Esencja wszechświata Esencja wszechświata
i
„Krajobraz i postać”, Liu Songfu, 1823-1896 r./The Art Institute of Chicago (domena publiczna)
Żywioły

Esencja wszechświata

Aleksandra Woźniak-Marchewka
Czyta się 16 minut

Czym jest energia, która wprawia świat w ruch? Chińscy mędrcy mówili o tao – wiecznym, niezmiennym i niemożliwym do opisania. Rdzenni mieszkańcy Polinezji wierzą w manę, czyli siłę, którą obdarzone są wszystkie stworzenia i rzeczy. Ile z tych starożytnych idei pozostało do naszych czasów i w jakiej formie?

Często nie do końca zdajemy sobie sprawę, z jakiej kultury wywodzą się pewne koncepcje, czym były dawniej i co mogą znaczyć dla nas teraz. Chociażby na półkach z poradnikami w księgarniach i bibliotekach znajdziemy mnóstwo książek z tao w tytule – mamy tao programowania, zdrowia, miłości, seksu, wojny, szkolenia, mikrousług. Znajdziemy też Masaż erotyczny Tao, Wychowanie i szkolenie psów zgodnie z Tao oraz Coaching Tao. Wygląda na to, że tao jest wszędzie. Z tą akurat myślą chińscy filozofowie zgodziliby się na pewno, ale co z resztą? Ile z kluczowego pojęcia taoizmu (i nie tylko) zostało dzisiaj? Czy nadal, tak jak zapisano w księdze Daodejing (Księga Drogi i Cnoty), tao działa poprzez niedziałanie? To nie jedyny przykład, gdy opisywana przed tysiącami lat moc mości sobie miejsce w nowoczes­nym świecie.

Wielbicielom gier – zarówno komputerowych, jak i klasycznych RPG – dobrze znane jest pojęcie mana. Szczególnie ci, którzy z upodobaniem wcielają się w postacie magów oraz innych bohaterów posługujących się czarami, wiedzą, że bez odpowiedniego poziomu many nic nie zdziałają. Mało kto jednak zna jej polinezyjski rodowód i drogę, jaką przebyła – od roli czczonej przez mieszkańców Oceanii boskiej mocy aż po magiczną energię liczoną w punktach (i odnawianą dzięki spożyciu eliksirów).

Czy przenikające cały świat tao i kumulująca się w ludziach, przedmiotach, a także zjawiskach mana to emanacje podobnej energii? Czy w zachodnim kręgu kulturowym mamy narzędzia, by zrozumieć, czym są te siły? A może sami już dawno je odnaleźliśmy, tylko opisaliśmy w inny sposób?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Opisać nieopisywalne

Jego „imię” – Laozi – znaczy po prostu „stary mistrz”. Jak nazywał się naprawdę? I czy w ogóle istniał? Najważniejsza postać taoizmu, autor dzieła Daodejing (Tao Te Ching), nadal pozostaje dla nas tajemnicą. Według legendy urodził się w 571 r. p.n.e. jako Li Ming’er i pracował w archiwum biblioteki księstwa Chu. Gdy skończył 80 lat, postanowił odejść w góry. Wsiadł więc na wołu i ruszył, jednak gdy dotarł do strażnicy na górskiej przełęczy, zatrzymał go strażnik Yin Xi. Zastrzegł, że nie pozwoli Laoziemu przejechać, dopóki ten nie spisze swoich mądrości. Tak właśnie powstała księga Daodejing, uznawana za pierwsze dzieło filozoficzne w historii Chin. Człowiek, którego dziś znamy jako Starego Mistrza, mógł istnieć naprawdę. Nosił imię Lao Dan i był nauczycielem młodszego od siebie Konfucjusza (551–479 r. p.n.e.). Najprawdopodobniej jednak Daodejing nie jest dziełem tej jednej osoby, ale kompilacją tekstów różnych autorów.

