Chleb z masłem i pomidorem Chleb z masłem i pomidorem
i
"Kosz jabłek", Paul Cezane
Dobra strawa

Chleb z masłem i pomidorem

Anna Rembowska
Czyta się 6 minut

Gdy świat trzeszczy w posadach, trzeba adaptować się do zmian. Dla mnie to trudne. Zawsze byłam kimś, kogo najgłębiej definiowało pragnienie, by mieć dom. Zrobiłabym dom w pół godziny, nawet gdyby miał powstać w pudełku po butach pod mostem – to jedna z moich największych zdolności, które chętnie wpisałabym do CV, ale nie wiem, czy to komukolwiek potrzebne. Ten talent, ta „umiejętność miękka” zawsze przyniesie korzyści moim bliskim i ludziom, których spotkam na swojej drodze, wiem też jednak, że należy ją zmodyfikować tak, by nie wiązała się już z posiadaniem.

Do niedawna w moim niewielkim mieszkaniu leżało kilkaset egzemplarzy czasopisma wnętrzarskiego "Elle Decoration" – wszystkie numery od początku istnienia polskiej edycji oraz wiele zagranicznych wydań. Przeglądałam je co jakiś czas, nie po to, by szukać inspiracji do modyfikowania mojej życiowej przestrzeni, lecz by wzmacniać moje własne poczucie bezpieczeństwa, stabilności i perspektywy. Kiedy można coś kolekcjonować i zapełniać tym zbytkiem miejsce w mieszkaniu, ma się poczucie życia w stabilnym czasie. Ale to się zmieniło. Rozdałam ostatnio dobrowolnie, choć nie bez przykrości, gromadzoną latami górę pism, wcale nie dlatego, że zajmowały coraz więcej miejsca. Bardziej dlatego, że czuję, że mimo posiadania nieruchomości na własność (na spółkę z bankiem, co prawda), muszę być bardziej mobilna, gotowa na zmiany. A ważące kilkadziesiąt kilogramów zbiory nie sprzyjają temu. Ten gest bardzo dużo dla mnie znaczył. Świata, w którym można bez końca, dla własnej przyjemności, planować świetlaną, również materialnie, i bezpieczną przyszłość, już nie ma. Odchodzi na naszych oczach. To trudne.

Pamiętam, co myślałam, oglądając 10 lat temu film W chmurach Jasona Reitmana. George Clooney gra w nim wysokiej klasy szkoleniowca i specjalistę od restrukturyzacji firm i zwolnień grupowych pracowników korporacji, który większość czasu spędza w powietrzu, podróżując po Stanach Zjednoczonych, pomagając „jak najmniej boleśnie i jak najbardziej profesjonalnie” przekazywać pracownikom wiadomości o redukcji etatów. Jego nadrzędną życiową wartością jest mobilność i otwartość na zmianę: w swoich motywujących przemówieniach używa metafory życia jako plecaka, który obciążony zanadto przedmiotami, zobowiązaniami, uczuciami i ludźmi unieszczęśliwia i unieruchamia. Jego zdaniem, człowiek powinien być gotów w każdej chwili spakować swoje życie do plecaka i ruszyć w kierunku Nowego. W finale, który wszyscy przeczuwamy, los obchodzi się z filmowym bohaterem dość okrutnie, uświadamiając mu, że również on sam nie ucieknie przed pragnieniem zakorzenienia i stabilności i że niesienie nieoczekiwanej zmiany innym jest łatwiejsze niż doświadczanie jej z własnej perspektywy. Oglądając wtedy film – a mam poczucie, że 10 lat temu żyliśmy w innym świecie – myślałam ze smutkiem i współczuciem o losie ludzi mierzących się z taką perspektywą i z ulgą o tym, że świat, w którym ja żyję, nie zmusza mnie jeszcze do przyjęcia optyki ciągłej gotowości do drogi. Wystarczyła jednak dekada, by perspektywa nieuchronności zmian dotarła i do moich drzwi.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nie potrafię i nie chcę spakować mojego świata do jednego plecaka. Ale czuję codziennie – częściowo jako zagrożenie – perspektywę przemian dyktowanych przez ekonomię, zmieniający się klimat, politykę i sytuację społeczną, które zmuszają mnie do myślenia o tym, jak inaczej niż poprzez własne cztery ściany i posiadanie „uspokajających” przedmiotów mogę budować poczucie bezpieczeństwa dla siebie i swoich bliskich. Korzeni i domu w takiej czy innej postaci potrzebujemy wszyscy. Jak je zatrzymać, kiedy rozmaite względy zmuszają nas do rezygnacji z dotychczasowego stylu życia opartego na „zagnieżdżaniu się”, gromadzeniu, przywiązaniu do materialnych desygnatów poczucia pewności? Czy możemy mieć zawsze ze sobą coś, co pozwoli znaleźć ukojenie pod każdym niebem? Moim zdaniem tak; jest to pamięć. Pamięć momentów, w których udało się znaleźć schronienie, uśmierzyć strach, rozpacz, zapisana jest w naszych ciałach i systemie nerwowym precyzyjniej niż umiemy sobie wyobrazić (tak zresztą, jak pamięć doznanych traum). Dlatego tak często potrafi nas uspokoić zapamiętany z takich sytuacji, mających często miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej, zapach, dźwięk, smak. Czasem przychodzi mi na myśl pytanie: co bym zrobiła, gdybym nagle znalazła się w obcym miejscu, może nawet kraju, w pustym pomieszczeniu, w którym miałabym stworzyć, choćby prowizorycznie i na chwilę, bezpieczną przystań?

