Codzienność przypomina rozpędzoną karuzelę z zadaniami. Zdecydowanie łatwiej spaść z niej ze zmęczenia, niż choćby odrobinę zwolnić jej bieg.
– Za dużo myślisz – mówi pani Sa, pochylając się nade mną. – Wszystko ci się blokuje. – Kładzie ciepłą dłoń na przeponie i uciska. – Nie umiesz oddychać.
Przyszłam na masaż z zatkanym nosem i teraz czuję, jak intensywny, gorący aromat olejku kamforowego wypełnia mi płuca, a posmarowane skronie pieką. Pani Sa rozpoczyna naukę oddychania. Pokazuje, jak wciągać powietrze nosem, długo i nieśpiesznie, aż rozejdzie się po ciele. A wydychać ustami – wolno, utrzymując kontrolę nad jego strumieniem.
– Tak będziesz teraz zaczynać i kończyć dzień. Po pięć wdechów na początek, potem stopniowo zwiększaj. Twoje ciało rozkłada napięcia i nieźle sobie radzi, ale bez oddychania nic tutaj nie zmienisz. – Dotyka mojej głowy. Zabieg relaksacyjny staje się lekcją dobrego życia. Pani Sa słynie z tego, że bezbłędnie odnajduje problemy, z którymi przychodzimy. Któregoś razu próbowałam jej pokazać, że boli mnie napięta szyja. Zajęta rozgrzewaniem olejku nawet nie zerknęła, tylko odparła: – Ty się połóż, ja ci powiem, co dolega.
Każda wizyta jest nauką. Masażystka znajduje złogi stresu i zmęczenia, a potem zadaje mi ból, by od nich uwolnić. Przy okazji uzmysławia, co sobie robię, odmawiając ciału i umysłowi regeneracji. Nie chodzę do niej dla przyjemności, raczej z troski, odkąd wiem, że nie umiem odpoczywać.
Dziś kończy przykazaniem: – Rób oddechy po przebudzeniu i przed snem. Myśleć trzeba, ale wyrzucać napięcie i zmęczenie też. – Podaje mi szlafrok i patrzy w oczy. – Przyjdź za dwa tygodnie. Sprawdzę.
Wniosek o urlop
Prawdę mówiąc, pani Sa nie odkrywa przede mną nic nowego. Dobrych 15 lat wcześniej fizjoterapeuta rozwiązał zagadkę moich cielesnych napięć, uzmysławiając mi, że kluczowe zakończenia nerwowe mózgu biegną do żołądka. I przepowiedział, że jeśli nie zmienię sposobu życia, które polega na kumulowaniu wysiłku bez dawania sobie ulgi, problem wróci. Minęło kilka lat, a inna wnikliwa fizjoterapeutka bez trudu ustaliła, że źródłem uporczywego bólu pleców jest moja potwornie napięta przepona. Wyłam z bólu i wdzięczności, gdy wyzwalała mnie od niewidzialnego pasa opinającego wpół przez wiele miesięcy. Wysłała mnie na jogę, do psychiatry, zaleciła ćwiczenia i… zmianę trybu życia. Kto nie słyszał tej frazy, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Nie mogę więc powiedzieć: nie wiedziałam. Przeciwnie, doskonale zdawałam sobie sprawę, że każdego dnia ignoruję potrzebę odpoczynku i relaksu. Robię to samo, co wielu z nas. Żyję w separacji od prawdy o własnej fizyczności. Dzień po dniu odsuwam regenerację na jakieś potem, na nigdy nienadchodzące jutro. Na margines. A całe pole istnienia oddaję aktywności, działaniu, myśleniu i robieniu. „Odpoczynek – spoczynek” ironizuje moja głowa, deprecjonując chwile zatrzymania jako zapowiedź śmierci, całkowitego wyłączenia systemu. Człowiek współczesny boi się przestać, jakby przerwanie czynności miało zapowiadać indywidualną apokalipsę. Robię, więc jestem. A robię tyle, że od dawna przypominam robota. Nie jestem pewna, czy przeżywam własne życie, czy je przerabiam. Na pulpę – długą listę wykonań i osiągnięć, które mogą zaimponować jedynie kierownikowi zmiany w fabryce życia. Niestety jestem nim ja. I jakaś część mojego umysłu kocha te 300% normy, odrzuca wszelkie wnioski o urlop albo neguje prawo do regeneracyjnej przerwy.
