„Gdy wezbrane fale zbliżają się do linii brzegowej, zaczynają sięgać dna oceanu. Ciągi fal stają się setami. Są większe i bardziej odległe od siebie niż ich lokalni kuzyni. Pod wpływem ukształtowania dna nadchodzące fale załamują się.” – opowiadanie Williama Finnegana, zdobywcy Nagrody Pulitzera.
Budżet rodzinnej przeprowadzki do Honolulu musiał być skromny, skoro wynajęliśmy mały domek i kupiliśmy przerdzewiałego na wylot forda fairlane’a, żeby jakoś poruszać się po wyspie. Mój brat Kevin i ja spaliśmy na sofie, na zmianę. Ja miałem 13 lat, a on dziewięć. Za to nasz domek był blisko plaży – na drugim końcu drogi dojazdowej, wzdłuż której stały pozostałe domki. Ulica nazywała się Kulamanu. Pogoda była absolutnie cudowna. Słońce grzało nawet w styczniu. Właśnie wtedy tu przyjechaliśmy.
Byłem podekscytowany i od razu pobiegłem na plażę, żeby wstępnie ocenić warunki do pływania. Fale wprawiły mnie w zakłopotanie. Załamywały się tu i tam, wzdłuż zewnętrznej krawędzi omszałej rafy wystającej nad powierzchnię wody. Nie podobał mi się ten koralowiec. Był okropnie ostry. Spojrzałem na zachód i w oddali dostrzegłem znajomy menuet maleńkich jak patyczki postaci. Były raczej daleko od brzegu, unosiły się i opadały podświetlone popołudniowym słońcem. Surferzy! Pobiegłem do domu. Wszyscy byli zajęci rozpakowywaniem i walką o łóżka. Wciągnąłem szorty, chwyciłem deskę i wyszedłem bez słowa.
Miałem za sobą dobre trzy lata surfowania, zanim ojciec dostał pracę na Hawajach. Wcześniej pracował głównie jako drugi reżyser przy serialach telewizyjnych Dr. Kildare i The Man from U.N.C.L.E. Teraz został kierownikiem produkcji nowego serialu, półgodzinnego musicalu opartego na lokalnym programie radiowym Hawaii Calls (Hawaje wzywają). Pomysł polegał na tym, żeby nakręcić Dona Ho śpiewającego w łodzi ze szklanym dnem, zespół grający kalipso przy wodospadzie albo dziewczęta tańczące hula na tle buchającego wulkanu, a następnie sprzedać to jako show. „To nie będzie przegląd hawajskich talentów – stwierdził ojciec. – Ale coś w tym stylu”.
„Jeśli produkcja okaże się klapą, będziemy udawali, że cię nie znamy” – dodała matka.
Dla mnie liczyło się tylko to, że jestem na Hawajach. Byłem bardzo podniecony. Wszyscy surferzy, wszyscy czytelnicy magazynów o surfingu – a ja znałem swoje czasopisma niemal na pamięć, mogłem wyrecytować prawie wszystkie podpisy pod zdjęciami – przez całe swoje życie myśleli właściwie tylko o Hawajach. Czy to się komu podoba, czy nie, tak to właśnie wyglądało. A teraz ja tam byłem, chodziłem po najprawdziwszym hawajskim piasku (szorstkim, obco pachnącym) i wypływałem ku hawajskim falom (małym, ciemnym, pędzonym wiatrem).
Wszystko było inne, niż oczekiwałem. W magazynach hawajskie fale zawsze wydawały się wielkie, a na kolorowych zdjęciach ich barwa oscylowała między głębokim, śródoceanicznym niebieskim i bladym, nierealnym turkusem. Wiatr zawsze wiał od lądu i idealnie nadawał się do surfingu, a załamujące się fale były olimpijskim igrzyskiem bogów: Sunset Beach, Banzai Pipeline, Makaha, Waimea Bay.
Kiedy się stało przed domem, to wszystko zdawało się istnieć w jakimś bardzo odległym świecie. Nawet plaża Waikiki, znana z fal dla początkujących i tłumów turystów, była daleko, po zachodniej stronie Diamentowej Góry – na owych urokliwych terenach, gdzie znajdowały się pozostałe dzielnice Honolulu. My byliśmy po południowo-wschodniej stronie krateru w niewielkim siodle pochyłego, zacienionego nadbrzeża biegnącego wzdłuż plaży na zachód od Black Point. Za plażę robił pas wilgotnego piachu, wąski i pusty.
Powiosłowałem wzdłuż płytkiej laguny, jakieś pół mili na zachód, trzymając się blisko brzegu. Zniknęły domki przy plaży, a ich miejsce zajęło strome, pokryte krzakami podnóże Diamentowej Góry wznoszące się nad piaszczystym brzegiem. Rafa, którą miałem po lewej, oddaliła się, odsłaniając szeroki przesmyk – głęboką wodę, gdzie nie załamują się fale. Za przesmykiem zobaczyłem 10 czy 12 surferów na ciemnych, sięgających piersi falach. Pływali przy umiarkowanym wietrze od oceanu. Wiosłowałem wolno w kierunku „poczekalni” – miejsca, gdzie czeka się na fale. Wybrałem okrężną drogę i uważnie obserwowałem każdego surfera.
Byli nieźli. Każdy z nich miał płynny, naturalny styl. Nikt nie spadał z deski. I nikt, dzięki Bogu, nie zwracał na mnie uwagi. Krążyłem w kółko, a potem wolno przepchnąłem się do luźniejszej części „kolejki”. Było mnóstwo fal. Podczas pierwszego startu czułem się niepewnie, ale potem jakoś poszło. Pozwoliłem, by pamięć mięśni przejęła kontrolę i złapałem kilka małych fal, które wolno toczyły się w prawo. Różniły się nieco od tych, które znałem z Kalifornii. Były zdradliwe, ale nie bałem się ich. Na dnie widziałem koralowce, skrywały się głęboko pod wodą.
Inni surferzy dużo rozmawiali i śmiali się między sobą. Podsłuchiwałem, ale nie rozumiałem ani słowa. Prawdopodobnie używali pidgin, hawajskiej wersji angielszczyzny. Czytałem o tym dialekcie w Hawaii Jamesa Michenera, ale wcześniej nie miałem okazji go usłyszeć. A może to był jakiś obcy język? Na wodzie byłem jedynym haole, czyli białym – to jeszcze jeden termin z powieści Michenera. W pewnym momencie jakiś starszy facet, który przepływał obok, wskazał ręką na otwarty ocean i powiedział: „Tam”. To było jedyne słowo skierowane do mnie tego dnia. I miał rację: szła duża fala, największa tego popołudnia. Byłem mu wdzięczny za ostrzeżenie.
Słońce chyliło się ku zachodowi i tłum zaczął się przerzedzać. Próbowałem zobaczyć, dokąd szli ludzie. Większość wybrała stromą ścieżkę na stoku góry wiodącą do ulicy Pod Diamentową Górą. Blade deski, które nieśli na głowach statecznikiem do przodu, poruszały się jednostajnie na zakrętach. Złapałem ostatnią falę, dopłynąłem na niej do płycizny i rozpocząłem długie wiosłowanie do domu wzdłuż laguny. W domach paliły się już światła. Było chłodniej, cienie pod palmami kokosowymi stały się niebieskoczarne. Promieniałem ze szczęścia. Chciałem móc komuś powiedzieć: „Jestem na Hawajach! Surfuję na Hawajach!”. Potem dotarło do mnie, że nawet nie wiem, jak nazywa się miejsce, w którym surfowałem.
*
A mówiono o nim Klify. Był to układ raf tworzących ciągnący się na południe i zachód łuk, pół mili od przesmyku, którym pierwszego dnia wypłynąłem na ocean. W surfingu poznawanie nowych miejsc zaczyna się od przypomnienia sobie poprzednich – z tymi wszystkimi falami, które się już dokładnie poznało. W tej chwili na moje archiwum składało się 10 czy 15 miejsc w Kalifornii i tylko jedno, które naprawdę dobrze poznałem: kamienista Ventura. Niestety, żadne z nich nie przygotowało mnie w jakiś szczególny sposób do Klifów, gdzie odtąd miałem surfować dwa razy dziennie.
