W grudniu 1951 r. na ekranach amerykańskich kin pojawił się film, o którym co prawda nie pamięta już nikt, ale który na zawsze zmienił to, jak brzmi kino.
Dokładnie 70 lat temu w amerykańskich kinach zadebiutowały Odległe bębny. Ten western w nietypowej scenerii (zamiast pustyń Utah – mokradła Florydy) miał potencjał na zostanie hitem. Reżyserował go Raoul Walsh zaraz po nakręceniu serii popularnych filmów gangsterskich z Jamesem Cagneyem i Humphreyem Bogartem, w roli głównej wystąpił Gary Cooper, będący wlaśnie u szczytu kariery. Mimo że recenzje były raczej pozytywne: „To dzika gra w kotka i myszkę, w przepięknym technikolorze. Doświadczony reżyser potrafi wszystko utrzymać w napięciu i suspensie, chociaż jest dość krwawo”, mogliśmy przeczytać w jednej z nich – to jednak serc widzów nie uwiódł i dzisiaj ze świecą go szukać w zestawieniach 100 najpopularniejszych filmów.
I pewnie byłby jednym z setek westernów, jakie ówcześnie powstawały a o których pamiętają tylko najbardziej zagorzali fani gatunku, gdyby nie jedna scena. W pewnym momencie, gdy ekipa Coopera brodzi po pas w bagnistej wodzie, jednego z kowbojów pożera aligator. Konając, wydaje z siebie krzyk. Jeśli masz dobre ucho, może wydawać ci się znajomy. Może pamiętasz go z Władcy Pierścieni, Gwiezdnych Wojen albo Indiany Jonesa? Albo filmów Quentina Tarantino lub produkcji studia Pixar?
„Nawet bez sześćdziesięcioletniej reputacji