Czasami, między robieniem a robieniem, przemyka fantazja, by zastrajkować przed samą sobą. Rzucić wszystko i jechać na Mazury, słuchając w samochodzie audiobooka z nowym kryminałem. I siedzieć nad Bełdanami, patrząc, jak patyki bujają się w wodzie przy brzegu. Świat gna na złamanie karku, a patyk po trzech godzinach jest z grubsza w tym samym miejscu. Byłabym jak ten patyk. Ukołysana, niezmęczona, w miejscu.
A czasem mam marzenie, żeby pewnego dnia już nie dać rady. Nie wstać z łóżka, załamać się. Przerwać ten ciąg nieustannego udowadniania, że „mogę więcej, mogę wszystko”. Niestety, sił mi nie brakuje. W sposób sabotujący własne pragnienie odpoczynku i zwolnienia wciąż uruchamiam jakieś nowe pokłady mocy do kolejnych zadań.
Dlaczego bycie osobą zapracowaną, bardzo zajętą, dysponującą zapchanym kalendarzem ma współcześnie tak wielką wartość? Napięty grafik to dziś waluta cenniejsza niż pękaty portfel, to emblemat człowieka, któremu się udaje i powodzi: jest rozchwytywany, świat się bez niego nie może obejść. W takim układzie zmęczenie staje się przejawem sukcesu i spełnienia. Przepracowanie – stanem pożądanym w kulturze niedopuszczającej porażek ani usterek. Przecież żyjemy w rzeczywistości nieomal bezawaryjnej – rzeczy i urządzenia psują się już sporadycznie, warsztaty naprawcze są rzadkością, sprzęty się raczej wymienia, niż reperuje. Czemuż z nami miałoby być inaczej? Dopóki żyjemy, działamy. I marzy się nam śmierć w stylu tytanów: Tadeusza Łomnickiego (zmarł na scenie, grając) albo Władysława Bartoszewskiego (swego niespodziewanie ostatniego dnia był w biegu, między kilkoma sprawami). Wiąże się z tym fantazja o byciu tak zajętym, że się własnego końca nie dostrzeże. Odkurzacze też działają bez zarzutu, ich silniki przepalają się nagle i wtedy nie ma czego ratować. Jest po sprawie. Po życiu.
Fatamorgana mocy
Pułapka atrakcyjności takiego ujęcia od dawna stanowi dla mnie zagadkę. Co tak magnetyzuje mnie w byciu aktywną, co nie pozwala się zatrzymać, zagapić, pobimbać na kanapie? Odpowiedzi znalazłam dwie: zewnętrzną i wewnętrzną, obie wydają się równie ważne i prawdziwe.
– Niełatwo ci uznać, że masz ograniczenia. – Moja terapeutka nie pierwszy raz używa tej frazy. – Musiałabyś zgodzić się na to, że nie jesteś wszechmocna.
Krążymy wokół tego tematu od dawna, na razie bez przełomu, ale i taka bywa natura psychoterapii: to samo miejsce czasem trzeba odwiedzić wielokrotnie, kilka razy rozbić się o tę samą ścianę, by pewnego dnia opuścić przymus powtarzania i zrobić coś inaczej niż dotąd. Praca nad sobą wymaga cierpliwości, to mnie nie zniechęca. Przecież uwielbiam coś robić. Umysłowo też nieźle opanowałam wyjaśnienie własnego potrzasku.
Jak wielu ludzi z domów dysfunkcyjnych, czyli w jakiś sposób zakłóconych, niemogących zaoferować dziecku stabilnego i bezpiecznego dorastania, w przeszłości zaznałam chwil, w których ponad miarę uruchamiałam własne moce. W moim przypadku była to parentyfikacja – dość powszechne zjawisko polegające na tym, że dzieci przejmują role opiekuńcze wobec dorosłych, którzy z czymś sobie nie radzą, są w kryzysie psychicznym, chorują. Wówczas dziecko odpala własną wszechwładzę, by stanąć na wysokości przerastającego je zadania. W jakimś sensie wciąż tkwię w tamtej roli: umiem wziąć na siebie za dużo, a potem jakoś tę furmankę wyładowaną zadaniami dowieźć do celu. I to bycie po stronie siły, powtarzająca się satysfakcja z dawania rady mają w sobie aspekt upajający.