Tajemnicza historia Laoziego to jednak dopiero początek, nomen omen, drogi. Samo tao – a właściwie dao, jak brzmi jego nazwa w obowiązującej transkrypcji – jest jeszcze trudniejsze do pojęcia. Przyjrzyjmy się najpierw znakowi. Według opracowanego w II w. słownika Shuowen Jiezi składa się on z dwóch ideogramów: „głowa” oraz „iść, biec” – znaczy więc dosłownie „idąca głowa” albo „prowadzić”. Tłumaczy się go jako „drogę” – zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Lecz dokąd owa droga prowadzi? Tu robi się zdecydowanie trudniej… „Dao, które może być nazwane, nie jest wiecznym dao. Nazwa, która może być nadana, nie jest wieczną nazwą. Bez nazwy – oto jest początek nieba i ziemi. Nazywanie jest matką wszystkich rzeczy i spraw”. Tak brzmią pierwsze słowa dzieła Daodejing. Oszczędne, ale pełne treści. Jak uważał filozof i historyk Feng Youlan (1895–1990), autor Krótkiej historii filozofii chińskiej, dao jest w gruncie rzeczy bez­imienne. Opisywanie go tym terminem to zupełnie inna sytuacja niż nazywanie stołu stołem – wtedy mamy bowiem na myś­li konkretne atrybuty. Dao jest najwyższą jednością, niebytem, z którego wynika byt. Jego „wieczność” oznacza przede wszystkim niezmienność – bo chociaż rzeczy się zmieniają, prawa, które nimi rządzą, pozostają wieczne. Jeśli człowiek rozumie je i postępuje zgodnie z nimi, przyniesie mu to korzyści (nie materialne, tylko takie jak zbliżenie do stanu harmonii ze światem). Daodejing mówi nam: „Drogą Nieba jest nie mieć krewnych, lecz stawać zawsze po stronie dobrych ludzi”. Oznacza to, że dao traktuje wszystkich jednakowo. Kim więc są „dobrzy ludzie”? To właśnie ci, którzy dążą do zrozumienia natury dao i kultywują wu-wei – niedziałanie. Jednak o tym za chwilę.

Każda rzecz otrzymuje coś z dao: jest to de – moc, tłumaczona jako „cnota”, pojmowana zarówno w sensie moralnym, jak i pozamoralnym. Jak podkreśla Laozi, dao jest tym, dzięki czemu rzeczy się stają, de z kolei tym, dzięki czemu są, czym są. Podstawą ruchu dao jest dążenie do swojego przeciwieństwa (podobnie jak w przypadku sił yinyang). Jeśli coś dotrze do skrajności, zaczyna obracać się w swoje przeciwieństwo. Laozi mówi: „O nieszczęś­cie! Tyś szczęścia opoką. O szczęście! Tyś nieszczęścia schronieniem”. Feng Youlan przytacza przykład, czym grozi popadanie w skrajności: człowiek mądry zdaje sobie sprawę, że jego wiedza jest wciąż zbyt mała, dlatego będzie dążył do jej powiększenia. Z kolei student, który przeczyta podręcznik, może pomyśleć sobie, że wie już wszystko, co trzeba, i nie sposób zgłębić tematu jeszcze bardziej. Zacznie się więc uwsteczniać. Dlatego mędrzec stawia siebie niżej niż innych, a ten, kto chce być silny, musi zacząć od poczucia, że jest słaby.

