Czasem jest mi po prostu przykro, kiedy słucham i czytam, co plotą ludzie na temat Nieuważności. Wydaje się niedouczonej ciżbie, że nie jest to trudna i wymagająca ścieżka, ale duchowy odpowiednik siorbania lemoniady na tarasie. Wyobrażają sobie różne osoby, że podczas gdy jogini, członkowie kółek różańcowych, wojujący ateiści, czciciele trzmieli, himalaiści zimowi i karatecy kroczą ku swoim podniosłym celom w znoju i wyrzeczeniach, ten, kto wybrał Nieuważność, przypomina kowboja z kreskówki, który ze źdźbłem w kąciku ust, z kapeluszem nisko na czole i zmrużonymi oczami popuścił cugli koniowi i pozwala, by ten sam go prowadził – w delikatnych promieniach słońca, przy dźwiękach harmonijki ustnej sączących się nie wiadomo skąd.
Taki stereotyp jest krzywdzący. Tylko ten, kto poświęcił swoje życie Nieuważności, wie, że jest to miłość niełatwa i wymagająca – do tego stopnia, że aż trudno nazwać ją miłością (nie wiem doprawdy, czemu użyłem tego słowa). Bywa przecież tak, że tygodniami, lub miesiącami, nie czyni się żadnych postępów, że człowiek