Potrzebowałabym czajnika i herbaty. Może trochę miodu. Ścierki i płynu do mycia. Kawałka narzuty albo dywanu, by przykryć gołą podłogę. Kilku koców. Lampki. Noża, deski do krojenia, masła, soli i pieprzu. Chleba. I pomidora. Tyle mi potrzeba, by ukoić lęk. Żeby było trochę światła, gdzie usiąść, czym się przykryć. Coś ciepłego do picia. I kanapka z masłem, pomidorem i solą, smak dzieciństwa, normalności, niezmąconej niczym strasznym codzienności. Każdy ma taki smak, zakodowany w mózgu jako coś przywracającego równowagę. Często chcemy się nim podzielić z naszymi dziećmi, choć najczęściej ich dzieciństwo, poczucie stabilności i szczęścia smakują już inaczej niż nasze. Pomidory w latach 80. XX w. były inne niż dziś. Ale figura kanapki z pomidorem wciąż działa na mnie terapeutycznie. To duchowe ćwiczenie z redukcji, ilekroć przełamuję się, by je zrobić, zawsze na początku przepełnia mnie, również w wymiarze czysto fizjologicznym, żalem i przerażeniem. Miarą skuteczności wynajdywanych rozwiązań jest to, czy udaje im się te bolesne uczucia zdusić i rozbroić.

Nie chcę pozbywać się hurtowo rzeczy w nagłym zrywie minimalistycznego neofictwa, ale chciałabym na nowo rozpoznać te, które są mi naprawdę drogie, bo przez lata gromadzenia kolejnych, ta hierarchia się zatarła. I nie chcę w tym pomocy Marie Kondo, choć jej kryteria nie są wcale „od czapy”. Czasami, kiedy potrzebuję czegoś nowego i próbuję to kupić, zwłaszcza przez Internet, doznaję poczucia absurdu, które uświadamia mi, jak daleko zabrnęliśmy w przedmioty. W jednym ze sklepów z wyposażeniem wnętrz można oprócz noży czy kieliszków kupić na przykład: szczypce do ości i do szypułek truskawek, słoiki do ubijania śmietany, nożyczki do ziół z pięciokrotnym ostrzem, pipetę z pędzelkiem do pieczeni, łyżkę do makaronu z cyfrowym minutnikiem, urządzenie do wyjmowania pestek z avocado, pinezki dekoracyjne w kształcie kamieni, stojak na nożyczki, agrafki papiernicze, kulki do czyszczenia karafek, obcinarki do folii na butelkach, kamienie do whiskey… i to tylko ułamek dostępnej oferty. Wszystkie te przedmioty są pięknie zaprojektowane, a otrzymane od ukochanej osoby, mogą nabrać wartości sentymentalnej. Tylko dlaczego po kilku latach na wyprzedażach garażowych, które, zdesperowani, organizujemy, nikt nie chce ich kupić, nawet za ułamek ceny, którą za nie zapłaciliśmy? I dlaczego ostatecznie pozbywamy się ich? Pozbywamy się też, co prawda, zjechanych płyt Niemena i Beatlesów, ale ich wszystkich można od dawna słuchać w Internecie. I wtedy nie jest nam już straszne nawet wynajęte mieszkanie czy obce miasto. Moim domem jest wszystko to, co potrafi mnie – kiedy staję się znękanym, przestraszonym zwierzątkiem – uspokoić: sprawić, że normalnie oddycham, że umiem przypomnieć sobie, kim jestem, że jestem w stanie zebrać myśli i zaopiekować się sobą i innymi. Kiedy słucham Bema pamięci żałobnego rapsodu albo Jednego serca, nie czuję się sama. Gdy wtulam się w wełniany koc, który od 20 lat przeprowadza się ze mną do kolejnych mieszkań, czuję się bezpieczna. A kiedy posypuję solą kanapkę z masłem i pomidorem, czuję, że choćby przez ten czas, kiedy ją jem i kiedy jej smak czuję jeszcze w ustach, koniec świata nie nastąpi. Na pewno nie.


Czytaj również:

Słodko-gorzka baśń Słodko-gorzka baśń
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Słodko-gorzka baśń

Życie w łódzkim wieżowcu
Anna Rembowska

Polskie bloki przez lata obrosły specyficzną infrastrukturą trzepaków, zdezelowanych placów zabaw, błotnych kałuż, w których topiły się samochody, okrytych złą sławą śmietników i chaszczy, w których niejeden z nas zapalił swojego pierwszego papierosa albo zaliczył pierwszy pocałunek.

Architektoniczny krajobraz blokowisk z wieloma odcieniami ich subkultur zależnymi od miejsca, gdzie stoją, ich wysokości, sąsiedztwa, roku budowy i wielu innych okoliczności, wytworzył również mniej oczywiste, niszowe zjawiska socjologiczne, o których wielu z nas nigdy nie słyszało. Otóż nie wszystkie budynki zasiedlone były w sposób, że tak powiem, klasyczny. Istnieją, na przykład, bloki w całości należące do instytucji, które wynajmują je swoim pracownikom. Jednym z takich bloków jest 11-piętrowy wieżowiec na łódzkim Widzewie, należący do Uniwersytetu Łódzkiego, zwany hotelem asystenckim. Wbrew nazwie, sugerującej tymczasowość zakwaterowania, mieszkałam w nim z moją mamą sześć lat. – Z jednej strony było to sześć normalnych lat, z drugiej: sześć surrealistycznych lat w kosmosie.

Czytaj dalej