Mędrzec Puchatek

W 1982 r. amerykański autor Benjamin Hoff podjął próbę przybliżenia dao zachodnim czytelnikom – napisał Tao Kubusia Puchatka. Dlaczego wybrał akurat sympatycznego misia, niezgrabnego wielbiciela miodu i ulubieńca dzieci? Wbrew pozorom nie tylko dlatego, że w ten sposób trudna koncepcja stanie się bardziej zrozumiała dla zachodniego odbiorcy. Puchatek jest miłośnikiem prostych przyjemności życia i z tego właśnie powodu reprezentuje osobowość bliską taoistycznemu wzorcowi. Człowiek (lub w tym przypadku miś) to uosobienie de, istota prosta i niewinna. „Wielka wiedza jest niczym niewiedza” – mówi Laozi. Ludzie utracili cnotę właśnie dlatego, że posiedli zbyt dużą wiedzę, za którą idzie wiele pragnień. Kiedy dążą do ich zaspokojenia… Znamy już dynamikę dao. Wiadomo, że osiągną przeciwny rezultat – tak jak bohater popularnej chińskiej opowieści, w której mężczyźni urządzili zawody w rysowaniu węża. Ten, który skończył wcześniej, dorysował swojemu łapy i w ten sposób przegrał (stąd po chińsku powiedzenie „dorysować łapy wężowi” oznacza „zrobić coś nadmiarowego, co popsuje efekt”). „Nie znać granic dla własnej namiętności – nie ma nic bardziej obciążającego. Wiedzieć, jak zadowolić się tym, co się ma – nie ma zadowolenia bardziej trwałego” – czytamy w Daodejing. Z tymi słowami zgodziłby się niejeden zachodni filozof. Jak więc należy żyć? Nie działając. Taoistyczne niedziałanie, czyli wu-wei, nie oznacza jednak całkowitej bierności, ale ograniczenie swoich działań do tego, co jest zgodne z dao, a więc naturalne.

Druga najważniejsza postać taoizmu, Zhuangzi, również pochyla się nad tą kwes­tią. W pierwszym rozdziale traktatu Prawdziwa księga południowego kwiatu (Nan hua zhen jing) opowiada on o dwóch ptakach: większym i mniejszym. Pierwszy potrafi pokonać tysiące mil, drugi zaledwie przelatuje z drzewa na drzewo. Oba są szczęś­liwe, bo robią to, co mogą i lubią. To, co leży w naszej naturze, jest bowiem dla nas najlepsze i nie powinno się tego zmieniać.

Podobny jest stosunek Zhuangzi do emocji. Znajdziemy tu sporo z bliższego nam kulturowo stoicyzmu. Gdy pada deszcz, a dziecko chce się pobawić na zewnątrz, jest mu smutno. Dorosły człowiek wie, że nie ma co się złościć, smucić ani martwić, bo taka jest kolej rzeczy. Jeśli pomyśli się chwilę nad problemem, rozum rozprasza emocje. Mędrzec odczuwa emocje, jednak nie zakłócają one pokoju jego duszy.

Zgodność z dao powinniśmy mieć na uwadze nie tylko w życiu prywatnym, lecz także w polityce. Według taoistów wu-wei to najlepsze, co może zrobić władca, by jego poddanym żyło się dobrze. Im więcej uchwalania nowych praw i kodeksów, tym większa ingerencja w naturalny porządek świata – a to prosta droga do katastrofy. Problemy nie pojawiają się dlatego, że zrobiono za mało, ale za dużo. To nie ludzie powinni rządzić, lecz dao – to ono ustanowiło najlepszy porządek. Jak mówi Laozi: „Kto działa, ten nie jest w stanie opanować świata”. Czyżby więc jednak dało się przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu? Dao jest najprostszą możliwą formą – „nieociosanym blokiem”, pu. Nie ma nic prostszego niż dao (choć nam, czytając teksty chińskich filozofów, może być czasem trudno w to uwierzyć…). Czy Kubuś Puchatek jest pu? Trudno zaprzeczyć. Poczciwy, prosty niedźwiadek robi to, co leży w jego naturze: je miód. Nie ma wielkich pragnień, nie ingeruje w porządek rzeczy. Jest nieobciążony doświadczeniem i wiedzą. Królik i Sowa powinni brać z niego przykład. Taki stan to pierwszy z dwóch poziomów szczęścia, jakie można osiąg­nąć. Szczęście absolutne dużo trudniej zdobyć. Polega ono na jedności z dao, zatarciu różnic pomiędzy ja i nie-ja, utożsamieniu się ze wszechświatem. Ale Kubuś to nie jedyny mieszkaniec Stumilowego Lasu z taoistycznym zacięciem, Hoff napisał bowiem jeszcze jedną książkę – Te Prosiaczka. Zgodnie ze słowami Laoziego: „Każdy wie, że słabe zwycięża silne, a miękkie pokonuje twarde”. To nic, że Prosiaczek jest mały i słaby. Właśnie dzięki temu staje się ucieleśnieniem cnoty de.