Trudno zrezygnować z grania roli heroski we własnej opowieści.
Ale trudno tylko o tyle, o ile się wierzy, że jedyną alternatywą jest katastrofa niemocy. Przed przerwaniem nieustannej nadprodukcji powstrzymuje nas wyobrażenie, że zastopowanie aktywności zepchnie w otchłań: depresji, dezaktywacji, porażki, a tak naprawdę w skrywaną głębiej za nimi dolinę śmiertelności. Przyznać, że nie możemy wszystkiego, to zrozumieć, że ten bal kiedyś się skończy. Życie – takie, jakim je rozumiemy w wymiarze ziemskim – ma granice. Dopóki zachowujemy się, jakby ich nie było, prowadzimy grę z rzeczywistością.
W myślach kołacze mi tytuł słynnej książki niemieckiej psychoanalityczki Karen Horney Neurotyczna osobowość naszych czasów, którą opublikowała w 1937 r. Autorka urodziła się w 1885 r. i dawno już zdiagnozowała podłoża nowoczesnych nerwic, pisała o naszych wewnętrznych konfliktach, wielkiej potrzebie bezpieczeństwa. Jej książka to klasyk, filar psychologii. A jednak dziś jesteśmy o krok dalej – dalej od samych siebie. Nerwice przesłoniliśmy dodatkowym pancerzem efektywności. Pora więc na zaktualizowane opracowanie zatytułowane „Wycieńczona osobowość naszych czasów”.
Kluczowe wydaje mi się tu odłączenie swego istnienia od prawd przyrodniczych. Czyli od własnej biologii. Nasza dobrowolna ślepota na ożywione otoczenie, które funkcjonuje w rytmie dnia i nocy, snu i regeneracji oraz rocznego cyklu przemiany. Wiele roślin i zwierząt odpoczywa każdego dnia albo przez całą zimę, natura regeneruje się na naszych oczach. Ale odwracamy wzrok, przyznając technologii rolę tej, która wyznacza nam cywilizacyjne aspiracje i cel. A jest nim całodobowa aktywność na pełnych obrotach, bez przerwy na doładowanie baterii. Technologia wygrywa, bo – w przeciwieństwie do przyrody – jest naszym dziełem, naszym dzieckiem. To z niej chcemy być dumni. Co więcej, ufamy, że zbawi nas od naturalnej prawdy o kresie.
Karuzela z omdleniami
Odpoczynek jest w takiej hierarchii spraw pojęciem wyklętym, a w najlepszym razie koniecznością, dla której najlepiej znaleźć miejsce gdzieś pomiędzy zadaniami. Skoro już musi istnieć, upchnijmy go tam, gdzie nie będzie przeszkadzał. Czytałam poradniki o supermocy mikrodrzemek oraz o wykorzystywaniu drobnych chwil, np. jazdy autobusem do pracy, na celebrowanie zaklętego w nich relaksu. Szanuję te podpowiedzi, ale trudno mi nie dostrzegać ich przewrotnego znaczenia: regeneracja jest tu fragmentaryzowana i przemycana w kawałkach jak plaster pomidora na kanapce z szynką.
To nie jest poważne traktowanie potrzeby odpoczynku jako niezbywalnego elementu istnienia. Nasze ciała i umysły do prawidłowego funkcjonowania, czyli życia, wymagają procesów regeneracji. Chroniczne odkładanie relaksu może nie tylko wywoływać chorobę, zaburzenie psychiczne albo fizyczne, lecz także odbierać frajdę i psuć humor. Pogarszać nasze relacje z innymi. Czynić nas obojętnymi. Zbrzydzić życie.
Wypoczynek wciąż jednak ma status fanaberii, sprawy dla mięczaków. Rzeczywistość późnokapitalistyczna nie odpuszcza, trwa przecież kolejny kryzys, który od mieszkańca bieżącej rzeczywistości wymaga coraz to nowych osiągnięć, jeszcze szybszych kroków i sprawniejszego działania, bo żeby zostać w miejscu i nie osunąć się na drabinie zamożności oraz statusu, trzeba robić dużo więcej. Wycieńczenie nie wchodzi w grę, a raczej jest zarezerwowane dla przegranych. Kto omdlewa ze zmęczenia, musi – bardzo nam przykro – zsiąść z karuzeli zwanej powodzeniem. Zapraszamy po przerwie i odzyskaniu sił.