To było dosyć przewidywalne miejsce, w tym sensie, że prawie zawsze były tam dobre fale, nawet wtedy – co zrozumiałem dopiero po pewnym czasie – gdy na południu wyspy Oahu kończył się sezon. Rafy przy Diamentowej Górze wieńczą południowy kraniec wyspy i dlatego wyłapują nawet najmniejsze fale. Ale łapią też dużo wiatru, włącznie z gwałtownymi podmuchami spływającymi ze stoków krateru. Wiatr, rozległa łamigłówka rafy, i fale nadchodzące z różnych kierunków były źródłem nieustannie zmiennych warunków, które co godzinę – czego paradoksalnie wtedy nie doceniałem – w hałaśliwy sposób zaprzeczały jakiejkolwiek przewidywalności. Klify miały kapryśną naturę, tak inną od tego, co znałem wcześniej.
Poranki sprawiały najwięcej kłopotów. Żeby posurfować trochę przed szkołą, już o brzasku musiałem być na desce. Moje niewielkie doświadczenie mówiło mi, że o świcie ocean jest gładki jak stół. W nadmorskiej Kalifornii wczesne ranki były zwykle bezwietrzne. Jak się okazało, w tropikach tak nie jest. A już na pewno nie na Klifach. Często o wschodzie słońca wiały silne pasaty. Kiedy lekkim krokiem z deską na głowie szedłem ulicą, wiatr targał nade mną liśćmi palm. Z nadbrzeża mogłem dostrzec za rafą spienione fale, które przewalały się ze wschodu na zachód po ciemnoniebieskim oceanie. Mówiło się, że pasaty były północno-wschodnie, czyli teoretycznie miały dobry kierunek, jak na wybrzeże, które jest zwrócone na południe, ale na Klifach wiały jakoś wzdłuż brzegu, wystarczająco mocno, żeby w wielu miejscach uniemożliwić surfowanie.
Mimo wszystko Klify miały jakąś mrukliwą stałość, co sprawiało, że dało się tam pływać, nawet w tak kiepskich warunkach. Wczesnym rankiem prawie nikt w tych okolicach nie pływał. To była dobra pora, żeby zbadać najważniejsze miejsca, w których można było łapać fale. Zacząłem poznawać podstępne, szybkie i płytkie odcinki, a także słabe punkty, gdzie potrzebna była błyskawiczna zmiana kierunku, żeby utrzymać się na wodzie. Nawet w dni, kiedy woda sięgała do pasa, a wiatr słabł, niektóre fale dało się wykorzystać do długich, improwizowanych, w pełni zadowalających ślizgów. Rafa miała tysiące kaprysów i zmieniała nastrój wraz z pływami. A kiedy przesmyk przy brzegu zaczynał przybierać barwę mlecznego turkusu – podobną do koloru fantastycznych fal pokazywanych w magazynach – to był znak, że czas wracać na śniadanie. Podczas większego odpływu laguna stawała się zbyt płytka, by można było wiosłować, a ja z trudem brnąłem przez zapadający się, szorstki piach, walcząc o utrzymanie deski dziobem do kierunku wiatru.
Popołudnia to zupełnie inna historia. Wiatr słabł, ocean nie przyprawiał o chorobę morską, a na morzu pojawiali się inni surferzy. Klify miały swoich stałych bywalców. Po kilku sesjach potrafiłem już rozpoznać niektórych z nich. Na znanych mi wodach kontynentalnych fale pojawiały się rzadko, trwała więc walka o miejsce i ściśle pilnowano kolejki. Małolaty, a już na pewno ci, którzy nie mieli sojuszników w postaci starszych braci, musieli uważać, żeby nawet niechcący nie wejść w drogę jakiemuś weteranowi. Na Klifach było jednak wystarczająco dużo przestrzeni, mnóstwo wolnych fal, które załamywały się na zachód od głównego punktu, a nawet – jeśli się miało szczęście – na wewnętrznym szelfie, na którym coś zaczynało się już po cichu dziać. Dzięki temu mogłem swobodnie eksplorować wody dostępne na obrzeżach. W szkole było dokładnie na odwrót.
*
Nigdy nie uważałem się za dzieciaka chowanego pod kloszem. Mimo to szkoła średnia w Kaimuki była dla mnie szokiem. Chodziłem do ósmej klasy, a moi szkolni kumple byli w większości „narkomanami, wąchaczami kleju i gangsterami” – tak przynajmniej opisałem ich w liście do przyjaciela z Los Angeles. Prawda była inna. W Kaimuki haole stanowili mikroskopijną i niepopularną mniejszość. Miejscowi, jak ich nazywałem, zdawali się nas szczególnie nie lubić. Moje obawy wzmagał fakt, że nastoletni Hawajczycy byli całkiem sporymi facetami i podobno lubili się bić. Azjaci stanowili największą grupę etniczną w szkole, choć przez pierwsze tygodnie nie potrafiłem odróżnić Japończyków od Chińczyków i Koreańczyków, nie mówiąc już o tym, że nie połapałem się w stereotypach, przez które oni postrzegali siebie nawzajem. Nie dostrzegałem też innych ważnych narodowości, takich jak Filipińczycy, Samoańczycy czy Portugalczycy (tych ostatnich nie uważano za haole), a także dzieciaków mieszanego pochodzenia. Na początku myślałem, że ten duży koleś z lekcji stolarstwa, który od razu zaczął przejawiać sadystyczne zainteresowanie moją osobą, jest Hawajczykiem.
Nosił wyglansowane na wysoki połysk czarne buty z długimi czubami w szpic, obcisłe spodnie i jaskrawe koszule w kwiaty. Miał kręcone włosy zaczesane do tyłu i wyglądał, jakby od dzieciństwa się golił. Rzadko się odzywał, a jeśli już, to łamaną angielszczyzną, której zupełnie nie rozumiałem. Był kimś w rodzaju gangstera juniora i było widać, że przesiedział wiele lat w tej samej klasie, czekając spokojnie na dzień, w którym wreszcie wyrzucą go ze szkoły. Nazywał się Freitas – nigdy nie poznałem jego imienia – ale chyba nie był spokrewniony z klanem Freitasów, rozległą rodziną, z której kilku hałaśliwych chłopaków też chodziło do Kaimuki. Przez kilka dni Freitas-z-butami-jak-sztylety obserwował mnie bez skrępowania, co coraz bardziej mnie niepokoiło, a potem zaczął sprawdzać granice mojej cierpliwości, lekko trącając mój łokieć, kiedy w skupieniu przycinałem piłą pudełko dla pucybuta.
Byłem zbyt wystraszony, żeby cokolwiek powiedzieć, a on też nigdy nie odezwał się słowem. To chyba była część zabawy. Jakiś czas potem zdecydował się na prymitywną, ale pomysłową rozrywkę w czasie, gdy zasiadaliśmy w ławkach w klasowej części warsztatu. Siadał za mną i za każdym razem, kiedy nauczyciel się odwracał, walił mnie w głowę beleczką o przekroju dwa na cztery cale. Pac… pac… pac, ładny, stały rytm, zawsze z zachowaniem wystarczająco długich przerw między uderzeniami, żebym mógł mieć ten krótki moment nadziei, że nie będzie następnego. Nie potrafiłem zrozumieć, jak to możliwe, że nauczyciel nie słyszy tych bezprawnych pacnięć. Były na tyle głośne, że przyciągały uwagę klasy, która zdawała się zafascynowana tym małym rytuałem. Oczywiście w mojej głowie te uderzenia brzmiały jak przenikające do szpiku kości eksplozje. Freitas używał całkiem długiej beleczki – pięć czy sześć stóp – i nigdy nie uderzał za mocno, co pozwalało mu walić bez pozostawiania śladów i czynić to z pewnym ezoterycznym, nawet medytacyjnym dystansem, dzięki czemu przedstawienie stawało się atrakcyjniejsze.
Ciekaw jestem, czy gdyby wziął na cel kogoś innego, ja byłbym równie bierny jak pozostali. Być może. Nauczyciel miał swój świat i interesowały go tylko piły stołowe. Ja nie zrobiłem nic, żeby się obronić. Kiedy się zorientowałem, że Freitas nie jest Hawajczykiem, dotarło do mnie, że jestem na tę przemoc skazany. Byłem przecież chuderlakiem, haole i nie miałem przyjaciół.
*
Na Klifach dyskretnie obserwowałem kilku doświadczonych surferów, którzy zdawali się najlepiej wyczuwać fale, bez pudła znajdowali miejsca nadające największą prędkość i zręcznie wykonywali deskami kolejne zwroty. Potwierdzało się moje pierwsze wrażenie: nigdy przedtem nie widziałem takiej płynności ruchów. Ruchy rąk uderzająco zsynchronizowane ze stopami. Kolana niżej niż przy surfowaniu, do którego byłem przyzwyczajony, biodra luźniejsze. Niedużo jeżdżenia na dziobie, które w tamtych czasach było modne na wodach kontynentalnych i wymagało szybkiego przedreptania na dziób deski, z pięcioma lub dziesięcioma palcami stóp na jej krawędziach, wbrew oczywistym zasadom fizyki, pozwalającym unosić się i ślizgać na wodzie. Wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, ale to, co obserwowałem, było klasycznym stylem wyspiarskim. Podpatrując surferów, mimowolnie sam zacząłem unikać jazdy na dziobie.