Sam Zhuangzi (żyjący na przełomie IV i III w. p.n.e.) stosował zresztą to, co głosił, w praktyce. Gdy król państwa Chu usłyszał o tym niezwykłym pustelniku, chciał uczynić go ministrem. Zhuangzi jednak roześmiał się posłańcowi w twarz i powiedział: „Odejdź, nie kalaj mnie. Wolę cieszyć się wolnością”. To bez wątpienia idealna emanacja pu. Mniej więcej w tym samym czasie na drugim końcu kontynentu eur­azjatyckiego żył pewien filozof o podobnych poglądach i stosunku do władców.

Prawdziwej księdze południowego kwiatu (nazywanej też – od imienia autora – Zhuangzi) czytamy:

„Dongguozi zapytał Zhuangzi:

– Gdzie znajduje się to, co nazywamy Tao?

Zhuangzi rzekł:

– Nie ma miejsca, gdzie by go nie było.

Dongguozi rzekł:

– Proszę o konkretny przykład.

– Jest w mrówkach.

– A w czymś niższym również?

– W źdźbłach trawy.

– A czymś jeszcze niższym?

– W dachówkach i cegłach.

– A w czymś jeszcze od nich niższym?

– W kale i moczu. – I zaraz dodał: – Od rzeczy nie można uciec”.

Choć już kilka razy mieliśmy okazję zaobserwować punkty styczne pomiędzy taoizmem a filozofią europejską, wizja świata przedstawiona przez Zhuangzi wydaje się szczególnie bliska panteistycznej. Ta doktryna głosi, że Bóg jest tożsamy ze światem. Alan Watts, brytyjski filozof specjalizujący się w badaniach porównawczych religii, nazwał taoizm „naturalistycznym panteizmem”, co oznacza, że rolę sprawczą odgrywa tu sama przyroda. Później, gdy narodził się taoizm religijny, nastąpiło odejście w stronę teizmu – widoczne np. w ubóstwieniu Laoziego – jednak w pierwotnej myśli taoistycznej widzimy jedność świata i dao. Jak mówi Zhuangzi: „Gdziekolwiek się obrócisz, wszędzie jest dao”. Wszechobecne i wszechmocne, przenika każdą rzecz dookoła nas. Nie tylko jest źródłem wszechrzeczy, nie tylko sprawia, że wszystko jest tym, czym jest, ale także łączy je w sobie. Zgodnie ze słowami Zhuangzi: „Przez to wszystko przechodzi dao i je jednoczy”.

Głowa wroga na szczęście

Daleko od wybrzeży Państwa Środka – tam, gdzie żaden chiński żeglarz by się nie zapuścił – narodziło się pojęcie, które dziś znają głównie wielbiciele gier: mana. Choć mieszkańców wysp rozrzuconych na wodach Oceanu Spokojnego dzieliły setki kilometrów, ich doskonałe umiejętności żeglarskie sprawiły, że morze stanowiło dla nich raczej most niż barierę. Razem z nimi po tych szlakach wędrowała mana, rozprzestrzeniając się w całej Oceanii. Mimo że wierzenia Melanezji i Polinezji różnią się, koncept many odnajdziemy na prawie każdej wyspie. W 27 austronezyjskich językach Polinezji słowo to oznacza nadnaturalną siłę. Jego pochodzenie jest niejasne, chociaż lingwista Robert Blust uważa, że oryginalnie oznaczało silny wiatr, błyskawicę, burzę. Trop wydaje się dobry, jako że zjawiska pogodowe również są manifestacją many, ale do tego jeszcze wrócimy.

