Co po burzy? Co po burzy?
i
John Fredirecik Kensett, "Po sztormie" (1872)/ zbiory Met Museum
Żywioły

Co po burzy?

Michał Brennek
Czyta się 11 minut

Raz na kilka lat (niestety coraz częściej) zdarzają się w Polsce katastrofalne burze. Ta odsłona cyklu powstaje w rocznicę katastrofalnych wiatrów na Mazurach, kiedy porywisty wiatr o sile huraganu wywrócił 40 jachtów powodując śmierć 12 osób. W 2008 r. kolejna silna burza nie zaskoczyła już tak bardzo żeglarzy. 14 lipca 2012 r. przez Bory Tucholskie przechodzi tornado o sile F2 w skali Fujity (według skali zniszczeń, jakie powoduje) powalając 650 ha lasu, niszcząc lub uszkadzając wiele budynków. Wtedy minister Boni mówił, że choć były sygnały ostrzegawcze z Norwegii, to prawnie można wykorzystać jedynie ostrzeżenia Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej.

Natomiast nawałnica z nocy 11 na 12 sierpnia 2019 roku była wyjątkowa z wielu względów. Zginęło 6 osób, 52 osoby zostały ranne, 45 tysięcy hektarów lasu zostało zniszczone, nie wspominając o setkach budynków. Nie chciałbym się skupiać na tragicznym bilansie nawałnicy, ale na lekcjach, które możemy z niego wynieść.

Według komunikatu MON, dorobiliśmy się nowej gminy w Polsce – Rytel. Nowemu wójtowi gratulujemy (Rytel to wieś w woj. pomorskim, w powiecie chojnickim, w gminie Czersk – przyp. aut.). Może dlatego czytam o nieskuteczności pomocy – bo wojsko pracuje, ale w nieistniejącej gminie? Czytam też wyjaśnienia, że powiatowy system ostrzeżeń nie zadziałał bo ostrzeżenie z IMiGW przyszło w piątek po godzinie 15.30, a wtedy nikogo nie ma w pracy –  przecież ostrzeżenia przekazuje się faksem bądź e-mailem. Trudno mi uwierzyć, że starostwo nie ma listy numerów telefonów komórkowych wójtów czy sołtysów skoro od pięciu lat (!) mówi się o regionalnym systemie ostrzeżeń. Trudno mi uwierzyć, że nie znalazły się pieniądze nawet na telefon służbowy czy na dodatek funkcyjny za gotowość do pracy w weekend.

Jak nie ostrzegać?

