Margreth Olin trzy dekady temu opuściła rodzinny dom. Dzisiaj wraca z kamerą w górskie rejony zachodniej Norwegii, by podążyć śladami rodziców, przodków i zadać sobie pytania, kim jest i skąd pochodzi.
Pieśni ziemi to opowieść o odkrywaniu korzeni, oswajaniu lęku przed przemijaniem, a także niezwykły (również wizualnie) poemat o pogłębianiu więzi z naturą. Z jego reżyserką rozmawia Mateusz Demski.
Mateusz Demski: Zacznijmy od tego, co kryje się pod tytułem. O czym śpiewa ziemia?
Margreth Olin: Kiedy byłam mała – miałam może sześć lat – tata zabrał mnie po raz pierwszy na spacer po lodowcu. Stanęliśmy u jego podnóża i nasłuchiwaliśmy dobiegających stamtąd dźwięków. Kapanie wody pod lodem przypominało tykanie zegara. Wiatr wiał przez szczeliny w pokrywie lodowej, aż w końcu zmienił się w muzykę z konkretną tonacją. Pamiętam, jak zapytałam ojca, czy gdzieś w tych mroźnych otchłaniach gra orkiestra. Wtedy obudziło się we mnie uczucie, że pierwotne siły ziemi, które ukształtowały krajobraz moich rodzinnych stron, komponują tam swoje pieśni.
To było wiele lat temu, lecz dobrze zapamiętałam ten moment. Naznaczył mnie na całe życie, pomagał jako dokumentalistce. Bo kino jest z zasady sztuką słuchania. Chodzi o słuchanie siebie, swojego głosu i poszukiwanie w tym głosie odpowiedzi na pytanie, dlaczego chce się zrobić taki, a nie inny film. Ale to jest też sztuka wsłuchiwania się w głosy świata, który opowiadany jest nam nie tylko językiem ludzi, lecz także natury.
Twój ojciec, mimo że&nbs