Dieta cud – Zakazany owoc Dieta cud – Zakazany owoc
i
„Dzieci zrywające owoce”, 1778 r., Francisco Goya/Prado
Dobra strawa

Dieta cud – Zakazany owoc

Monika Kucia
Czyta się 5 minut

Nic tak nie smakuje jak jabłka z cudzego sadu.

W niektórych krajach zalegalizowano szaber. W Szwecji wszystko, co rodzi ziemia, jest wspólne – mówi Zbigniew Sierszuła, historyk sztuki i mistrz nalewek. – Nie ma płotów. Legalne jest zbieranie wszelkich płodów rolnych, ale istnieje obyczaj poszanowania własności. Stół szwedzki (szw. smörgåsbord) to z kolei sposób serwowania jedzenia polegający na udostępnieniu gościom kilkunastu potraw, z których układają oni pełny posiłek, uwzględniając własne upodobania kulinarne i dietetyczne. Korzystający ze szwedzkiego stołu mogą zazwyczaj najeść się do woli za zryczałtowaną kwotę. Jeden zje więcej, drugi mniej – wszystko w zależności od potrzeb. Nie ma nadużyć.

To się przyjęło na całym świecie, także w Polsce. Pamiętam z dzieciństwa, że przychodziła do nas do domu pani ze wsi, która zawsze coś przynosiła ze swojego ogrodu – śliwki, czereśnie, jabłka, bo miała ich nadmiar, a my mieliśmy dzięki temu zapasy na zimę. Moja babcia robiła konfitury i dżemy. Nie kupowaliśmy owoców. Przyjeżdżał też do nas pan Biskup (tak się nazywał) ze słoikami miodu, a ponieważ mama prowadziła sklep papierniczy, to organizowała kompletne wyprawki dla jego dzieci do szkoły. To była praktyka wymiany i dobrych relacji. Zawsze bezgotówkowo i bez wyliczania. W równo­wadze. Możemy podobnie współpracować z przyrodą”.

Kieszenie pełne czereśni

Słowo „szaber” pochodzi z jidysz, w którym oznacza „łom” – po hebrajsku szabar to „łamać”. Szaber według Władysława Kopalińskiego to „grabież rzeczy opuszczonych, pozbawionych opieki z powodu katastrof żywiołowych, przewrotów społecznych, wojny”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Kopaliński wywodzi etymologię słowa z niemieckiego schaben: „zeskrobywać” oraz Schiefer: „łupek”, „drzazga”, pod wpływem schieben: „suwać”. Słownik języka polskiego pod redakcją Mieczysława Szymczaka określa „szaber” jako przywłaszczenie rzeczy pozbawionych opieki, opuszczonych, a także zrabowane w ten sposób dobra.

„U nas na wsi chodziliśmy »na kradziejkę«. Raz nakrył nas właściciel, musieliśmy długo siedzieć na drzewie, zapadło mi to w pamięć, bo tak strasznie chciało mi się siku – wspomina Lidia Zawistowska, 25-letnia pasjonatka kultury kulinarnej, dziś mieszkająca w Kopenhadze. Pochodzi z Jutrzyny na Dolnym Śląsku, wsi, która została założona na prawie niemieckim przez templariuszy, na pewno istniała już w XIII w. – W Jutrzynie u rodziców przy przydrożnych rowach rosną orzechy włoskie i las­kowe, od zawsze wszyscy tam chodzą i je zbierają. Pytałam o to dziadka. Mówił, że w latach 50. XX w. mieszkańcy siedzieli przy rowach i pilnowali drzew, bo rosły przy ich polu, więc uznawali, że należą do nich. Były też inne sposoby. Kiedy mój dziadek miał 10 lat, poszedł z kolegami na czereśnie, a pod drzewem stała buda z psem uwiązanym na długim łańcuchu i pilnującym, żeby nikt nie kradł owoców. Chłopcy zaczęli biegać dookoła pnia, pies się zaplątał, więc oni skorzystali z okazji i wleźli na drzewo, żeby napchać kieszenie czereśniami. Wtedy zobaczyli, że gospodarz bieg­nie na nich z kosą, więc czym prędzej uciekli. Dużo było przy tym wrażeń, bo to był zakazany owoc. Kiedy ja byłam dzieckiem, po prostu pytaliśmy sąsiadów, czy możemy sobie nazrywać truskawek czy brzoskwiń, zjadaliśmy je na miejscu, brudnymi rękami. Nigdy nie słyszałam, żeby u mnie w wiosce ktoś używał słowa »szaber«. Teraz dzieci nie chodzą na kradziejkę, nie ma tylu drzew owocowych. ­Nikomu też tak nie zależy”.

Wspólne czy własne

Dorota z Warszawy (nie spotkałyś­my się osobiście, poznałyśmy się przez grupę na Facebooku „Freeganism, dumpster diving, food sharing – Warszawa”) opowiedziała mi, że ma ogród, który odwiedza z powodów sentymentalnych.