Znajdowało się tam kilku młodych chłopaków. Jednym z nich był żylasty, wyprostowany jak struna twardziel, mniej więcej w moim wieku. Trzymał się z dala od miejsca, gdzie fale były najwyższe, i pływał na peryferiach. Zapuszczałem żurawia, żeby zobaczyć, co robi. Zauważyłem, że nawet na małych falach był szybki i opanowany. Właściwie był najlepszym surferem w moim wieku, jakiego dotychczas widziałem. Pływał na niezwykle krótkiej, lekkiej desce z ostrym dziobem. Była to deska marki Wardy – biała jak kość i bez ozdóbek. Kiedy się zorientował, że go obserwuję, wydawał się równie zawstydzony jak ja. Wiosłując z furią, przepłynął obok mnie nieco obrażony. Po tym zdarzeniu starałem się nie wchodzić mu w drogę. Ale następnego dnia kiwnął do mnie głową na powitanie. Miałem nadzieję, że moje szczęście nie rzuca się w oczy. Kilka dni później odezwał się.
„Tam być lepsze miejsce” – powiedział, wskazując oczami na zachód, kiedy próbowaliśmy przebrnąć przez kilka małych falek. To było zaproszenie. Chciał, żebym dołączył do niego na jednym z jego skromnych, niezatłoczonych akwenów. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Nazywał się Roddy Kaulukukui. Miał 13 lat, tak jak ja. Z początku Roddy i ja podchodziliśmy do fal ostrożnie, ale potem nabraliśmy śmiałości. Potrafiłem łapać fale równie dobrze jak on i powoli zdobywałem wiedzę na temat tego miejsca, którego poznanie zaczęło być naszym wspólnym celem. Na Klifach byliśmy najmłodsi i każdy z nas szukał kumpla w tym samym wieku. Ale Roddy nie przychodził tam sam. Miał dwóch braci i kogoś w rodzaju honorowego trzeciego brata – Japończyka o nazwisku Ford Takara. Starszy brat Roddy’ego, Glenn, był ostoją „poczekalni”, czyli miejsca, gdzie czeka się na falę. Glenn i Ford pływali codziennie. Byli tylko o rok starsi od nas, ale obaj mogli konkurować z każdym, kto pływał na głównych wodach. Zwłaszcza Glenn był świetny, miał już płynny i piękny styl. Ich ojciec, Glenn senior, też surfował, podobnie jak ich młodszy brat John, chociaż on był za mały na Klify.
Roddy opowiedział mi o kilku tutejszych surferach. Grubas, który pojawiał się wtedy, kiedy fale były największe, nazywał się Ben Aipa. Wypływał daleko i pruł z taką mocą, że reszta z nas przestawała surfować, żeby popatrzeć. (Wiele lat później zdjęcia Aipy i artykuły o nim zaczęły się ukazywać w magazynach). Chińczyk, który pojawiał się w dni, kiedy fale przerastały wszystko, co wcześniej tutaj widziałem (potężne grzbiety powstające w bezwietrzne i pochmurne popołudnia poza sezonem), nazywał się Leslie Wong. Miał miękki styl i zwykł pływać tylko wtedy, kiedy warunki były naprawdę wyjątkowe. Łapał falę dnia i się na nią wdrapywał, plecy miał lekko zgarbione, a ramiona luźne. Manewry, które były skrajnie trudne – albo inaczej: które wprawiały w ekstazę – wykonywał tak, że wyglądały na łatwiznę. Pomyślałem, że gdy dorosnę, chciałbym być Lesliem Wongiem. Dowiedziałem się, komu ze stałych bywalców Klifów zdarza się zmarnować falę – nie złapać jej albo z niej spaść – i jak podkraść falę, nie okazując braku szacunku innym. W wodzie – w mniej lub bardziej subtelny sposób – zawsze dochodziło do głosu męskie ego (nigdy nie zobaczyłem na Klifach choćby jednej dziewczyny).
*
Oto, jak powstają fale nadające się do jazdy. Sztorm, szalejący daleko na oceanie, daje początek mniejszym, a następnie większym krótkim falom, które łączą się i przy odpowiednim wietrze wzbierają, tworząc wzburzone morze. Tym, na co czekamy na odległych wybrzeżach, jest energia wydobywająca się ze sztormu i promieniująca na zewnątrz ku spokojniejszym wodom w postaci grup fal, coraz bardziej regularnych, które razem się przemieszczają. Każda fala uruchamia kolumnę wirującej wody skrywającej się pod powierzchnią. Ciągi fal tworzą coś, co surferzy nazywają wzbierającą falą. Taka fala potrafi się przemieszczać na odległość tysięcy mil. Im silniejszy sztorm, tym dalej udaje się jej zawędrować. Po drodze staje się bardziej regularna – odległości między falami, zwane interwałami, wyrównują się. W przypadku dłuższych interwałów woda może wirować do głębokości ponad tysiąca stóp pod powierzchnią oceanu. Taki ciąg z łatwością pokonuje opór wód powierzchniowych, na przykład fale krótkie czy inne płytkie fale, które omija i wyprzedza.
Gdy wezbrane fale zbliżają się do linii brzegowej, zaczynają sięgać dna oceanu. Ciągi fal stają się setami. Są większe i bardziej oddalone od siebie niż ich lokalni kuzyni. Pod wpływem ukształtowania dna nadchodzące fale załamują się. Część fali widoczna nad powierzchnią rośnie. Im płytsza woda, tym większy opór dna i mniejsza prędkość fali. W końcu fala traci równowagę i szykuje się do załamania. Z reguły załamuje się wtedy, gdy jej wysokość stanowi 80% głębokości wody – ośmiostopowa fala załamuje się w dziesięciostopowej wodzie. Lecz o tym, gdzie dokładnie i jak załamie się fala, decyduje wiele czynników: wiatr, profil dna, kąt wezbrania fali, prądy morskie. Dla surferów najważniejsze jest to, czy będzie miała moment przechwycenia (punkt startu) i spadek, po którym da się zjechać, oraz czy się od razu nie załamie (nie zamknie). Fala powinna bowiem załamywać się powoli (łuszczyć się), w jedną lub drugą stronę (lewą bądź prawą), pozwalając nam przez dłuższą chwilę surfować na jej boku wzdłuż brzegu, właśnie w tej chwili, tuż przed załamaniem.
*
Moi rodzice wysłali mnie do szkoły w Kaimuki w wyniku błędnego, jak później stwierdziłem, założenia. Był rok 1966, obniżenie podatków od nieruchomości w Kalifornii miało dopiero nastąpić, a kalifornijski system nauczania szkolnego, szczególnie na przedmieściach zamieszkanych przez klasę średnią, był jednym z najlepszych w kraju. Znajome rodziny nigdy nie brały pod uwagę kształcenia dzieci w szkołach prywatnych. Publiczne szkoły na Hawajach to inna para kaloszy – zbiedniałe, zakotwiczone w kolonialnych, plantacyjnych i misyjnych tradycjach, były grubo poniżej amerykańskiej średniej.
Nie wiedząc o tym wszystkim, rodzice wysłali dwójkę młodszego rodzeństwa (było nas czworo) do najbliższej podstawówki, która przypadkiem mieściła się w okolicy zamieszkanej przez klasę średnią, a mnie – do najbliższej szkoły średniej, w robotniczej dzielnicy Kaimuki, usytuowanej za Diamentową Górą, jeśli patrzeć od strony wybrzeża. Liczyli, że będę mógł w spokoju ukończyć ósmą klasę, a ja niemal przez cały czas musiałem się tam zmagać z przemocą, samotnością i bijatykami. Pozostawało mi szukać własnej drogi. I pomyśleć, że wcześniej żyłem, nie uświadamiając sobie, iż na naznaczonych segregacją kalifornijskich przedmieściach biali cieszą się olbrzymimi przywilejami, a na świecie istnieją podziały rasowe. Teraz nawet klasy szkolne wydawały się zorganizowane według klucza rasowego. Tak przynajmniej było z przedmiotami humanistycznymi i ścisłymi przygotowującymi do studiów – na podstawie wyników testów uczniów przypisywano do grupy, która razem przechodziła od nauczyciela do nauczyciela. Wsadzili mnie do grupy najlepszych, zdominowanej prawie w całości przez Japonki. Lekcje były sztywne, niezbyt wymagające i nudne jak flaki z olejem. Dla koleżanek z klasy nie istniałem. I tak mijały mi lekcje – rozwalony w ostatniej ławce obserwowałem drzewa za oknem, próbując określić kierunek oraz siłę wiatru, i zapełniałem kolejne strony rysunkami desek i fal.