Chociaż samo pojęcie pojawiało się w Europie już wcześniej, najważniejsze dla zachodniej nauki było opracowanie The Melanesians (1891) autorstwa misjonarza Roberta Henry’ego Codringtona. Jego definicja – w skróconej i okrojonej wersji – brzmiała: „To, co oddziałuje na wszystko, a co wykracza poza siłę człowieka, poza codzienne działania natury”. Co oznacza w praktyce? Prof. Andrzej Szyjewski, religioznawca i antropolog religii z Instytutu Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, tłumaczy: „Możemy mówić tutaj o energii, czy raczej mocy, związanej z możliwością wpływania na rzeczywis­tość, skutecznością, powodzeniem w działaniach. Podobnym terminem w naszym języku jest szczęście, oznacza bowiem, że komuś udaje się spełnić to, co zamierzał. Można je stracić lub zyskać, utożsamiać je z materialnymi przedmiotami. Ono samo jest w stanie opuścić jedną osobę i przenieść się na inną (jak w baśniach, gdzie powodzenie opuszczało bohatera i od tej pory sprzyjało jego bratu czy sąsiadowi). Mana jest ambiwalentna, realizuje się na różne sposoby, nie wiąże się z nią wartość etyczna. Można powiedzieć, że działa jak elektryczność, którą z jednej strony oświet­lamy pomieszczenia, z drugiej zaś jest stosowana w krześle elektrycznym”.

W Polsce również szukamy sposobu na szczęście. Cieszymy się na widok znalezionej podkowy. Czasem nosimy przy sobie amulety i talizmany. Dawniej wiązaliśmy dzieciom na szczęście czerwone kokardki. Z kolei mieszkańcy Nowej Gwinei woleli kolekcjonować czaszki wrogów. To właś­nie tam znajdowała się mana, która mog­ła pomóc ich wiosce dobrze prosperować. Co, oprócz powodzenia, daje ta moc? Przede wszystkim autorytet. Jeśli przywódca ma posłuch u poddanych i wszyscy mu się podporządkują, to znaczy, że ma jej dużo. Takie są też oczekiwania w stosunku do jego dzieci. „Po dzieciach należących do warstwy ariki, wodzowskiej, oczekuje się, że będą mieć moc – mówi prof. Szyjewski. – Ale może się zdarzyć, że mana poszybuje w inną stronę. To sytuacja podobna jak w przypadku »mandatu nieba« w Chinach. Jeśli władcy wszystko się udaje, to znaczy, że posiada mandat. Gdy poniesie klęskę militarną, wiadomo, że ten mandat stracił”. Mana jest ważna nie tylko dla przywódców, lecz także artystów i rzemieślników. Przedmioty wykonane przez kogoś obdarzonego dużą ilością many są lepsze. Co więcej, może ona przepłynąć na dzieło, np. szkutnik obdarza swoją maną zbudowaną przez siebie łódź. Łodzie, jak na wyspiarską kulturę przystało, odgrywają na Polinezji ważną rolę. W przeszłości mieszkańcy dysponowali zaklęciami tak silnymi, że łodzie unosiły się w powietrze i błys­kawicznie pokonywały dystans między lądami. Ta moc niestety zaginęła, a zaklęcia stawały się coraz słabsze. Dziś łódź nie jest już zdolna do lotu. Jednak zawsze warto rzucić na nią zaklęcie – przynajmniej będzie płynąć szybciej niż ta ­zwyczajna, niewspomagana.

Nie wpuszczaj władcy do ogrodu

Czy mana to szczególna moc, którą posiadają tylko wybrani? Bynajmniej. Znajduje się ona wszędzie, tylko w różnym natężeniu. „Każdy przedmiot istnieje, dlatego że jest związany pewną ilością energii – tłumaczy prof. Szyjewski. – Kamień ma jej wystarczająco, by trwał, ale za mało, by mógł się poruszać. Zwierzęta, dzięki większej ilości mocy, są do tego zdolne. Ludzie potrafią myśleć i mówić. Najwięcej jej posiadają jednak duchy, które nie są obciążone cielesnością”. Najpotężniejszymi duchami mogą stać się poronione płody. Są bowiem wyposażone w tyle many, że wystarczy im na całe ludzkie życie. To właśnie przydarzyło się największemu polinezyjskiemu herosowi, Maui. Jako martwy płód został wrzucony do morza, gdzie zajął się nim Bóg Podstawy Kosmosu. Gdy powrócił na ziemię, miał w sobie tyle mocy, że wyłowił z oceanu wyspy, sprowadził na świat ogień i sprawił, że słońce zaczęło regularnie wędrować po niebie. Jego możliwości przekroczyło tylko jedno zadanie: wyeliminowanie ze świata śmierci.

