
Wiosna za progiem — nadciąga, nadchodzi, puka do drzwi. Wraca wiosna baronowo, śniegi schodzą z gór, a lody ruszają. To będzie już druga nasza wiosna z covidem (Jan Parandowski dałby lajka). Czy będzie to przysłowiowa nasza wiosna?
To się dopiero okaże (puenta nie jest tu zaskoczeniem, więc mogę ją od razu zdradzić: to tylko od nas zależy). Ale z całą pewnością wiosna 2021 r. będzie inna niż ta przed rokiem. Wtedy byliśmy wzięci z zaskoczenia, zostaliśmy wrzuceni w sytuację, której faktycznie nie pamiętali najstarsi górale. Dzisiaj jest inaczej, umiemy już nosić maseczki (przynajmniej większość z nas) i podkpiwać z obostrzeń (szczęśliwie to mniejszość). Nowa normalność wciąż nie jest normalna, ale z pewnością nie jest już nowa.
Głęboka mądrość tkwi w tej tradycyjnej zasadzie, że żałoba trwa rok. Chodzi o to, żeby po stracie bliskiej osoby doświadczyć pełnego cyklu, przejść przez wszystkie święta, pory roku, rocznice i wszelkie punkty kalendarza. Nie ma oczywiście gwarancji, że po wykonaniu okrążenia wokół Słońca będziemy pogodzeni ze stratą bardziej niż na początku, ale wiemy przynajmniej, że żałoba raczej nas już nie zaskoczy, bo przeszliśmy przez spektrum sytuacji i okoliczności. W covidzie nie jest oczywiście tak prosto, ponieważ nowe mutacje i nowe rozporządzenia zaskakują nas wciąż i raczej nie przestaną. Niemniej, minął rok i jakoś się z tym wszystkim oswoiliśmy.
Jak wiecie, mój stoicyzm jest stoicyzmem reformowanym i nie używam w nim „argumentu z natury”. Wbrew stoickim ortodoksom nie uważam, że naczelną zasadą życia ludzkiego powinno być „postępowanie zgodne z naturą” — w XXI w. nie wiadomo w ogóle, co by to miało oznaczać i w ogóle nowoczesność na tym polega, że kwestionujemy oczywistość, z jaką dana jest nam „natura”. Trudno dzisiaj wierzyć w normatywną moc natury… ale z drugiej strony — na bardziej emocjonalnym, mniej rozumowym poziomie — trudno jej nie obserwować, nie patrzeć, jak trwa, żyje, zmienia się.
Chciałoby się dodać, że trudno nie patrzeć na naturę — szczególnie wiosną, no i szczególnie w covidzie, kiedy wszyscy siedzimy (a przynajmniej większość z nas) pozamykani w mieszkaniach, odcięci od świeżego powietrza i zielonej trawki bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. A umówmy się — współczesna, miejska cywilizacja Pierwszego Świata dostęp do natury zostawia nam nader ograniczony nawet bez pandemii. Kiedy piszę te słowa, leży na moim biurku książka Richarda Louva Ostatnie dziecko lasu (rodzice kilkulatków, polecam!), której tytuł mówi niewiele, ale podtytuł mówi wszystko: „Jak ocalić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury”. Wiadomo, o co chodzi. My, sterylni, miejscy degeneraci, wiedziemy życie oddzielone od lasu, jeziora i gór tak bardzo, jak się tylko da. I szkodzi nam to.
Trudno więc nie łypać okiem za okno, trudno nie czekać, aż ta wiosna wreszcie wybuchnie ze swoją niepowstrzymaną siłą. Natura nie jest już źródłem norm etycznych, ale wciąż może być przedmiotem nieco religijnej fascynacji, wciąż jest obcowaniem, może już nie z rozumem kosmicznym, ale wciąż z czymś nieporównanie potężniejszym od nas, z czymś, co w jakimś ultymatywnym stopniu jest ponad i poza nami.
Kiedy piszę te słowa, dotapiają się wokół ostatnie resztki śniegu. Jeszcze nic wokół się nie zazieleniło, nie rozkwitło, ale może już rozkwitnie, kiedy będziecie Państwo czytać. A nawet jeśli i wtedy wciąż nie, to stanie się to tydzień, dwa, najdalej trzy tygodnie później. „Co roku huczą w rzekach lody, w ciemnym lesie zawilec rozkwita” — tak jest, było i będzie; tak było za czasów Miłosza, dzisiaj, ale i za 100 lat, kiedy po nas wszystkich zostaną tylko martwe konta na Facebooku. Natura radzi sobie i poradzi bez nas. Czy tego chcemy, czy nie, czy covid nas wytłucze, czy nie wytłucze, z banalną pewnością rzeczy wiecznych wiemy, że w sobotę 20 marca o godz. 10.37 czasu polskiego Słońce przekroczy równik i przejdzie na półkulę północną, na której zacznie się tym samym astronomiczna wiosna. To zaś, czy zacznie się ona również w naszej duszy, to już (czy jest covid, czy go nie ma, czy jest wiek XXI, czy XIX) — zależy tylko od nas samych.