Mój szkolny program przystosowania obejmował kilka bójek na pięści. Niektóre z nich były formalnymi ustawkami. Obok szkoły znajdował się cmentarz, a w jego rogu dobrze ukryty skrawek trawnika, na którym chłopcy wyjaśniali sobie sporne kwestie. Zdarzało się, że stawałem naprzeciw sporej liczby chłopaków o nazwisku Freitas – żaden z nich, niech będzie mi wolno powtórzyć, nie był spokrewniony z moim włochatym dręczycielem z warsztatów stolarskich. Mój pierwszy przeciwnik był tak mały i młody, że wątpiłem, czy w ogóle chodzi do naszej szkoły. Zdaje się, że ich metoda szkolenia zawodników polegała na tym, by znaleźć jakiegoś frajera bez sprzymierzeńców lub mózgu, który raczej unikałby starcia, a następnie wystawić przeciw niemu najmłodszego chłopaka, choćby z minimalną szansą na wygraną. Gdy przegrywał, następny większy Freitas stawał do walki. I tak to szło, aż przeciwnik został pokonany. Wszystko przebiegało bez specjalnych uniesień, spotkania aranżowali i sędziowali Freitasowie. O dziwo, robili to dosyć uczciwie.
Moje pierwsze spotkanie nie przyciągnęło wielu widzów – właściwie nikt się nim nie interesował – ale mimo to byłem śmiertelnie przerażony, bez sekundantów w narożniku i nie mając pojęcia, jakie panują reguły. Mój przeciwnik okazał się zaskakująco silny jak na swoją posturę i ostry, ale ramiona miał za krótkie, żeby ciosy do mnie dochodziły, i w końcu pokonałem go bez szczególnego uszczerbku dla żadnego z nas. Jego kuzyn, który natychmiast stawił się na ringu, budową ciała bardziej przypominał mnie, a skutki naszego sparingu były wyraźniejsze. Jakoś wytrzymałem, ale obaj mieliśmy śliwy, kiedy Freitas senior ogłaszał remis. Powiedział, że będzie dogrywka i jeśli ją wygram, ktoś o imieniu Tino przyjdzie i bez patyczkowania się skopie mi tyłek. I drużyna Freitasów poszła w swoją stronę. Zapamiętałem, jak sobie truchtają, roześmiani i odprężeni, radosna rodzinna milicja, w górę długiego zbocza cmentarza. Ewidentnie byli spóźnieni na następne spotkanie. Bolała mnie twarz, bolały mnie knykcie, ale czułem olbrzymią ulgę, że jest już po wszystkim. Po chwili zauważyłem dwóch haole w moim wieku. Stali w krzakach na skraju polany i lękliwie zerkali w moją stronę.
Walkę rewanżową udało mi się wygrać. Ale potem przyszedł Tino i – faktycznie – bez patyczkowania się skopał mi tyłek.
Były też inne potyczki, włącznie z wielodniową bijatyką z pewnym Chińczykiem, która miała miejsce podczas zajęć z rolnictwa. Nie chciał się poddać nawet wtedy, gdy wcisnąłem jego twarz w czerwone błoto na grządce sałaty. Te zawzięte bójki ciągnęły się przez tydzień. Wznawialiśmy je każdego popołudnia i nigdy nie udało się wyłonić zwycięzcy. Chłopaki z klasy mieli ubaw i pilnowali, żeby nauczyciel nas nie przyłapał, o ile w ogóle mógłby się pojawić.
Nie wiem, co rodzice sobie myśleli. Rany i siniaki, nawet podbite limo, dały się jakoś wytłumaczyć. Futbol, surfowanie i takie tam. Przeczuwałem – i z perspektywy czasu widzę, że miałem rację – iż nie potrafiliby mi pomóc, dlatego nic im nie mówiłem.
Uratował mnie rasistowski gang. Nazywali się Krąg Wtajemniczonych. Byli haole i mimo tej śmiechu wartej nazwy stopień ich zepsucia robił wrażenie. Przewodził im wesoły, rozpuszczony chłopak ze złamanym zębem i chrypliwym głosem. Miał na imię Mike. Posturą nie imponował, ale łaził po szkole z zadziorną odwagą, która każdego z nas, może z wyjątkiem Samoańczyków, skłaniała do głębokiej refleksji. Jak się okazało, prawdziwym domem Mike’a był poprawczak – a na chodzenie do szkoły dostał urlop, który chciał jak najlepiej wykorzystać. Miał młodszą siostrę o imieniu Edie, chudą i nieokiełznaną blondynkę, a ich dom w Kaimuki był klubem Kręgu Wtajemniczonych. W szkole zbierali się pod wysokim drzewem deszczowym, które rosło na czerwonej glebie, na wzniesieniu za niepomalowanym bungalowem, gdzie miałem lekcje z maszynopisania. Moje wprowadzenie odbyło się na luzie. Mike i jego kumple po prostu powiadomili mnie, że mogę do nich dołączyć pod tym drzewem. I to właśnie od dzieciaków z Kręgu Wtajemniczonych, wśród których było chyba więcej dziewczyn niż chłopaków, zacząłem dowiadywać się, najpierw w ogólnym zarysie, a następnie w szczegółach, jak wygląda lokalny układ rasowy. Naszymi głównymi wrogami byli moke – co zdawało się oznaczać każdego, kto miał ciemną karnację i był twardzielem. „Ty już trzaskałeś się z moke” – stwierdził Mike.
Tak w istocie było.
Ale moja kariera bokserska wkrótce się skończyła. Ludzie wiedzieli, że teraz należałem do gangu haole i zostałem wybrany, by zaczepiać inne dzieciaki. Nawet Freitas na warsztatach stolarskich zaczął mi odpuszczać. Ale czy rzeczywiście dlatego odłożył swoją beleczkę o wymiarach dwa na cztery cale? Trudno mi było uwierzyć, że zaczął się przejmować Kręgiem Wtajemniczonych.
*
Dni mijały, a moim ulubionym surferem był Glenn Kaulukukui, brat Roddy’ego. Kiedy łapał falę, jak kot stawiając stopy na desce, nie mogłem oderwać oczu od zakreślanych przez niego linii, podziwiałem szybkość, której w jakiś sposób nabierał, a także jego improwizacje. Miał dużą głowę, zawsze lekko odchyloną do tyłu, i długie, bujne włosy, spalone na rudo przez słońce, także odrzucone do tyłu. Do tego dochodziły grube usta i czarne ramiona. Poruszał się z niezwykłą elegancją. Ale było jeszcze coś – nazwijmy to humorem lub ironią – co towarzyszyło jego fizycznej pewności siebie i urodzie, coś słodko-gorzkiego, co w każdej sytuacji, z wyjątkiem najtrudniejszych, powodowało, że zdawał się zachowywać serio i jednocześnie po cichu śmiać się z siebie samego.
Ze mnie też się śmiał, ale bez złośliwości. Kiedy wykonywałem kick-out, zwrot na falę plecami do plaży, próbując z rozmachem zakończyć ślizg, niezgrabnie przebiłem się przez szczyt fali, ustawiony równolegle do jego deski. Glenn zawołał: „Poka, Bill. Poka, co potrafisz”. Nawet ja wiedziałem, że to wytarte i nadużywane powiedzonko w łamanej angielszczyźnie oznacza nawoływanie i zachętę. Był to również lapidarny dowcip. Nabijał się ze mnie, ale jednocześnie zachęcał. Powiosłowaliśmy na ocean. Kiedy prawie dotarliśmy do miejsca, gdzie formują się fale, zobaczyliśmy Forda łapiącego długą falę z odległej pozycji. Specjalnie wybrał ten kurs, żeby przecisnąć się przez dwa trudne odcinki. „No taaa” – wymruczał swoją pochwałę Glenn. „Obczaj go” („Popatrz na niego”). A potem ruszył sprintem do miejsca, gdzie inni czekali na swoje fale.