Amatorzy skuteczniej przewidzieli wystąpienie nawałnicy z możliwymi silnymi wiatrami niż IMiGW. Na kilku portalach internetowych ostrzegano o gwałtownych zjawiskach. IMiGW wydał ostrzeżenia przed silnym wiatrem o kategorii drugiej (wiatr 70-90 km/h lub w porywach do 115 km/h) na obszarze kilku województw, a ostrzeżenie kategorii 3 (wiatr 90-115 km/h w porywach powyżej 115 km/h) jedynie na obszar wybrzeża Bałtyku. Opis skali wystąpienia danego zjawiska w takich ostrzeżeniach w zasadzie warunkuje jego nieskuteczność. Już bronię tej tezy – wyobraźmy sobie, że subskrybujemy system ostrzeżeń IMiGW. Dostajemy informacje o zjawiskach katastrofalnych kilkakrotnie, ale ponieważ dotyczą one całego województwa istnieje duże prawdopodobieństwo, że akurat na naszym obszarze nic złego się nie wydarzy. Zupełnie naturalną rzeczą będzie, że z każdą wiadomością, która w mojej lokalnej rzeczywistości się nie sprawdzi, będę do alarmów podchodzić z coraz większym spokojem. Tak nieprecyzyjna skala ostrzeżeń nie wynika ze złej woli IMiGW, ale z uwarunkowań, w jakich ta instytucja jest posadowiona. Po pierwsze sieć obserwacyjna, z której IMiGW może korzystać, jest zbyt uboga, aby zapewnić możliwości obserwacyjne i ostrzegawcze. Nie wspomnę już, że jako meteorolog marzyłbym o automatycznej stacji meteorologicznej w każdej gminie, bo budżet instytucji badawczej (tradycyjnie w naszym kraju niedofinansowanej) może tego nie wytrzymać. Istnieją też sieci pomiarowe, z których dane są niedostępne – myślę o sieci leśnej i drogowej. I znów trudno mi uwierzyć, że trzy instytucje państwowe nie są w stanie dogadać się w sprawie wymiany danych pozyskiwanych, tak czy inaczej, z naszych podatków. Po drugie, w Polsce od lat nie kształci się w usystematyzowany sposób meteorologów. Pamiętam jeszcze praktyki na stacjach pomiarowych i ślęczenie nad depeszami meteorologicznymi czy tworzenie map synoptycznych, ale moi młodsi koledzy już takich ćwiczeń nie mieli. Po trzecie, uwarunkowania prawne powodują, że IMiGW nie może korzystać z raportów czy też pomiarów amatorskich lub dostarczanych przez inne instytucje – wykorzystywane są jedynie raporty dostarczane z krajowych biur meteorologicznych. Wystarczyłoby, żeby zmobilizowane w ramach systemu zarządzania kryzysowego osoby wysyłały krótki raport o sile zjawisk. A przecież od zarania meteorologii synoptycznej wymiana danych obserwacyjnych był osią współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa. Nie mówię już o tym, że nie utrzymujemy członkostwa w wielu sieciach badawczych jak na przykład w Europejskim Centrum Prognoz Średnioterminowych – no, ale „stać nas”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Oczywiście to wszystko działa, gdy mamy dostęp do takich udogodnień cywilizacyjnych jak sieć komórkowa czy Internet. Kiedy pisałem poprzednią odsłonę cyklu, znajdowałem się kilkanaście kilometrów od miejsca katastrofy, dlatego już po wysłaniu tekstu do redakcji dotarły do mnie informacje o szkodach wiatrowych i tornadzie. Dla sztabów kryzysowych brak prądu oznacza także brak możliwości komunikacji metodami tradycyjnymi, a co za tym idzie brak możliwości koordynacji działań. Może warto zainwestować w łączność radiową niezależną od sieci komórkowej?

Pospolite ruszenie skuteczniejsze

Dlaczego amatorzy spisali się lepiej w prognozowaniu nawałnic? Odpowiedź  leży w sposobie obserwacji – kluczowe jest wykorzystanie wszystkich źródeł: obrazów satelitarnych, obserwacji radarowych, raportów o wyładowaniach elektrycznych i wreszcie informacji z modeli cyfrowych interpretowanych z wykorzystaniem doniesień zaprzyjaźnionych grup działających w terenie. Od lat szkolę w dziedzinie meteorologii i oczywistoscią jest, że kluczem do poprawnego wykrycia niebezpiecznych zjawisk jest ciągła obserwacja i łączenie danych z wielu źródeł. Ale do tego celu potrzebne są: nawyk obserwacji pogody (jeżeli dostaję ostrzeżenie z regionalnego systemu ostrzeżeń to znaczy, że mam sprawdzić wszystkie możliwe źródła danych i określić czy rzeczywiście burza mnie dosięgnie) oraz wiedza. Nie chce nawet wchodzić w rozważania na temat liczby godzin geografii w szkołach (to tam powinniśmy obydwa wymienione elementy kształtować), ale osoby odpowiedzialne za zasoby przyrodnicze gminy (chyba są tu najwłaściwsze) powinny być przeszkolone chociażby z podstaw „kryzysowej meteorologii”.

Cóż po burzy? Wojewoda pomorski komentuje, że nie poprosi wojska o sprzątanie liści. Wojsko jednak się pojawia się po czterech dniach w nieistniejącej „gminie Rytel” (tak naprawdę we wsi), gdzie mieszkańcy mają opanowaną sytuację. Ministrowie robią sobie zdjęcia. W międzyczasie w związku ze śmiercią harcerek zarządzane są kontrole – no pewnie łatwiej kontrolować niż pomagać – ale wydaje mi się, że harcerstwo nie powoduje burz… Tymczasem kilka gmin dalej i parę dni później firma energetyczna nadal nie podłączyła ludziom prądu. A już media ostrzegały i tym razem wszyscy głośno przekazywali ostrzeżenia o tym, że nadchodzą nawałnice. Okazało się, że już dużo mniejsze. Ale jak Państwo myślą, co taki zbytni alarmizm spowoduje? Jeszcze kilka dni później chwilowo najsłynniejsza wieś w Polsce przeżywa klęskę urodzaju, bo wszyscy chcą pomagać – na przykład mam sygnały od grup off-roadowych, że są na miejscu i dostarczają nie tylko umiejętności, ale także narzędzia i… prąd z agregatów.