W takim porządku nawet kliniczna depresja albo zapaść fizyczna nie zasługują na wystarczająco poważne traktowanie. Nie dopuszcza się ich na serio, to tylko „przerwy w pracy”. A na bazie psychologii rośnie przemysł usług niwelujących te zakłócenia.
Nikogo nie winię – psychologia i pokrewne dziedziny podkreślające potrzebę regeneracji są tak samo uwikłane w rzeczywistość. Chorwacka pisarka Vedrana Rudan powiedziała mi kiedyś: „Jesteśmy ofiarami życia we współczesnym świecie”. Nie dziwi więc, że przybywa porad, metod i tropów, jak wstrzyknąć choć odrobinę relaksu w obsesyjnie rozpędzoną codzienność. Są warsztaty, kursy i poradniki. Są książki, które spotykają się z odbiorem nieomal nabożnym, ponieważ ich autorzy expressis verbis przyzwalają na odpoczynek. Piszą o prawie do niego, autoryzują od dawna i powszechnie odczuwaną, ale niewyrażaną prawdę o tkwiącym pod skórą zmęczeniu, które może doprowadzić na skraj nieszczęścia albo obłędu. Potrzeba regeneracji może wydawać się najbanalniejszą z obserwacji o człowieku. I byłaby taka, gdyby nie fakt, że uczestniczymy w kulturze deprawacji odpoczynku. Wszak dopiero zaczynamy ją kwestionować, mimo że prawa do przerw, urlopów i krótszych dni pracy to socjalne postulaty sprzed stulecia.
Ważną nauką płynącą z nielicznych na razie badań nad odpoczynkiem jest to, że każdemu co innego, w inny sposób i w odmiennej dawce może przynieść poczucie odprężenia. Mogą to być tak różne rzeczy, jak gorąca kąpiel, intensywna sesja boksu lub czytanie opasłej powieści. Wiedzy o tym, co przynosi wytchnienie, nie trzeba czerpać z zewnętrznych źródeł. Na ogół wystarczy zwolnić, zapytać siebie, co się lubi, co nas uspokaja, przynosi przyjemne wyciszenie i poczucie relaksu. Ale łatwo powiedzieć, a znacznie trudniej zrobić. Przypominam: żyjemy w podwójnym kieracie – poganiając się wewnętrznie i gnając, by nadążyć za tempem powszechnej akceleracji. Odkąd upowszechniliśmy Internet, nie ma żadnego potem, wszystko rozgrywa się teraz i naraz. Nie ma czasu na odpoczynek. Nie ma wolnych przebiegów.
Umiar Umer
Tresowana od środka i od zewnątrz udaję się po pomoc. Przyjmuję wsparcie od terapeutki, od rehabilitantki, od masażystki. I od psa, któremu zawdzięczam długie codzienne spacery. Jednak ta mała armia pielęgniarzy mojego przemęczenia wydaje się nie wystarczać. Choć pomaga mi zadbać o ciało albo przynajmniej chronić je przed cierpieniem, które wcześniej objawiało się rozmaitymi zaburzeniami psychosomatycznymi, wciąż niezwykle trudno mi o odpoczynek umysłowy.
Zgodnie z diagnozą pani Sa – za dużo myślę. Miewam gonitwy. Leżąc o świcie w łóżku, w głowie jestem już na popołudniowych spotkaniach, w nienapisanych tekstach, w liście spraw do załatwienia. Podczas mycia zębów układam zdania, które wypowiem dwie godziny później. Od rana do wieczora obiecuję sobie, że zaparzę herbatę, usiądę i przez kilkanaście minut będę ją pić – tylko pić, o niczym nie myśleć. Wieczorem orientuję się, że herbaty były dwie, ale nie pamiętam ich smaku ani chwil z nimi spędzonych. Musiałam więc błądzić myślami z daleka od moich kubków smakowych, przełyku, żołądka i całego ciała.
Myślę wtedy, że jestem trochę za bardzo jak Krystyna Janda i zdecydowanie za mało jak Magda Umer – dwie zaprzyjaźnione ze sobą artystki i skrajnie różne osobowości. Odrobinę mnie dziwi, że zamieszkują tę samą rzeczywistość, lecz upatruję w tym szansy.