Pewnego popołudnia Roddy spytał, gdzie mieszkam. Wskazałem na wschód, w kierunku zacienionej zatoczki w środku Black Point. Podzielił się tą wiadomością z Glennem i Fordem, a potem wrócił do mnie speszony i zapytał, czy mogą zostawić deski przy moim domu. Ucieszyłem się, że będę miał takie towarzystwo w czasie długiej drogi powrotnej. Nasz domek miał maleńkie podwórko z kępą bambusu, gęstą i wysoką, osłaniającą nas od ulicy. Schowaliśmy deski w zaroślach i po ciemku umyliśmy je wodą z ogrodowego węża. Potem ich trójka ruszy ła do domu w odległym Kaimuki – mieli na sobie tylko szorty, ociekali wodą, ale byli wyraźnie szczęśliwi, że idą bez desek.
*
Rasizm Kręgu Wtajemniczonych był sytuacyjny, nie doktrynerski. Nie rościł sobie prawa do historycznych precedensów – w przeciwieństwie do, powiedzmy, skinheadów, którzy pojawili się później, twierdząc, że pochodzą od nazistów, i Ku Klux Klanu. Już wcześniej Hawaje były świadkiem mnóstwa przypadków głoszenia supremacji białych, szczególnie wśród elit, ale Krąg Wtajemniczonych nie miał pojęcia o elitach. Większość z tych dzieciaków nie miała szczęścia, żyła w biedzie, niektórzy zostali wyrzuceni ze szkół prywatnych i po prostu popadli w niełaskę. Krąg Wtajemniczonych odrzucał większość białych niedouków ze szkoły średniej w Kaimuki jako tych, którzy nie byli dostatecznie fajni. Ci niestowarzyszeni haole to były głównie dzieci wojskowych. Wyglądały na zagubione, przestraszone. Dla mnie strukturalne uprzywilejowanie w szkole związane z faktem, że jestem biały, było prawie niewidoczne.
Myślałem, że główna działalność Kręgu Wtajemniczonych będzie polegała na bijatykach między gangami i rzeczywiście wciąż się mówiło o nadchodzącej wojnie z różnymi konkurencyjnymi grupami moke. Z drugiej strony Mike zawsze stawał na czele delegacji pokojowych na jakichś tam spotkaniach i dzięki żmudnym działaniom dyplomatycznym ratowano twarz i unikano przelewu krwi. Rozejmy formalnie potwierdzano uroczystymi popijawami. W rzeczy samej energię tej grupy wydatkowano przeważnie na plotki, balangi, drobne kradzieże i wandalizm, a także karygodne zachowania w miejskim autobusie po szkole. W Kręgu Wtajemniczonych było sporo ładnych dziewczyn i po kolei durzyłem się w każdej z nich. Nikt z gangu nie surfował.
Okazało się, że Roddy i Glenn Kaulukukui oraz Ford Takara chodzą do tej samej szkoły co ja. Ale ja ich tam nie widywałem. Co było sztuką, bo nasza czwórka spędzała razem prawie każde popołudnie i weekend na wodzie, a Roddy wkrótce został moim najlepszym przyjacielem. Rodzina Kaulukukui mieszkała w Fort Ruger, na północnym zboczu Diamentowej Góry, w pobliżu cmentarza, który graniczył z naszą szkołą. Glenn senior był w armii, ich mieszkanie mieściło się w starych koszarach wtulonych w lasek drzew kiawe poniżej ulicy Pod Diamentową Górą. Wcześniej Roddy i Glenn mieszkali na wyspie Hawaii, którą wszyscy nazywali Dużą Wyspą. Wtedy mieli tam rodzinę. Teraz mieli bardzo młodą macochę, a między nią i Roddym nie bardzo się układało.
Kiedyś po kłótni z macochą siedział pod kluczem w dusznym pokoju, który dzielił z Glennem i Johnem, i gorzkim szeptem wylewał swoje żale.
Pomyślałem, że wiem coś o jego niedoli: tego popołudnia w geście solidarności odpuściłem pływanie. Patrzyłem na niego ze współczuciem i nawet nie zajrzałem do żadnego magazynu dla surferów. „Na co on musiał siem z niom ożenić?” – lamentował Roddy.
Od czasu do czasu Glenn senior surfował z nami. To była groźna postać, mocno umięśniony, surowy facet. Poganiał swoich synów, nie bawiąc się w uprzejmości. Ale na wodzie jakby się odprężał. Czasem nawet się śmiał. Pływał na dużej desce, w starym stylu, robił długie, doskonale wyważone ślizgi wzdłuż długich ścian Klifów. W lepszych czasach, mówili mi z dumą jego synowie, surfował w Zatoce Waimea.
Plaża Waimea leży na północnym brzegu wyspy Oahu. Uważano ją za najtrudniejszy akwen na świecie. Dla mnie była miejscem mitycznym – sceną bohaterskich wyczynów garstki surferów celebrytów, bez końca wychwalanych w specjalistycznych magazynach. Roddy i Glenn niewiele o niej mówili, ale było oczywiste, że dla nich Waimea istniała naprawdę i była szalenie poważną sprawą. Surfowało się tam dopiero wtedy, kiedy było się gotowym. Oczywiście większość surferów nigdy nie była gotowa. Ale dla Hawajczyków takich jak oni Waimea i inne wspaniałe plaże Wybrzeża Północnego były kwestią mniej lub bardziej odległej przyszłości, każda z nich jak zadanie do rozwiązania, rodzaj końcowego egzaminu.
Kiedyś wydawało mi się, że na Waimea surfują tylko sławy. Teraz zobaczyłem, że lokalni ojcowie też tam pływali, a być może ich synowie również będą to kiedyś robić. Oni nigdy nie pojawiali się w magazynach wydawanych na kontynencie. Na Hawajach było wiele takich rodzin jak Kaulukukui, wielopokoleniowych rodzin surferów, ohanas, czyli klanów, obfitujących w talenty i tradycje, lecz znanych tylko w swoim wąskim gronie.
Glenn senior przypominał mi od pierwszej chwili postać imieniem Liloa, starego monarchę z książki zatytułowanej Umi: The Hawaiian Boy Who Became a King (Umi: hawajski chłopiec, który został królem). To była książka dla dzieci. Według wyblakłego napisu na okładce mój ojciec dostał ją od dwóch ciotek, które kupiły ją w Honolulu w 1939 r. Jej autor Robert Lee Eskridge wykonał też ilustracje. Uważałem, że są wspaniałe. Były proste, ale niesamowicie wyraziste, jak bogato barwione drzeworyty. Pokazywały Umi, jego młodszych braci i ich przygody na starych Hawajach: zjazdy po pędach powoju w dół górskich stoków („Z pędu na pęd chłopcy płynęli w dół z prędkością światła”), nurkowanie w sadzawkach powstałych w kanałach zastygłej lawy, przemierzanie oceanu w bojowych kanu. („Niewolnicy mają udać się z Umi do pałacu ojca jego w Waipio”). Niektóre ilustracje przedstawiały dorosłych mężczyzn, strażników, wojowników i dworzan. Ich twarze mnie przerażały – to ich wystylizowane okrucieństwo w bezlitosnym świecie, który składał się z wszechwładnych wodzów i ludu drżącego ze strachu. Tylko rysy twarzy Liloi, który był królem (i ojcem Umi, co było tajemnicą), od czasu do czasu łagodniały – malowały się w nich mądrość i ojcowska duma.
Roddy wierzył w Pele, hawajską boginię ognia. Mówiło się, że mieszkała na Dużej Wyspie, gdzie wywoływała erupcje wulkanów, gdy była niezadowolona. Słynęła z zazdrości i gwałtowności, a Hawajczycy próbowali ją przebłagać, składając ofiary z wieprzowiny, ryb i napitków. Była tak słynna, że nawet turyści o niej wiedzieli, ale Roddy, wyznając mi swoją wiarę, wyjaśnił, że nie mówi o tej kiczowatej postaci. Miał na myśli cały świat tej religii, zdarzenia, które nastąpiły, zanim przybyli haole – hawajski świat z jego zawiłymi regułami, tabu i tajemną, z trudem zdobytą wiedzą na temat ziemi, oceanu, ptaków, ryb, zwierząt i bogów. Traktowałem go poważnie. Wiedziałem z grubsza, co przydarzyło się Hawajczykom – że podporządkowali ich sobie amerykańscy misjonarze i inni haole, że ukradli ich ziemie, że Hawajczycy masowo ginęli wskutek chorób, a ci, co ocaleli, byli nawracani na chrześcijaństwo. Wtedy nie czułem ani odpowiedzialności za tę okrutną ekspropriację, ani winy, ale jako młody ateista wiedziałem dostatecznie dużo, by trzymać gębę na kłódkę.
