Mateusz Demski: W listopadzie 2018 r. spotykał się Pan z widzami przy okazji projekcji filmu Amator. Czy opowiadanie o pracy z Kieślowskim nie staje się powoli męczące?
Jerzy Stuhr: Nigdy nie miałem takiego poczucia, bo widzowie chcą do niego wracać. Niedawno byłem na przeglądzie filmów Krzysztofa na Teneryfie. Dzikie tłumy. Nie wyszedłem ani na chwilę z hotelu, udzielałem wywiadu za wywiadem. Czuję się w obowiązku, żeby o tej pracy opowiadać, odkrywać jego filmy na nowo, szerzyć jego myśl. Tę widoczną w sztuce, ale też w życiu prywatnym. Jego rozterki, zmagania ze światem i szalone poszukiwania metafizyki.
Faktycznie, wciąż wydobywamy na wierzch nowe elementy z Kieślowskiego, które teraz zyskują dla nas sens i wagę. O czym dziś jest dla Pana Amator?
Kiedy film wchodził na ekrany, był dla mnie opowieścią o podwójnej grze, podwójnym uwikłaniu, w którym się wtedy znajdowaliśmy. Ten odbiór się zmieniał, aż najbardziej zaczęły dotykać mnie wątki osobiste bohatera. Bezgraniczne pochylenie się Krzysztofa nad człowiekiem – to najlepiej dziś pamiętam. Potyczki z dyrektorem fabryki, władza, temat odpowiedzialności twórcy odeszły na dalszy plan. Kolejne pokolenia moich studentów też dorastały do interpretacji Amatora. Dla każdego rocznika znaczył coś innego. Dziś student aktorstwa powie, że jest to film o rodzącym się w człowieku artyście i cenie, którą trzeba zapłacić w życiu prywatnym za chęć bycia niezależnym.
Jak