Od lat 50. XX w. do 2009 r. jej rodzina dysponowała nim legalnie, bo dziadek był kolejarzem, miał służbowe mieszkanie z ogrodem blis­ko stacji Warszawa-Włochy. Zmarł, a dopóki jeszcze żyła babcia, to korzystała z ogrodu wraz z rodziną. Po jej śmierci dom został zlikwidowany, a ogród z 50- i 60-letnimi jabłoniami, gruszami, wiśniami pozostał. Od ponad 10 lat dziczeje. Teren znajduje się między torami, więc żaden deweloper tego nie kupi. Pani Dorota z rodziną chodzi tam wiosną zrywać fiołki; jest ich całe pole – konserwuje je potem w cukrze z cytryną. Latem zbiera porzeczki, agrest, morele, potem gruszki, śliwki, jabłka. Doskonale wie, co gdzie rośnie.

„Choć na tym terenie nie ma zabudowań, przebywa tam coraz więcej osób bezdomnych. Jest ławka, to im wystarczy – mówi Dorota. – Zawłaszczyli ogród, zbierają owoce, ale też zanieczyszczają teren. Czereśnia pękła, daje coraz mniej owoców. Ktoś tłukł orzechy o korę drzewa, nie zjadł ich. Smutno patrzeć na dziczejące miejsce po domu moich dziadków”.

Pociąg do eksploracji

Gosia Ruszkowska to jedna z Mead Ladies – duetu prowadzącego warsztaty z pozyskiwania i przerabiania dziko rosnących roślin jadalnych. Razem z Kają Nowakowską zajmują się zielarstwem, fermenta­cją, fototerapią, naturalnym barwieniem oraz organizowaniem etno­botanicznych wycieczek. „Zaczęło się od szabrowania – mówi Gosia. – Kaja jest biolożką, ja jestem przyrodniczką z zamiłowania i pasji. Stałyśmy się edukatorkami. Zabieramy ludzi na ruderalne tereny: opuszczone działki, bezpańskie sady. Kiedyś Warszawa była miastem sadowniczym, były tu szklarnie, mnóstwo drzew, do dziś są tego ślady. Na przykład przy Starbucksie w alei Solidarności, tuż przy Grubej Kaśce roś­nie »Starking« – jabłoń starej odmiany z soczys­tymi czerwonymi owocami. Zbierałam tam przepiękne jabłka w zeszłym roku (»Starking« owocuje późno, w końcu października). Oczywiście, że zjadam takie owoce, przecież pola uprawne w Polsce są przy szosach i autostradach. Strach przed zjedzeniem jabłka w mieście wydaje mi się absurdalny. Jeśli ktoś chciałby poszukać czystszych rejonów, w których może swobodnie »szabrować«, to polecam kupić bilet sześciogodzinny na Koleje Mazowieckie, np. w stronę Celestynowa, wsiąść do pociągu i wysiąść, kiedy pojawi się las. Przejść się, popatrzeć, poeksplorować”.

Niegdyś miasto było wystarczającym obszarem do botanicznych poszukiwań. Agnieszka Rudzińska, zawodowo działająca w międzynarodowej skali menedżerka kultury, a prywatnie od ponad 20 lat mieszkanka podwarszawskiego Józefosławia, wspomina: „Na początku były tu urbanizujące się wioski i tereny rolnicze. Otaczały nas niewielkie domy i gospodarstwa. Idąc w stronę lasu, mijaliśmy traktory i skaczące wrony. Kiedy mój dorosły już syn Szymon był niemowlęciem, chodziłam z nim na spacery wzdłuż pól uprawnych. Widziałam niezebrane warzywa: marchewkę czy kapustę, co było zupełnie sprzeczne z moim życiowym mitem. Myślałam – hodując jedzenie, jesteś bezpieczny na świecie. Zbierasz plony z pola, by proces się dopełnił, by nic się nie zmarnowało. To inne rozumienie jedzenia niż pójście po zakupy do sklepu. Na skraju pola rosła wiśnia, dzieci obserwowały ją i cierpliwie czekały na jej owoce, kisiel z tych wiśni to było marzenie. W końcu wiśnię ścięto. Nie wiem, komu przeszkadzała. Teraz wszystko jest równe, ogarnięte i wyłożone kostką Bauma”.

Dziewczyny z duetu Mead Ladies nie ujawniają najlepszych miejskich terenów szabrowniczych. Tłumaczą, że nie chcą, by ludzie nadmiernie je eksploa­towali. Chcesz zdobyć dobro w strefie niczyjej? Zatem ruszaj w krzaki!

Czytaj również:

Dieta cud – Rozdeptana szlachetność Dieta cud – Rozdeptana szlachetność
i
Mirabelki, zdjęcie: Wikimedia Commons (CC BY-SA 4.0)
Dobra strawa

Dieta cud – Rozdeptana szlachetność

Monika Kucia

Zna ją cała Polska. Ma słodko-kwaśny smak i pomarańczowy kolor. Przed Państwem Jej Smakowitość Mirabelka.

Mokra i soczysta żółć na chodniku pod nogami. Rozdeptane kuleczki widzę co roku u mnie na Rejtana, bliżej Puławskiej. Sama nieraz nadepnęłam na owoc.

Czytaj dalej