Zaczęliśmy razem surfować w nowych miejscach. Roddy nie bał się koralowców tak jak ja i pokazał mi wody między moim domem a Klifami, gdzie fale załamywały się wśród raf. W większości z nich dało się pływać tylko w czasie przypływu, ale niektóre były jak dziurki od klucza. W szczelinach między wystającymi nad wodę rafami pojawiały się fale, łagodne i nieczułe na wiatr. Te miejsca, wyjaśnił Roddy, zwyczajowo nazywano od nazwisk rodzin, które nad nimi mieszkają lub kiedyś mieszkały. Były miejsca Pattersonów, Mahoneyów… Było również miejsce łapania dużych fal zwane Bomba, naprzeciw Pattersonów. Glenn i Ford kilka razy tam pływali. Roddy nie. W najlepsze dni, podczas odpływu, widziałem tam grzywacze (ich szczyty plujące pianą, gdy stawały się bardziej strome), ale nigdy nie zauważyłem na tyle dużych, żeby się załamywały. Roddy opowiadał o Bombie ściszonym, pełnym napięcia głosem. Było oczywiste, że się na nią szykował.
„Tego lata – mówił. – Gdy tylko nadarzy się okazja”.
W międzyczasie pływaliśmy na Kaikoos. Głęboki akwen przy Black Point, widoczny z końca naszej ulicy. Tam czekanie na falę było trudne, a same fale okazywały się wyższe, niż się wydawało. Bałem się tego miejsca. Pierwszy raz zabrał mnie tam Roddy. Powiosłowaliśmy na przełaj długim, głębokim przesmykiem, który, jak powiedział, wyrąbała Doris Duke, spadkobierczyni fortuny tytoniowej, by ułatwić obsługę prywatnej przystani jachtowej, którą wciąż można było dostrzec w klifie poniżej jej rezydencji. Wyciągnął rękę w kierunku brzegu, ale ja za bardzo martwiłem się falami, żeby oglądać rezydencję Doris Duke.
Szerokie, ciemnoniebieskie fale zdawały się wyskakiwać z głębi oceanu. Niektóre z nich były niepokojąco duże. Kiedy surfowało się w lewo, zjazd był szybki i łatwy, jechało się po prostu na czole fali. Roddy powiedział, że mimo wszystko lepiej będzie się zjeżdżało w prawą stronę, i powiosłował dalej na wschód, do miejsca, gdzie fale się załamywały. Jego zuchwałość wydawała mi się szalona. Miałem wrażenie, że fale idące w prawo są nie do pokonania. Były strasznie silne i nawet gdyby udało się jakąś złapać, leciało się prosto na duże, wygłodniałe skały po zewnętrznej stronie Black Point. Gdyby zgubiło się tam deskę, już by się jej nigdy nie zobaczyło. A którędy można by wtedy dopłynąć do brzegu? Rzucałem się to tu, to tam, niemal histerycznie, unikając wierzchołków fal, i starałem się nie tracić Roddy’ego z oczu. On chyba łapał jakieś fale, ale nie mogłem tego stwierdzić. W końcu podpłynął do mnie rozanielony, podśmiewając się trochę z mojego zaniepokojenia. Ale było mu mnie żal i nic nie powiedział.
*
Z jakiegoś powodu Roddy’ego przeniesiono do mojej klasy maszynopisania. Słysząc, jak zgłasza się do nauczyciela, zdębiałem. Na chwilę porzucił swój dialekt i przemówił poprawną angielszczyzną. Glenn, jak dowiedziałem się później, też tak potrafił. Kaulukukui byli dwujęzyczni: umieli przechodzić z jednego „kodu językowego” do drugiego, jak byśmy dzisiaj powiedzieli. Po prostu na co dzień nie było zbyt wielu – a właściwie wcale – sytuacji, w których musieliby porzucić swój pierwszy język.
Nagle pogodzenie moich dwóch światów stało się bardziej skomplikowane. Roddy i ja zaczęliśmy przebywać w szkole razem, z dala od Kręgu Wtajemniczonych i ich drzewa deszczowego. W ciemnym kącie stołówki razem jedliśmy zupę saimin i makaron chow fun. Ale szkoła to mały świat. Nie było gdzie się ukryć. Można się było spodziewać, że dojdzie do jakiejś sceny czy konfrontacji, może nawet z samym Mikiem – „Hej, a kto to jest ten moke?”.
Ale nie doszło. Glenn i Ford też tam byli. Być może Glenn i Mike spiknęli się, bo mieli razem ubaw z czegoś, o czym nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko tyle, że właściwie z dnia na dzień Glenn, Ford i Roddy zaczęli pojawiać się nie tylko w siedzibie Kręgu Wtajemniczonych pod drzewem deszczowym na szkolnym podwórku, lecz także w domu Mike’a i Edie w Kaimuki. W piątkowe wieczory wujek Mike’a dostarczał im primo (lokalne piwo), a Steve, który był modsem i jednym z najbardziej spoko gości w gangu, przynosił płyty The Kinks. Krąg Wtajemniczonych już wcześniej i bez widocznego zamieszania uległ integracji.
Działo się to w czasach, gdy Pacific Club, najważniejszy klub prywatny w okolicy, w którym nad koktajlami i przy tenisie stołowym załatwiano większość dużych hawajskich interesów, był dostępny tylko dla białych. Członkami klubu nie mogli zostać Amerykanie azjatyckiego pochodzenia, mimo że pierwszy przedstawiciel Hawajów w Izbie Reprezentantów Stanów Zjednoczonych i jeden z dwóch pierwszych senatorów mieli azjatyckie korzenie (obaj byli również odznaczonymi weteranami II wojny światowej; jeden z nich, Daniel Inouye, stracił na tej wojnie rękę). Tego rodzaju dyskryminacja była typowo amerykańska – prawnie usankcjonowana segregacja wciąż obowiązywała w sporej części kraju, ale na Hawajach zdawała się okropnie przestarzała. Nawet biedne dzieciaki haole z Kręgu Wtajemniczonych były bardziej oświecone. One widziały, że moi przyjaciele – a chyba szczególnie Glenn – są w porządku, i odpuszczały sobie sprawę przynależności rasowej, przynajmniej jeśli chodziło o życie gangu. Nie było sensu kłopotać się sprawą rasy. To było promieniotwórcze gówno. Woleliśmy się bawić.
Nie znaczy to, że zadawanie się z Kręgiem Wtajemniczonych było największą ambicją Glenna, Forda czy Roddy’ego. Z tego, co wiedziałem, a wiedziałem sporo, nie było to dla nich jakoś szczególnie ważne. To było ważne tylko dla mnie. Właściwie kiedy Roddy już poznał parę dziewczyn, o których mu opowiadałem – dziewczyn z Kręgu Wtajemniczonych, przez które wcześniej cierpiałem katusze – nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. Roddy cierpiał swoje romantyczne męki, o których też dużo słyszałem, ale obiektem jego uczuć była skromna, wybitnie w starym stylu, powściągliwie piękna dziewczyna, której nigdy bym nie zauważył, gdyby mi jej nie pokazał. Była za młoda, żeby z kimś chodzić, tak mu powiedziała. Zapewniał ją rozpaczliwie, że jeśli trzeba, będzie czekał na nią latami. Gdybym miał spojrzeć jego oczami na moje ówczesne dziewczyny, pewnie wciąż uważałbym je za ładne, ale dostrzegłbym, jak bardzo były zagubione w aurze przestępczości i zaniedbania, która się wokół nich roztaczała, w swojej przedwcześnie rozbudzonej seksualności. Inna sprawa, że były bardziej doświadczone seksualnie niż ja, co budziło we mnie nieśmiałość.
I tak zapałałem fatalnym uczuciem do Lisy, dziewczyny Glenna. Ona była starsza – miała 14 lat i chodziła do dziewiątej klasy. Była zrównoważoną, rozbawioną, uprzejmą Chinką. Lisa chodziła do szkoły średniej w Kaimuki, ale była inna niż pozostałe uczennice. Tak mi się wydawało. Ona i Glenn chodzili ze sobą chyba tylko dlatego, że on był urodzonym bohaterem, a ona urodzoną bohaterką. Ale on był szalonym człowiekiem, wyrzutkiem, roześmianym wagarowiczem, ona zaś – grzeczną dziewczynką, dobrą uczennicą. O czym mieli ze sobą rozmawiać? Czekałem więc, aż ona w końcu oprzytomnieje i zwróci się do haole, który wytężał siły, żeby ją rozbawić, nie przestając jej wielbić. Nie potrafiłem stwierdzić, czy Glenn zauważył moje nieszczęsne położenie. Tak czy inaczej, był na tyle łaskawy, że nie opowiadał o niej pieprznych kawałków, kiedy ja byłem w pobliżu i mógłbym je usłyszeć. (Żadnych tam „Zoba, zoba”, jak to chłopaki mówili, pokazując sobie dziewczęce tyłki i piersi).
