Cicha noc Cicha noc
i
"Wigilia na Syberii", 1892 r., Jacek Malczewski; źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie
Złap oddech

Cicha noc

Anna Rembowska
Czyta się 6 minut

Wyobraźmy sobie noc. Wszyscy śpią. Nagle powstaje w ciemności i ciszy jakiś nieokreślony niepokój. Nad dachy domów nadciąga czerwona łuna, robi się jasno jak w dzień. Ludzie budzą się i tknięci przeczuciem wybiegają z domów, zwołują się, podążając za światłem. Dokąd ich ono zaprowadzi?

Tak mógłby się zaczynać kolejny film katastroficzny o opanowaniu Ziemi przez przybyszów z obcej planety. Tak też, z grubsza, zaczyna się opowieść o Bożym Narodzeniu. My być może nie zauważylibyśmy komety z ogonem rozświetlającej niebo, bo na naszych ulicach światła nigdy nie gasną. Nie ma też nocnej ciszy, wśród której mógłby rozchodzić się głos, niezagłuszany przez całodobowy szum samochodów, wyjące autoalarmy, opróżnianie śmietników, dostawy do sklepów spożywczych. Wszystko nas różni od tych ludzi sprzed 2 tys. lat, a jednak, jak oni wtedy, tak samo i my teraz wyczekujemy cudu. Bardzo tęsknimy za takim doświadczeniem, a jednocześnie jesteśmy na nie coraz bardziej odporni. Dziś każdy „cud” wyjaśni nam migiem ekspert w telewizji śniadaniowej; zdjęcia wielu „cudów” oglądamy codziennie w gazetach. Marzymy o niezwykłym wydarzeniu, którego moglibyśmy doświadczyć tylko przez chwilę, osobiście, o okruchu Wielkiej Narracji, która na zawsze naznaczyłaby i „wyprostowała” nasze życie, pokazała, dokąd iść, jak się zachować. Sprawiłaby, że wszystko stałoby się proste – tak jak oddanie nowo narodzonemu niemowlęciu tego, co ma się przy sobie: koszuli, kawałka chleba, miski, łyżki, dzbanka mleka.

To, do czego teraz tęsknimy, co wyobrażamy sobie dziś jako cud, wtedy nie było tak postrzegane i nie odbyło się tak, jak dziś chcemy myśleć. Nie było miejsca w gospodzie ani położnej, nikogo do pomocy. Pasterze, którzy przybiegli na miejsce, sami byli biedakami, przynieśli, co mieli, choć prawie żadna z tych rzeczy nie nadawała się dla maleńkiego dziecka. Gwiazda zapewne nie świeciła tak jasno, jak mówią. Zwierzęta ryczały. Wiał wiatr, niosąc ze sobą drobiny piasku osiadające na skórze, w każdej fałdzie materiału, w ustach. Ale dziecko i matka przeżyli. A mąż i zastępczy ojciec nie zwątpił w swoje przeznaczenie i odtąd byli rodziną. Przywykliśmy już do treści tej powtarzanej co roku opowieści i jej optymistycznego epilogu. Rzadko myślimy o tym, jak wielki tym zdarzeniom musiał towarzyszyć niepokój, trud i lęk. Jak wielka była samotność tych ludzi i poczucie, że zdani są tylko na siebie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nawet jeśli nikomu z nas nie będzie dane przeżyć nic tak spektakularnego ani mistycznego, co roku możemy starać się pamiętać, o czym naprawdę jest historia, którą wszyscy świętujemy. Przecież nie o drogocennych darach, które przynieśli spóźnieni trzej królowie i które dziś tak celebrujemy między sobą. I nie o obfitości, której paradoksalnie, co roku doświadczamy. Wszak wieczerza wigilijna i bożonarodzeniowa powinny być posiłkami żebraczymi, jeśli rzeczywiście chcielibyśmy zbliżyć się przez nie do tych, których próbujemy uczcić. Na ten jeden wieczór w roku, moglibyśmy wyłączyć światło, przykręcić kaloryfery, położyć na stole jedną świeczkę i kawałek chleba. I wziąć się za ręce. Może wtedy dotarłby do nas wyczekiwany sens, którego tak pragniemy, a on tak uparcie nas omija: bycie razem, pragnienie bycia razem. Ludzka moc, solidarność, wspólnota, dobro, współczucie, które najjaskrawiej potrafią zaświecić wtedy, gdy jest ciemno, gdy czegoś brak, gdy smutno i brak nadziei. To wtedy drugi człowiek przychodzący nam z pomocą, choćby najdrobniejszą, ofiarowujący swoje wsparcie i towarzystwo, staje się prezentem. Tylko wtedy ciepło dłoni najbliższych osób rozumiemy jako prawdziwy cud – bo wiemy, że żadnych bliskich dłoni mogłoby nie być. Błyszczące oczy naszych zwierząt domowych cenniejsze są wtedy niż diamenty, a łyk ciepłej herbaty na mrozie ratuje życie, tak jak uśmiech nieznajomego na ulicy, życzliwy gest, zamiast obojętności, agresji czy chamstwa, jakich przyzwyczailiśmy się oczekiwać.