Chociaż mana jest rozdysponowana tak nierównomiernie – przepływa z osoby na osobę lub z przedmiotu na osobę i odwrotnie – jej ilość w świecie jest zawsze taka sama. Może się jednak kumulować, co niechybnie prowadzi do rozładowania. Zewnętrznymi znakami takiej sytuacji są gwałtowne zjawiska pogodowe: burze, potopy, trzęsienia ziemi, trąby powietrzne. W tych chwilach mana staje się destruktywna. To kratofania – ujawnienie mocy, o którym pisał m.in. filozof Mircea Eliade.

Mana może być niebezpieczna nie tylko pod postacią gwałtownych zjawisk pogodowych. Nagromadzenie mocy w jednej osobie potrafi sprawić, że różnica potencjałów między nią a otoczeniem będzie działać destrukcyjnie. Dlatego mieszkańcy wysp stworzyli szereg zasad zwanych tapu (na Fidżi tabu, na Hawajach – kapu). Najwięcej z nich dotyczy osoby władcy. W niektórych miejscach nie wolno mu stanąć na ziemi, bo mógłby w ten sposób zagrozić uprawom. Przykładowo na Markizach przywódca może co prawda przemieszczać się na własnych nogach, lecz nie powinien wchodzić do ogrodu zwykłego poddanego, ponieważ jego moc może niszczyć roślinność. Z kolei ogród władcy jest objęty tapu (w tym przypadku równoznacznym zakazowi) dla poddanych.

Władca nie jest jedyną osobą, której mana może sprowadzić nieszczęście. „Polinezyjczycy uważali, że żeglarz, który odkrywa nowy ląd, wchodzi w sferę zaświatową – mówi prof. Szyjewski. – Zyskuje wtedy tak ogromny ładunek mocy, że staje się półbogiem. Po powrocie na swoją wyspę odkrywcy są więc traktowani jako zagrożenie, dopóki nie zostaną odprawione odpowiednie obrzędy, które zabezpieczą ich manę. Zanim żeglarze zejdą na ląd, muszą poczekać, aż pojawi się osoba wyposażona w manę o odwrotnym znaku, np. kobieta w trakcie menstruacji. Gdy ich obejmie, mana zostaje zneutralizowana, mogą więc wkroczyć w rzeczywistość noa, świecką. Żeglarz znów jest zwykłym człowiekiem, ale jego renoma pozostanie”.

Uniwersalna wiara

Mana, która pojawiła się w Europie pod koniec XIX w. za sprawą Codringtona, odżyła ponownie w latach 50. kolejnego stulecia, gdy zaczął o niej pisać Mircea Eliade. Poszukujący „czegoś nowego” Amerykanie chłonęli jego teksty poświęcone religii Oceanii. W 1961 r. pojawiło się opowiadanie The Moon Moth Jacka Vance’a, w którym po raz pierwszy słowo „mana” zostało użyte w kontekście posiadania mocy magicznej, jako synonim stworzonego przez autora strakh. To jednak tylko wzmianka.

Larry Niven uczynił manę kluczowym elementem świata przedstawionego w opowiadaniu Not Long Before the End (1969). Wielu czytelników zauważyło też przesłanie ekologiczne – mana świata Nivena jest nieodnawialnym zasobem, który czarodzieje eksploatują do tego stopnia, że całkowicie znika. W efekcie otaczająca nas rzeczywistość zostaje­ zupełnie pozbawiona warstwy magicznej. Najwyraźniej jednak mieszkańcy USA byli jej spragnieni, bo w latach 70. rozkwitła tolkienomania, a później zaczęły się pojawiać gry komputerowe i RPG, w których mana miała istotne znaczenie.

