Udane lądowanie promu kosmicznego znaczy w NASA tyle, co „żyli długo i szczęśliwie” w baśni. Misja zakończyła się sukcesem – Houston, nie mamy problemu! – można rozejść się do domów.
W Lucy in the Sky debiutujący w pełnym metrażu reżyser Noah Hawley zagląda jednak za kurtynę tego rzekomego happy endu. Próbuje wejść w buty kogoś, kto spojrzał na Ziemię z kosmosu i zobaczył, że to tylko mała niebieska kropka w oceanie czerni. Czy po takiej zmianie perspektywy łatwo wrócić w okowy starej dobrej grawitacji?
„Trudno ubrać to w słowa” – podsumowuje astronautka Lucy Cola (Natalie Portman) swój pobyt w przestrzeni kosmicznej. Przyznaje jednak, że „nigdy nie czuła bardziej, że żyje” niż tam, u góry. Lądowanie to zatem, dosłownie i w przenośni, zejście na Ziemię: międzygwiezdne bezdroża ustępują nagle czterem ścianom domku na przedmieściach, a panoramiczny, szeroki kadr symbolicznie zwęża się w klatkę niemalże kwadratowego formatu 4:3. Nic dziwnego, że Lucy chce czym prędzej wrócić na orbitę, bo nie potrafi na powrót zaaklimatyzować się w prozaicznej codzienności. Wkrótce zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością.
O co chodzi? Opowieść o Lucy zainspirował prawdziwy przypadek astronautki Lisy Nowak, która po powrocie na Ziemię przeszła załamanie nerwowe i w dość spektakularny sposób zadarła z prawem. Hawleya interesują jednak nie tyle biograficzne fakty (nieprzypadkowo zmienia nazwisko bohaterki), ile sam punkt wyjścia. Motyw „odlotu” astronautki kipi przecież od tematycznego potencjału – i twórca uderza do wszystkich bramek naraz. Mamy tu historię Ikara, który spalił się, podlatując za blisko Słońca. Mamy opowieść o narkotycznym doświadczeniu i syndromie odstawienia. Mamy motyw przepracowywania traumy. Mamy wreszcie genderową alegorię kobiety zmuszonej do walki o swoje w strukturach patriarchatu.
Ten ostatni wątek zajmuje chyba najwięcej miejsca. Twarda babcia (Ellen Burstyn) wpoiła Lucy mantrę o kobiecej sile, którą ta stara się przekazać swojej młodej wnuczce – tyleż słowem, co przykładem. Lucy jest przecież prymuską, która samodzielnie wyciągnęła się z rodzinnego bagna aż na orbitę okołoziemską. Odniosła przy tym sukces w męskim środowisku, zadając kłam płciowym stereotypom. Teraz to ona wraca do domu z misji, a jej mąż (Dan Stevens) czeka wiernie z uśmiechem na ustach, przygotowując obiad.
Jej emancypacja nie oznacza jednak feministycznej idylli: wyśrubowane standardy NASA sprawiają, że każda inna kobieta w zespole automatycznie staje się rywalką. I choć Lucy dokonuje kolejnych ponadludzkich wyczynów, niektóre mury pozostają nie do obalenia. Zawsze jakiś przełożony może usadzić ją klasycznym: „Jesteś świetna, ale dajesz się ponieść emocjom”. Właśnie w tę stronę podąży zresztą fabuła: początkiem końca Lucy będzie romans z innym astronautą (Jon Hamm). Ich związek zacznie się może górnolotnie, niczym duchowe porozumienie między tymi, którzy byli w kosmosie i „widzieli twarz boga”. Skończy się jednak niczym gówniarski wybryk nastolatki, która straciła głowę dla chłopaka.
I choć brzmi to wszystko ciekawie, nie sposób nie rozpatrywać Lucy in the Sky w kategorii „ambitna porażka”. Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że Hawley zamierzył się na arcydzieło i – zupełnie jak w przypadku Lucy – ambicja zwiodła go na manowce. Reżyser niby towarzyszy swojej bohaterce na każdym kroku, Portman niby kreuje z poświęceniem pełnowymiarową postać, z osobną fryzurą, akcentem i osobowością. Ale doświadczenie bohaterki pozostaje dla nas obce, niedostępne, jej wybory są niezrozumiałe, jej perypetie nie wciągają. A jeśli miała zaintrygować nas sama tajemnica – to nie wyszło.
Zostaje nam więc formalny rozmach. Hawley faktycznie robi tu naprawdę świeże rzeczy z przeformatowaniem obrazu, z ostrością, z nagłymi cięciami na ścieżce dźwiękowej, z wizualnymi niuansami (gdy Lucy idzie ze znajomymi do kręgielni, kule, którymi rzucają, wyglądają jak małe Ziemie). Wszystko to świetnie oddaje stan „odklejenia” bohaterki. Ale trąci też odrobinę cyrkową sztuczką. Już kręcąc serial Legion, Hawley dowiódł, że ma słabość do stylistycznych fajerwerków: na wysokości drugiego sezonu zaczęły one wchodzić w drogę samej opowieści, stając się sztuką dla sztuki, jałowym kombinowaniem. W Lucy in the Sky jest na odwrót: kalejdoskop efektów nie tyle utrudnia zrozumienie historii, ile zbyt usilnie wykłada nam jej konteksty.
Weźmy na przykład piosenkę Beatlesów, do której nawiązuje tytuł filmu. Wiadomo przecież, o co chodzi, nie trzeba domykać cytatu. Hawley nie potrafi jednak się powstrzymać. Inscenizuje w rytm szlagieru całą sekwencję i dochodzi aż do łopaty refrenu – żeby tylko nawiązanie było czytelne. Na tym zresztą nie koniec banałów: przemianę bohaterki symbolizuje więc motyw poczwarki, seksualne zbliżenie rymuje się zaś – wiadomo – ze startem rakiety. Jakimś cudem jest to wszystko zarazem zbyt łatwe i zbyt skomplikowane.
Reżyser chce intrygować, ale założoną sobie zagadkowość podkopuje nieustannie za pomocą zgranych metafor. Efektem jest konfuzja. Lucy in the Sky to film równie zagubiony, co jego bohaterka, miotający się między bolesnym banałem a nieprzeniknioną tajemnicą, między histerycznymi zrywami a filozoficzną medytacją, między biegunami melodramatu i artystycznej pretensji. Starcie przeciwieństw nie generuje jednak iskier, nie tworzy się tu żadna nowa jakość. Szkoda, bo teoretycznie Hawley miał wszystkie składniki, by wzlecieć. Grawitacja jednak wygrała, start się nie udał. Houston, mamy problem.