W monodramie My Way, którym Janda świętuje 70. urodziny i pięć dekad aktorstwa, serwuje serię anegdot, scenek, maksym, epizodów z własnego – pod każdym względem nieprzeciętnego i ultraintensywnego – życia. Wtrąca mimochodem, że od zawsze ma problemy ze snem; że jak w ciąży grała w serialu o Modrzejewskiej, to była ciągle zmęczona i niewyspana, ale najbardziej wycieńczona czuła się, gdy 20 lat temu wraz z przyjaciółmi budowała Teatr Polonia. I że zagrała tyle spektakli, tyle ról filmowych, że czasem nie wie, czy w ogóle żyła. A jeśli żyła, to pomiędzy wejściami na scenę a zejściami z niej. Ma tę głęboką niepewność co do własnego istnienia: czy była, czy raczej coś wykonała. Ta myśl jednak zawisa nad sceną tylko na chwilę, bo Janda – będąc Jandą – musi gnać dalej, do kolejnych historii i epizodów. Ta figura wydaje mi się esencją problemu: kobieta tak obecna, tak niezaprzeczalnie istotna oraz istniejąca, ważna dla wielu ludzi z osobna i dla dziedzictwa wspólnego, która osiągnęła sukces każdą (artystyczną i prywatną) miarą, stoi przed widzami i przyznaje, że nie ma pewności, czy uczestniczyła we własnym życiu. A po premierze tego monologu powiedziała w wywiadzie, że jedyne, czego by chciała, to nie umierać. Bo tak strasznie lubi życie i codziennie budzi się z ochotą na nie.
Magda Umer, starsza od niej o trzy lata, jest w zgoła innym miejscu. Bo też żyje na zupełnie innej pozycji, równie co Janda konsekwentnie. Jest panią od poezji, która – jak mawia z właściwym sobie autodeprecjonującym dowcipem – cicho śpiewa w kącie jakieś smutne piosenki. I trochę się dziwi, że do tych piosenek ludzie wciąż lgną, a lgną tym chętniej, gdy są bardzo młodzi lub już od dawna niemłodzi. Umer jest figurą smutku i subtelności, paradoksalną istotą: zawsze ubraną na czarno, wyrażającą melancholię, ale przesyconą poczuciem humoru przekłuwającym najgłębsze pokłady istnienia. Od zawsze przeciwstawia się współczesności. Przyjaciół miała na ogół starszych od siebie – patrz Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora – jakby zawczasu i z wyboru opowiadała się za prawdą o przemijaniu. Bo jej ukochani artyści, których piosenki śpiewa, uchodzili za staromodnych, nawet gdy byli na czasie. Reprezentowali – jak dziś sama Umer – wartości nieprzemijalne, ale de facto radykalnie opozycyjne: niezgodne z tempem i mantrą produktywności. W przeciwieństwie do swojej przyjaciółki aktorki Umer niczego nie robi szybko. Mówi i śpiewa nieśpiesznie. A w wywiadzie dla magazynu „Więź”, zatytułowanym znamiennie Nie mam ambicji nadążać za światem, powiedziała coś, co uznałam za epifanię: „Pośpiech upokarza”.
Czułam to wiele razy. Że robiąc coś szybko, gnając i pędząc, redukuję siebie i samą czynność do czegoś prymitywnego. Byle mieć to za sobą. Dojechać na miejsce, załatwić, przeskoczyć do kolejnego i kolejnego zadania. To w takich chwilach zastraszeni pośpiechem trąbimy na innych kierowców, stajemy się nieuprzejmi, napięci i gburowaci. No i ślepi, bo w sytuacji odczuwanej jako stres i zagrożenie ludzki mózg nie potrafi dostrzec ani błękitnego nieba, ani człowieka w potrzebie. W takich chwilach życie drażni, bo jest tylko torem przeszkód.
Przywołałam figury Jandy i Umer, niemal jak doktora Jekylla i pana Hyde’a, z nadzieją, że skoro te dwie artystki żyją w przyjaźni, a przeciwieństwa się przyciągają, możliwy jest złoty środek. Życie wyraziste i doznawane uważnie – przemijające, ale nie pomijane.