Lisa pomogła mi zrozumieć Forda. Znała jego rodzinę, w tym jego ciężko pracujących rodziców, którzy mieli stację benzynową. Wiedziałem, że jak na japońskiego chłopaka Ford był uważany za osobę niezwykłą. Czasami Glenn przekomarzał się z nim, wygadując, że jest „tym Nippończykiem” i jak wielkim zawodem musi być dla rodziny ktoś, kogo nie obchodzi nic poza surfingiem. Ale rzadko udawało mu się wywołać jakąś żywszą reakcję z jego strony. Była w Fordzie jakaś siła skupienia skierowana do wewnątrz. Pomyślałem, że nie mógłby bardziej różnić się od dzieciaków z mojej klasy. One ewidentnie i żarliwie oczekiwały akceptacji od nauczycieli i od siebie nawzajem. Jeśli chodzi o mnie, nawet się zaprzyjaźniłem z kilkoma zabawniejszymi dziewczynami, które rzeczywiście potrafiły być zabawne, ale wciąż nas oddzielał społeczny mur, a ich lizusostwo na lekcjach kłóciło się z moją wizją relacji, jakie powinny panować między uczniami a nauczycielami. Natomiast Ford był kimś z mojej bajki.
*
Dla mojego ojca Hawaje stały się wielkim, naprawdę interesującym miejscem. Regularnie wyjeżdżał na dalej położone wyspy, żeby zaganiać ekipy filmowe do lasów deszczowych, odległych wiosek i kręcić trudne ujęcia w chybotliwych kanu. Nagrywał nawet sceny z Pele na polu lawy na Dużej Wyspie. Jego praca łączyła się z ciągłymi walkami z lokalnymi związkami zawodowymi, w szczególności z kierowcami ciężarówek i pracownikami portowymi, którzy kontrolowali transport towarowy. W tych walkach kryło się dużo osobistej ironii, jako że mój ojciec był zatwardziałym związkowcem, ze związkowej rodziny (kolejarzy) w stanie Michigan.
Tata na tyle zdołał pojąć lokalną kulturę robotniczą, żeby wiedzieć, iż ulice Honolulu (a może i szkoły) mogą stanowić dla chłopaka haole spore wyzwanie. Weźmy choćby nieoficjalne święto o złej sławie zwane Dniem Mordowania Haole. Było ono przedmiotem wielu dyskusji oraz artykułów (opowiadających się przeciw) w miejscowych gazetach, jednak nigdy nie odkryłem, kiedy wypadało w kalendarzu. „Kiedy tylko moke chcą” – mówił Mike, wódz Kręgu Wtajemniczonych.
Nigdy też nie słyszałem, żeby z okazji tego święta doszło do rzeczywistych zabójstw. Głównymi celami, mówiono, byli żołnierze na przepustce, którzy na ogół włóczyli się stadami po Waikiki oraz dzielnicy czerwonych latarni w śródmieściu. Ojciec odczuwał chyba ulgę, że moimi najlepszymi przyjaciółmi są miejscowi, którzy trzymają swoje deski na naszym podwórku. Wyglądali na takich, którzy się dobrze prowadzą.
Martwił się, że jedni tyranizują innych. W przypadku konfrontacji z większymi ode mnie lub przewyższającymi mnie radził: „Złap kij, kamień, co tam tylko znajdziesz”. Kiedy udzielał mi tych rad, zaczynał się denerwować. Tata chyba nikogo się nie bał. Miał w sobie żyłkę awanturniczą, która wprawiała mnie w lekkie zakłopotanie. Nie obawiał się publicznie podnosić głosu. Jego waleczność była dla mnie wielce krępująca. Czasem pytał właścicieli sklepów i restauracji, co właściwie oznaczają napisy informujące o możliwości odmowy obsłużenia kogoś, a jeśli odpowiedź mu się nie podobała, ze złością przenosił się gdzie indziej. Nie działo się tak na Hawajach, ale na kontynencie zdarzało się wielokrotnie. Nie wiedziałem, że takie ogłoszenia często były szyfrem i znaczyły: „Tylko dla białych”. Drżałem na ciele i rozpaczliwie wbijałem wzrok w ziemię, kiedy tylko podnosił głos.
Teraz, na Hawajach, czułem, że zaczynam oddalać się od rodziny. Moi rodzice znali mnie tylko jako Pana Odpowiedzialnego. To była moja domowa rola, odkąd zaczęły się pojawiać kolejne dzieci. Między mną a rodzeństwem była spora różnica wieku i zwykle można było liczyć, że dopilnuję, aby się nie utopiło, nie zginęło porażone prądem, a także by zostało nakarmione, nawodnione i przewinięte. Oburzałem się, że muszę wykonywać obowiązki opiekunki do dzieci, a rozkoszne rozróby, w jakie zmieniał się rodzinny obiad, odczuwałem jako cofnięcie w rozwoju. Mama i tata coraz mniej o mnie wiedzieli. Prowadziłem skryte życie, nie tylko w szkole, lecz także w wodzie. Nikt mnie nie pytał, dokąd chodzę z deską, a ja nigdy nie opowiadałem o dobrych dniach na Klifach czy swoich zwycięstwach nad strachem na plaży Kaikoos.
*
Fale zmieniały się wraz z postępem wiosny. Więcej ich szło z południa, co oznaczało więcej dobrych dni na Klifach. Na Pattersonach łagodne fale zaczynały się załamywać między szerokimi płaszczyznami rafy, która wystawała nad powierzchnię i była widoczna z naszego domu. Uformowała się tam nowa grupa surferów – starsi faceci, dziewczyny, początkujący. Pojawił się młodszy brat Roddy’ego, John. Miał dziewięć czy dziesięć lat i był niesamowicie zwinny. Zainteresowanie surfingiem zaczął okazywać nawet mój brat Kevin, może pod wpływem Johna, który był mniej więcej w jego wieku i trzymał swoją deskę na naszym podwórku. Zaskoczył mnie. Kevin był doskonałym pływakiem. Skakał do basenu na głęboką wodę, odkąd skończył półtora roku. Kevin stawiał stopy do środka i pływał jak ryba. Już w wieku dziewięciu lat był ekspertem w bodysurfingu (surfowaniu bez deski). Dotąd nie podzielał moich zainteresowań. Mnie to kręciło, jego nie. Ale teraz na pożyczonej desce wiosłował na ocean z plaży Pattersonów. Po kilku dniach łapał fale, stawał na desce i wykonywał zwroty, jakby był surferem od urodzenia. Znaleźliśmy mu używaną deskę, starego tankowca marki Surfboards Hawaii. Kosztowała 10 dolarów. Byłem dumny i rozemocjonowany. Nagle przyszłość nabrała innych barw.
Ale pewnego dnia na plaży Pattersonów usłyszałem, że ktoś woła do mnie z brzegu. „To twój brat!”. Powiosłowałem w kierunku plaży jak oszalały. Zobaczyłem Kevina leżącego na piasku i ludzi stojących wokół niego. Źle wyglądał, był blady i zszokowany. Dostał deską w plecy. Najwidoczniej dlatego stracił oddech. Mały John Kaulukukui uratował go przed utonięciem. Kevin wciąż ciężko oddychał, kaszlał i płakał. Zanieśliśmy go do domu. Powiedział, że wszystko go boli. Mama go umyła, ukoiła i położyła do łóżka. Ja poszedłem jeszcze trochę posurfować. Myślałem, że wróci na wodę za kilka dni, ale Kevin nigdy więcej nie wszedł już na deskę. Wrócił za to do bodysurfingu i jako nastolatek został jednym z lepszych cwaniaków na Makapu’u i Sandy Beach, dwóch poważnych akwenach do pływania bez deski, położonych na wschodnim krańcu wyspy Oahu. Już jako dorosły zaczął mieć kłopoty z plecami. Ostatnio ortopeda obejrzał rentgen jego kręgosłupa i spytał, co takiego się zdarzyło, kiedy był dzieckiem. Okazuje się, że doznał wtedy poważnego złamania.
