów, które ginęły tu z pragnienia, pożerały się nawzajem i tonęły, bezskutecznie usiłując wydostać się z tego piekła. Smród gnijących psich trupów wiatr gnał do samego Stambułu, podobno słychać było także wycie konających. Kiedy agonia się skończyła, miasto nawiedziło trzęsienie ziemi. Powszechnie widziano w nim karę za psi holokaust. Z kolei Christov-Bakargiev, wysyłając publiczność na Sivriadę, podpowiadała zobaczenie w zagładzie psów złego omenu zapowiadającego ludobójstwo popełnione na Ormianach, które zaczęło się zaledwie cztery lata później, w 1915 r.

Nasz prom mija jednak owianą złą sławą wyspę psów i przybija do Büyükady. Zsyłano tu kiedyś ludzi? Nie najgorsze miejsce na zsyłkę, właściwie śródziemnomorski raj na ziemi. Nie ma tu prawie samochodów, tej plagi, która wypełnia ulice Stambułu wiecznym korkiem, chmurami spalin i hałasem klaksonów. Jest za to mnóstwo zieleni, której tak brakuje w metropolii. I to wszystko raptem półtorej godziny promem od centrum przeludnionego miasta. Stambuł ma oficjalnie 16 mln mieszkańców, w rzeczywistości żyje tu znacznie więcej ludzi, zwłaszcza od czasu, kiedy do metropolii zaczęli przenikać nielegalnie uchodźcy z Syrii; wielu zasiliło szeregi bezdomnych, którzy nocami grzebią w śmietnikach w poszukiwaniu resztek jedzenia z restauracji w zonie turystycznej. Lądem z tego miasta nie sposób się wydostać; z centrum można jechać godzinami, a metropolia ciągnie się dalej, jakby nie miała końca.

Nic dziwnego, że Büyükada należy do miejsc, które mieszkańcy centrum wybierają na weekendowy piknik. Bogaci mają tu z kolei swoje podmiejskie rezydencje – najpiękniejsze z nich to wspaniałe drewniane wille z początku wieku; orientalna secesja wyłania się spośród magnolii, drzewek cytrynowych i figowców. Przy okazji biennale można wejść na teren niektórych z tych posesji. W jednej z nich amerykański artysta Glenn Ligon pokazuje wystawę, której głównym bohaterem jest James Baldwin, afroamerykański pisarz, ikona ruchu walki o prawa obywatelskie czarnych, ale również ważna postać w batalii o emancypację osób nieheteronormatywnych. Baldwin spędził większość życia na dobrowolnym wygnaniu z USA, podróżował po świecie, a w latach 60. osiadł na dłuższy czas w Stambule. Ligon brawurowo wplata postać pisarza, geja, czarnego, obcego w obcym mieście w przewodnią myśl, która wyłania się z biennale Bourriauda. Jeżeli jest dla nas jakaś nadzieja, to w przezwyciężeniu konceptu inności, przekroczeniu podziału na „my” i „oni”. I nie chodzi już tylko, jak w czasach Baldwina, o Innych, których odmienność definiują rasa, orientacja seksualna czy narodowość. Chodzi również o „nas” i „świat”, który zbyt długo postrzegaliśmy jako wielkiego Innego. Musimy zrozumieć, że nie jesteśmy władcami, właścicielami ani użytkownikami świata, tylko jego częścią. Inaczej wszyscy skończymy na siódmym kontynencie.

*

16. Biennale w Stambule: „Siódmy kontynent”
kurator: Nicolas Bourriaud
do 10 listopada
www.bienal.iksv.org

 

Czytaj również:

Sztuka, która drażni spojówkę Sztuka, która drażni spojówkę
i
Maria Ewa Łunkiewicz-Rogoyska, „Autoportret”, 1930 r.; dzięki uprzejmości spadkobierców; ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie
Doznania

Sztuka, która drażni spojówkę

Libera wybiera, czyli subiektywny poczet polskich artystów
Zbigniew Libera

Podobnie jak wielu innych ważnych i obecnie zapomnianych polskich artystów, których aktywność przypadła na pierwszą połowę XX w., bohaterka dzisiejszego „wyboru” pochodziła z Podola.

Maria Ewa Łunkiewicz-Rogoyska, w skrócie M.Ewa albo po prostu Mewa – jak o niej mówiono – urodziła się 5 kwietnia 1895 r. w liczącej nieco ponad 400 mieszkańców wsi Kudryńce nad Zbruczem w powiecie Kamieniec Podolski. Wieś należała do rodziny Koziebrodzkich, a dzierżawił ją ojciec artystki Stanisław Chmielowski, który tak jak jego starszy brat Adam odebrał wykształcenie w Instytucie Politechnicznym i Rolniczo-Leśniczym w Nowej Aleksandrii, jak w owym czasie nazywało się miasto Puławy. Adam Chmielowski, jak słusznie przypuszczacie, to właśnie ów słynny katolicki święty Brat Albert, który stracił nogę w czasie powstania styczniowego, został malarzem, aby ostatecznie w latach 90. XIX w. porzucić sztukę i założyć w Krakowie zgromadzenie albertynów i albertynek, gdzie prowadził działalność na rzecz najuboższych i osamotnionych. Matka Mewy – Maria z Kłopotowskich – również uprawiała malarstwo. Sztuki tej uczyła się w bliżej nieokreślonej pracowni w Paryżu, a także na kursach Adriana Baranieckiego w Krakowie. Nic dziwnego, że rodzinny dom Mewy wypełniony był obrazami nie tylko matki i wuja Adama, ale też zaprzyjaźnionego z rodziną Chmielowskich Stanisława Witkiewicza, który w 1911 r. podarował im kilka swoich pejzaży górskich. Znacznie później, bo w roku 1937, syn sławnego malarza, Witkacy, namalował jej portret, a nawet dedykował dwie ze swoich książek: Szkice estetyczne (1922) i Teatr. Wstęp do teorii Czystej Formy w teatrze (1923). Mewa miała dwóch starszych braci, Teodora i Adama, oraz jednego młodszego – Tadeusza.

Czytaj dalej