Zatem tak naprawdę nawałnica z 11-12 sierpnia spowodowała katastrofę systemu zarządzania. Zła wiadomość jest taka, że wraz ze zmianą klimatu katastrofalne burze, tornada, fale upałów będą się pojawiać coraz częściej. Inwestycja w zarządzanie i w kompetentnych menedżerów kryzysowych jest więc kluczowa. Może warto wykorzystać zaangażowanie społeczne – na przykład istniejące sieci łączności kryzysowej organizowane przez radioamatorów. Albo skorzystać z modelu brytyjskiego i stworzyć dedykowane stowarzyszenia złożone z ochotników – skoro, jak pokazuje doświadczenie, pospolite ruszenie jest skuteczniejsze od organów państwowych?

Superkomórka z mezocyklonem

Wróćmy jednak do meteorologii. Na pewno czytali Państwo różne analizy i opinie na temat zjawiska, które spowodowało spustoszenie na Pomorzu. Najpopularniejsze mówiły o trąbie powietrznej, co najczęściej jest popularnym określeniem tornada. Aby takie zjawisko powstało potrzeba kilku czynników. Jak wyglądało to tym razem? Po pierwsze, zderzenie gorącej i chłodnej masy powietrza spowodowało powstanie wyjątkowo aktywnego frontu zimnego. Powstające na takim froncie burze są zorganizowane na dużym obszarze – mówimy więc o mezoskalowym systemie konwekcyjnym (konwekcja to siła, która burze napędza, a w meteorologii skala mezo obejmuje od kilu województw do części kontynentu). Komórki burzowe miały średnicę ponad 30 km i w obrazie radarowym widoczny był wyraźny ruch obrotowy. Ruch obrotowy powstaje, gdy mamy do czynienia ze zmianą kierunku i prędkości wiatru na różnych wysokościach. Takie zjawisko nazywamy superkomórką burzową – jest ona większa od zwykłej burzy i obejmuje na tyle duży obszar, że potrafi wytworzyć „własny” system pogody – mezocyklon. Zjawiska powstające w superkomórce burzowej są wyjątkowo intensywne. Może to być nawalny opad,  bardzo silny wiatr, ale coraz częściej tornado, do którego przyczynia się duża różnica temperatur w obydwu masach powietrza i ruch obrotowy chmury. Wewnątrz samej superkomórki występuje kilka prądów wstępujących i zstępujących niezwiązanych z opadem, a więc mogą tam być idealne warunki do tworzenia się gradu o dużej średnicy.

W mediach pojawiły się tez doniesienia o tak zwanym echu łukowatym (ang. bow echo). To obraz radarowy, jaki dają silne prądy zstępujące w mezoskalowym systemie konwekcyjnym. Towarzysza mu ekstremalnie silne wiatry, a czasem tornada. Sam termin został użyty pierwszy raz przez doktora Fujitę – tego samego, którego nazwisko nosi skala zniszczeń powodowanych przez tornada. Okazuje się, że nie są to zjawiska tak rzadkie: 4 lipca2002 – Puszcza Piska, 21 sierpnia 2007 – Mazury, 23 lipca 2009 Dolny Śląsk, 11-12 września 2011 – burza wielokomórkowa nad Polską, 8-9 lipca 2012 – okolice Przyłubia, później w województwie Podlaskim, 17 czerwca 2016 – północny wschód Polski, 11-12 sierpnia 2017… A dodajmy, że w związku ze zmianą klimatu sezon burzowy (trwający od kwietnia do końca sierpnia) będzie się jeszcze wydłużał. Kilku autorów mówiło o pojawieniu się zjawiska derecho – to rozległy, o skali kilku krajów, linijny system silnych wiatrów, który związany jest z położonymi blisko siebie, szybko poruszającymi się superkomórkami burzowymi w mezoskalowym systemie konwekcyjnym. Taki układ pogodowy dokonuje rozległych zniszczeń.