*
W końcu polubiłem fale na Kaikoos idące w prawo. To miejsce często było puste, ale surfowało tam kilku facetów, którzy wiedzieli, jak na nich jeździć. Obserwowałem ich w dobre dni ze skał Black Point, zacząłem dostrzegać kształt rafy i zorientowałem się, że przy odrobinie szczęścia można uniknąć katastrofy w tej okolicy. Dla mnie było to jednak zupełnie szalone miejsce. W listach do przyjaciela z Los Angeles przechwalałem się, że pływam na wierzchołkach tych strasznych, głębokich fal, i bez wstydu snułem bajki o tym, jak potężne prądy znoszą mnie i Roddy’ego w stronę położonego o mile na wschód cypla Koko Head. Z drugiej strony mój szczegółowy opis ucieczki przez wielką tubę – jaskinię utworzoną przez załamującą się falę – na Kaikoos zawierał źdźbło prawdy. Wciąż trochę ją pamiętam.
Surfing zawsze miał ten swój horyzont, granicę strachu, która sprawiała, że tak bardzo różnił się od wszystkich innych rzeczy, a na pewno od innych sportów, jakie znałem. Można było surfować z przyjaciółmi, ale kiedy fale rosły albo wpadało się w tarapaty, człowiek był zdany tylko na siebie.
Tam, na oceanie, wszystko w niepokojący sposób przeplatało się ze wszystkim innym. Fale były terenem gry. Były naszym celem. Obiektem naszego największego pożądania i uwielbienia. A jednocześnie – naszym przeciwnikiem, nemezis, a nawet śmiertelnym wrogiem. Surfowanie było azylem, radosną kryjówką, ale także przestrzenią dziką i wrogą – rozszalałą i bezduszną. W wieku 13 lat prawie przestałem wierzyć w Boga, to było coś nowego i zostawiło dziurę w moim świecie. Miałem poczucie, że zostałem porzucony. Ocean był oto dla mnie jak nieczuły Bóg, niebezpieczny i wszechpotężny.
Mimo to już jako dzieciaki mierzyliśmy się z nim każdego dnia. Musieliśmy znać granice swoich możliwości, fizycznych i emocjonalnych. To był warunek naszego przetrwania. Ale jak można poznać swoje ograniczenia, jeśli się ich nie sprawdzi? A jeśli obleje się test? Trzeba umieć zachować spokój, kiedy coś idzie nie tak. Panika, jak nam mówili, to pierwszy krok do utonięcia. Im byliśmy starsi, tym więcej mogliśmy. To, co było nie do pomyślenia w jednym roku, stawało się możliwe rok później. Moje listy z Honolulu wysyłane w 1966 r. zawierały nie tylko historie wzięte z sufitu, lecz także szczere opisy strachu: „Nie myśl sobie, że nagle stałem się odważny, bo się nie stałem”. Ale granice moich możliwości po cichu i niespodziewanie przesuwały się dalej i dalej.
Zrozumiałem to wtedy, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem na Klifach naprawdę duże fale. Pojawiły się z dnia na dzień i szły w dużych odstępach. Grupy fal sięgały nad głowę, były szkliste i szare, miały długie ściany i olbrzymią moc. Byłem tak podekscytowany idealnymi warunkami, jakie pojawiły się w mojej okolicy, że zapomniałem o ostrożności i zacząłem jeździć z innymi na najwyższych grzbietach. Ale woda mnie pokonała, byłem wystraszony i zmaltretowany. Nie miałem tyle siły, żeby utrzymać się na desce w objęciach dwumetrowych fal, nawet kiedy zrobiłem „żółwia”. Przekręciłem deskę dnem do góry, ściągnąłem dziób w dół, objąłem ją nogami i wykonałem chwyt śmierci na jej krawędziach. Przybój wyrwał mi deskę z rąk, a potem dał prawdziwy wycisk, przytrzymując mnie pod wodą i wystawiając na kolejne uderzenia. Po południu odpoczywałem, pływając bez deski. Ale i tak zostałem w wodzie aż do zmierzchu. Udało mi się nawet złapać kilka niezłych fal. Tego dnia widziałem takie akrobacje – choćby w wykonaniu Lesliego Wonga – że aż serce rosło. Długie, absolutnie cudowne chwile wyryte głęboko w mojej duszy: to było wszystko, czego pragnąłem. Tamtej nocy, kiedy rodzina już spała, leżałem na sofie z bambusową ramą. Serce waliło mi od resztek adrenaliny, a ja z niepokojem wsłuchiwałem się w padający deszcz.
*
Moi rodzice byli obowiązkowymi, nawet jeśli nieszczególnie entuzjastycznymi, katolikami. Msza w każdą niedzielę, w sobotę moje zajęcia z katechizmu, paluszki rybne w piątek. W okolicy 13. urodzin otrzymałem sakrament bierzmowania. W oczach Kościoła stałem się osobą dorosłą. Zdębiałem, kiedy rodzice powiedzieli mi, że już nie muszę chodzić na mszę i że teraz decyzja należy do mnie. Czy nie obawiali się o stan mojej duszy? Ich pokrętne, wieloznaczne odpowiedzi znów mnie zszokowały. Byli fanami papieża Jana XXIII. Dotarło do mnie jednak, że tak naprawdę nie wierzyli w tę całą doktrynę i modlitwy – te wszystkie oblacje, oracje, przerażający confiteor i wypowiadane półgębkiem żale za grzechy, których od dziecka uczyłem się na pamięć i które ledwie rozumiałem. Możliwe, że nawet nie wierzyli w Boga. Natychmiast przestałem chodzić na msze. Nic nie wskazywało na to, że Bóg był ze mnie niezadowolony. A rodzice wciąż ciągnęli moje młodsze rodzeństwo do kościoła. Cóż za hipokryzja! To radosne porzucenie obowiązków religijnych miało miejsce na krótko przed naszą przeprowadzką na Hawaje.
I tak w pewien wiosenny niedzielny poranek powoli wiosłowałem z Klifów przez lagunę w stronę domu, a moja rodzina pociła się w Star of the Sea, katolickim kościele w Waialae. Był odpływ, statecznik delikatnie zahaczał o większe skałki. Na rafie wystającej ponad wodę Chinki w stożkowatych słomianych kapeluszach pochylały się, zbierając do wiader węgorze i ośmiornice. Tu i tam wzdłuż zewnętrznej krawędzi rafy załamywały się fale, ale były za małe do pływania.
Czułem, że unoszę się między dwoma światami. Wokół mnie był ocean, praktycznie nieskończony, ginący za horyzontem. Tego ranka był spokojny i nie miał nade mną takiej mocy jak zwykle. Ale byłem zależny od jego nastrojów. Więź między nami wydawała się bezgraniczna i absolutna. Teraz nie uważałem już, że fale są rzeźbione w niebiańskich warsztatach. Stawałem się realistą. Wiedziałem, że pochodzą od dalekich sztormów i przemieszczają się pod powierzchnią. Surfing mnie wchłonął, czego nie dało się w racjonalny sposób wytłumaczyć. Po prostu mnie zniewolił. Miał w sobie niewiarygodne pokłady piękna i cudowności. Tylko tak mogę chyba wytłumaczyć moją fascynację. Miałem też poczucie, że surfing wypełnił pewnego rodzaju psychiczną lukę – związaną być może z odejściem od Kościoła albo – co bardziej prawdopodobne – z powolnym oddalaniem się od rodziny. I że zastąpił wiele rzeczy, które wydarzyły się wcześniej.
Tym drugim światem był ląd: wszystko, co nie wiązało się z surfingiem. Książki, dziewczyny, rodzina, przyjaciele, którzy nie pływali na desce. „Społeczeństwo”, jak mówili dorośli, a także codzienne obowiązki, które miał Pan Odpowiedzialny. Dryfowałem z dłońmi złożonymi pod brodą. Sina chmura zawisła nad Koko Head. Tranzystorowe radio brzęczało na brzegu, gdzie hawajska rodzina urządziła sobie piknik na piasku. Płytka woda ogrzana słońcem miała dziwny smak gotowanych jarzyn. Ta chwila nie miała końca, była nieruchoma, lśniąca i cudownie monotonna. Usiłowałem ją zapamiętać w najdrobniejszych szczegółach. Jeśli chodzi o surfing, nawet przez chwilę nie brałem pod uwagę, że mogłem mieć jakiś wybór. Moje oczarowanie prowadziło mnie tam, dokąd chciało.
Tłumaczył Maciej Jura