Wyobraźmy sobie wyłączone radia i telewizory, nierozpakowane świecidełka na choinkę. Ciemne okna, w każdym domu tylko mała świeczka. Jednak siąść z bliskimi przy prawie pustym stole w ciszy to dla wielu z nas zbyt trudne. Często wiele lat nie patrzyliśmy sobie w oczy. Zawsze jest tyle „bezpieczników”: pełne półmiski, Jingle Bells, dekoracje, Kevin sam w domu. One często przesłaniają nam trudny przekaz tego wieczoru, który uświadamiamy sobie najczęściej przez brak: to, że siebie mamy, to cud, nawet jeśli nasze ze sobą współbycie na co dzień wcale nie jest łatwe. To, że siadamy razem przy stole, to cud, który daje nam nadzieję, że są z nami przy tym stole również ci, których już od dawna przy nim nie ma, a ta nadzieja pozwala myśleć, że nigdy nie zostaniemy przy nim zupełnie sami. Że możemy się podzielić z innymi tym, co mamy i w taki sam sposób zostać obdarowani dobrocią, atencją, obecnością. Nawet przez obcych ludzi, gdyby już nikogo bliskiego przy nas nie było. Wtedy Nowonarodzonemu również pomogli obcy. I nie było ważne, co przynieśli. Ważne, że przyszli, a wtedy nie liczyło się już to, że są obcy, tylko ich – nagle swojska – obecność. Do tego sprowadza się również wszystko, co najważniejsze w naszym życiu. Prawie wszystko w nim jakoś da się zastąpić, ale najważniejszych postaci – nie. Na co dzień często nie czujemy, że brak czasu i atencji dla nich obrabowuje nas z tego, co najcenniejsze. Tego, że nie widzimy, jak rosną, albo starzeją się, nie nadrobimy, tak jak tego, że nie byliśmy z nimi na wakacjach, że nie leniuchowaliśmy z nimi, zbijając razem bąki, nie towarzyszyliśmy im u lekarza, nie kupowaliśmy z nimi butów.

Pragnienie cudu wyrastającego ponad codzienność, który sprawi, że poczujemy celowość i właściwy kierunek naszego życia, kojarzy się z nagłą zmianą, objawieniem. Ale czymże jest to, że budzimy się codziennie w domach, w których ktoś jeszcze jest – a mogłoby go nie być? Albo, że mamy gdzieś wokół siebie mieszkania, do których wiemy, że zawsze możemy zapukać, a ktoś otworzy nam drzwi i przyjmie na tyle, ile będziemy potrzebowali?

Nie zapuszczamy się myślą w tamte strony, bo trudno jest myśleć o tym, czego się boimy. Ale nie myślimy też dlatego, że granice naszego życia uległy zatarciu, rozciągnięciu i zwielokrotnieniu. Dociera do nas codziennie tyle bodźców, że nasza własna tożsamość często przestaje mieć rozpoznawalny dla nas samych, i co ważniejsze – pewny – kształt. Żyjemy sprawami innych, często nieznajomych i sprawami świata, informacjami przelewającymi się przez nas, które przetwarzają z trudnością nasze mózgi, wykorzystując do tego cały swój potencjał, również ten, który w przedcyfrowej, przedglobalnej, przedobrazkowej erze przeznaczany był na namysł. Dlatego, jeśli chcemy przeżyć Boże Narodzenie, które co roku niewytłumaczalnie gdzieś nam umyka i zostawia nas rozczarowanych naszą własną obojętnością, powinniśmy, choć na chwilę, zamknąć się na hałas, który nas otacza i doznać szoku, jak człowiek zamknięty w komorze deprywacji sensorycznej, który odcięty od bodźców, w ciemności i ciszy słyszy tylko szum własnej krwi i bicie serca. Taka cisza jest nie do wytrzymania, ale tylko w takiej ciszy można spotkać się ze sobą i ze zdumieniem dopuścić do siebie na nowo to, co ważne. Własne myśli, lęki, uczucia – nierozproszone. Wyraźne.

A jeśli uda nam się sprawić sobie taki prezent z chwili prawdziwej ciszy, która pozwoli nam przypomnieć sobie, kim jesteśmy, nie bójmy się tego, co nam wtedy przyjdzie do głowy, umieścić na szczycie listy naszych priorytetów, uwierzyć, że mamy prawo do takiego właśnie ich rozkładu i upierać się przy nim. Każdy z nas wie, że te ważne i mniej ważne rzeczy i tak pomieszają się znowu przez kolejny rok, bo będziemy musieli chodzić z życiem na kompromisy, ale dopóki mamy tę jasność – trzymajmy się jej. I praktykujmy ciszę, jak często się da. A w cichą noc podziękujmy po prostu każdemu, kto jest nam drogi i ważny, za to, że jest – bo przecież mogłoby go nie być.

 

Czytaj również:

Dobrosąsiedzka życzliwość duszy Dobrosąsiedzka życzliwość duszy
i
"Chrystus błogosławiący", 1505 r., Pinacoteca Civica w Brescii, Rafael Santi; zdjęcie: domena publiczna
Żywioły

Dobrosąsiedzka życzliwość duszy

Paramahansa Jogananda

Czy Jezus i jego przykazania miłości wpasowują się w tradycję Wschodu? Jak najbardziej. Fragment komentarzy do Biblii Paramahansy Joganandy.

oto niektóry zakonnik powstał, kusząc go i mówiąc: Nauczycielu! co czyniąc, odziedziczę żywot wieczny? A on rzekł do niego: W zakonie co napisano, jako czytasz? A on odpowiadając rzekł: Będziesz miłował Pana, Boga twego, ze wszystkiego serca twego, i ze wszystkiej duszy twojej, i ze wszystkiej siły twojej, i ze wszystkiej myśli twojej; a bliźniego twego, jako samego siebie. I rzekł mu: Dobrześ odpowiedział; to czyń, a będziesz żył (Łk 10:25–28).

Czytaj dalej