Od relaksu się nie umiera
Trudno mi samej uspokoić tumult myśli w głowie. Udałam się więc do nauczycielki mindfulness – szkoły uważności zaadaptowanej z filozofii Wschodu na potrzebę aktualnych zachodnich neuroz oraz zdolności bycia tu i teraz, w głębokiej koncentracji. Uczę się tam wielu przydatnych i mądrych rzeczy, które – dopóki nie sprawdziłam – lekceważyłam jako powierzchowną propozycję przyklejania plasterka na dolegliwość wagi ciężkiej. Przy każdym ćwiczeniu oddechu czy koncentracji wyraźnie czuję, że mam mózg wyszkolony w produkowaniu myśli, skojarzeń, przeskakiwaniu z wątku na wątek. To potrafię doskonale i nieprzerwanie, zgodnie z nadaktywnością, którą prezentuję także w innych obszarach. Praktyka uważności jest więc trudna – bycie skupioną na jednym, przywoływanie umysłu, by podążał za oddechem, przypomina wołanie na kolację dziecka, które świetnie się bawi na podwórku. Świata poza tą swoją zabawą nie widzi. Nie dostrzega, że słońce zaszło, robi się zimno, a w brzuchu burczy z głodu. W zabawie imitującej bezgraniczność i nieśmiertelność można się zatracić. W dorosłości konsekwencje takiego zatracenia mogą być dotkliwe i groźne – nie mam tu wcale na myśli kryzysu zdrowotnego, lecz subtelniejszą, egzystencjalną utratę. Życie każdego dnia w uwikłaniu i obok samego siebie.
W odzyskaniu prawa do odpoczynku wiele zależy od nas samych. Można zacząć od zmiany języka. Zamiast brzmiącego jak komenda: „Muszę wreszcie odpocząć” spróbować powiedzieć: „Chciałabym poczuć się wypoczęta”. A potem potraktować własne chcenie serio. Tak serio jak wewnętrzny nakaz pracy czy posprzątania domu.
Na nasze wybory wpływa również otoczenie. Na kursie mindfulness spotkałam sześcioro wspaniałych ludzi, w różnym wieku i wykonujących różne zawody, ale każdy z nich też mówił o ciągłym poczuciu przytłoczenia, zapracowania i pośpiechu. Nie jesteśmy sami w przeciążeniu. Fantazją byłoby wierzyć, że całkiem sami możemy – albo powinniśmy – wydobyć się z niego. O tym, jak ważna jest wspólna zmiana warunków gry, pomyślałam, gdy został wprowadzony zakaz handlu w niedziele. W naznaczonym katolickimi przykazaniami kraju jakoś z trudem przebijała się myśl, aby dzień święty faktycznie święcić. W dyskusji o nowym przepisie, zamykającym duże sklepy na jeden dzień w tygodniu, zderzyły się dwa porządki: polityczno-religijny i ekonomiczny. Z jednej strony padały argumenty w obronie tradycji i rodzinności, z drugiej – wolności i przedsiębiorczości. Ale cicho było o najważniejszym: o tym, że dostajemy zbiorową szansę, by przez jeden dzień w tygodniu odpoczywać od obłędu produktywności. Od relaksu się nie umiera. Wiedzą to praktykujący sjestę Włosi, wiedzą to drzemiący po południu Indusi. I teraz, przymuszeni przez państwową regulację, wiemy to także my, Polacy, którzy z imitowanej pracowitości w socjalizmie przesiedliśmy się na byka kapitalizmu i zaczęliśmy ujeżdżać go bez opamiętania. Jesteśmy jednym z najciężej pracujących narodów w Unii Europejskiej. Zasługujemy na oddech, który nie jest fanaberią, tylko – dosłownie – mechanizmem warunkującym życie naszych organizmów.
Z okazji lata i sezonu urlopowego pozostaje więc życzyć nam, abyśmy umieli nie zaprzepaścić wakacyjnej szansy, zabierając na wyjazd komputer, planując zwiedzenie wszystkich możliwych atrakcji i burcząc na Bogu ducha winnych plażowiczów, którzy tak samo jak my marzą o chwili spokoju i nie mają pojęcia, jak ją sobie dać. Pożyjmy chwilę, pooddychajmy i pozwólmy żyć innym.
A na koniec wyznanie. Napisałam ten artykuł w niedzielę, ignorując ból nadgarstka przeciążonego zbyt częstym pisaniem na komputerze. Ale teraz pójdę na długi spacer i odpocznę.