Nawałnica z 11-12 sierpnia doczekała się także wyjątkowej teorii spiskowej. W obrazie radarowym pojawiły się wyraźne kręgi (kilka dni później również), szczególnie nad dużymi lotniskami (patrz zdjęcie). Paranaukowcy twierdzą, że została użyta broń klimatyczna. Po pierwsze, jeśli już, to nie klimatyczna, a meteorologiczna, bo klimatyczną broń przygotowujemy przeciwko sobie, spalając kolosalne ilości paliw kopalnych. Po wtóre, obraz radarowy wymaga interpretacji opartej na znajomości technologii, w jakiej powstaje. To co Państwo widzą, to efekt charakterystyki pracy urządzenia radarowego i nawalnych opadów. Pojawia się w pobliżu lotnisk ponieważ tam pracują radary osłony meteorologicznej.

Życzę Państwu i sobie, żebyśmy takie teorie wkładali miedzy bajki zamiast praktyki zarządzania kryzysowego. A co indywidualnie możemy zrobić, żeby siebie ochronić przed burzami? Po pierwsze trzeba mieć świadomość tego, jaka pogoda się zapowiada. Po drugie, obserwować sytuację i jej rozwój. Przy dzisiejszej dostępności źródeł, aplikacji na smartfony, szkoleń itd. nic nie usprawiedliwia dla niewiedzy. Po trzecie, poszukać schronienia zawczasu, jeżeli warunki rozwijają się w niekorzystnym kierunku. To najprostsza recepta. Chyba warto też zacząć systematycznie inwestować w sieć obserwacyjną i wreszcie ostrzegawczą, i to systemowo – wspierać wszystkie elementy, bo zaniedbujemy proste techniki za co przychodzi nam płacić ludzkim życiem.

Czytaj również:

Przylądek Horn i wdowie lamenty Przylądek Horn i wdowie lamenty
i
"Red Jacket" w lodach Przylądka Horn, 1855 r., litografia Nathaniela Curriera / zbiory Met Museum
Wiedza i niewiedza

Przylądek Horn i wdowie lamenty

Michał Brennek

Dziś łatwo jest zapomnieć, że epokę Wielkich Odkryć Geograficznych napędzała nie tyle chęć odkrywania, ile pęd do pieniędzy – dzięki ustanowieniu faktorii i nowych szlaków handlowych kwitła ówczesna gospodarka. Tak też było w przypadku zachodniej drogi do krajów Dalekiego Wschodu. Żeby rozwikłać ten pozorny paradoks, musimy cofnąć się do 1492 roku. 

Krzysztof Kolumb doskonale wiedział, jak zresztą większość współczesnych mu nawigatorów, że Ziemia jest okrągła. Kartografowie arabscy nie doszacowali jednak rozmiarów Ziemi, dlatego Kolumb docierając do Ameryki szukał Indii, Chin bądź Japonii – jak dopasowywał Karaibskie Wyspy do opisów krajów dalekiego wschodu w swych pamiętnikach. Gdy okazało się, że mamy do czynienia z innym kontynentem, powstały Indie Wschodnie, które znamy do dziś, jako Indie oraz Indie Zachodnie, czyli dzisiejsza Ameryka. Kolejni władcy sponsorowali wyprawy do Azji drogą Zachodnią, tak cenne były bogactwa tego kontynentu – i tak okrzepłe monopole na drodze wschodniej (dookoła Przylądka Dobrej Nadziei). W 1525 roku Francisco de Hoces, członek ekspedycji hiszpańskiej dowodzący statkiem San Lesmes, walczył z północno-zachodnim sztormem i dotarł aż do 56 stopnia szerokości geograficznej południowej, gdzie wydało mu się, że widzi koniec lądu. We wrześniu 1578 roku Sir Francis Drake płynął na Pacyfik Cieśniną Magellana (znaną już od 1520 roku), ale gdy znalazł się po zachodniej stronie Ameryki, napotkał tak silny sztorm, że ten rzucił go na południe od Ziemi Ognistej. Wtedy też okazało się, że południowy kraniec Ameryki Południowej jest wyspą. Warunki wokół Przylądka są tak trudne, że to odkrycie musiało poczekać na lepsze czasy, a szlak handlowy przebiegał nadal przez Cieśninę Magellana.

Czytaj dalej