Codringtona nurtowało pytanie: czy mana jest pierwotną formą religii? Czy pod tą nazwą kryje się uniwersalna wiara w nadprzyrodzoną moc, właściwa kultom na całym świecie? Zdania są podzielone. Antropolog z University of Hawaii Alex Golub uważa, że nie – mana jest koncepcją właściwą tylko dla Wysp Pacyfiku, którą ludzie Zachodu jedynie pożyczyli. Są jednak badacze, którzy widzą w manie zjawisko ogólnoludzkie. Ivy G. Camp­bell, autorka tekstu Manaism: A Study in the ­Psychology of Religion, już w 1918 r. twierdziła, że manaizm – manifestacja życia w każdej rzeczy – był pierwszym sposobem człowieka na wyjaśnienie zjawisk wokół niego. Przywołała m.in. pojęcia z języków rdzennych plemion północnoamerykańskich: orenda (język irokeski) i wakan (język dakota). Oznaczają one niematerialną moc posiadaną przez każdego człowieka, przedmiot lub zjawisko przyrody. Prof. Szyjewski zgadza się z tą koncepcją: „Kultury tradycyjne, nazywane przez nas plemiennymi, są konserwatywne, oparte na zachowaniu stałych wartości – mówi. – Gdy więc spotykają coś, co jest dziwne, odmienne, określenie o zerowej wartości symbolicznej, takie jak mana, ratuje ich rzeczywistość przed rozpadem. Zetknięcie z nieznanym oznaczałoby bowiem, że albo nasz świat jest źle opisany i wkrótce runie, albo przedostało się do niego coś ze sfery sakralnej. Jak opisuje Marcel Mauss, jest to właściwość myślenia ludzkiego w skali uniwersalnej – to zwyczajnie dobry sposób na radzenie sobie ze skomplikowaniem świata. Nie można powiedzieć, że ta idea pojawiła się w jednej konkretnej części świata, po prostu w Melanezji zetknięto się z nią pierwszy raz. Codrington, rozmawiając z miejscowymi, zauważył, że często używają słowa »mana«, więc podjął próby opisania go. Ale taką ideę spotykamy na całym świecie”.

Chińskie yin i polinezyjskie yang

Chińskie dao i polinezyjska mana to tylko dwa przykłady z długiej listy pojęć, które możemy poznać na trzy sposoby: w ich pierwotnej formie, jako koncepcje wywodzące się z pewnych kultur; jako lokalną nazwę czegoś, co jest uniwersalnym ludzkim doświadczeniem, oraz jako pojęcie stosowane we współczesnej kulturze, niekoniecznie zgodnie z wyjściowym znaczeniem. Daomana są sobie przeciwstawne, ale też połączone wieloma podobieństwami. Dao przenika cały świat, każdą rzecz, która istnieje, stanowi naturalny porządek, podczas gdy mana to coś innego, nie do końca z naszego świata. Z drugiej strony mana, podobnie jak dao, obecna jest we wszystkim – w kamieniu, powietrzu, zwierzęciu i człowieku – choć w różnym natężeniu. Tak jak dao krąży, znajduje się w ruchu, lecz na innych zasadach. Poradniki oferujące zastosowanie dao w każdej dziedzinie życia opierają się przede wszystkim na koncepcji harmonii i powrotu do naturalnego porządku rzeczy. A to jedynie mały wycinek taoizmu. Mana odeszła jeszcze dalej od pierwowzoru. Polinezyjczycy zapewne ucieszyliby się na wieść, że jej poziom można zwiększyć, spożywając eliksir. Chociaż zła wiadomość jest taka, że wyłącznie w grze. Gdy jednak przyjrzymy się bliżej obu tym koncepcjom i odnajdziemy w nich znane nam pomysły i wizje świata, okaże się, że tak naprawdę systemy myślenia różnych kultur więcej łączy, niż dzieli – tak jak morze wokół wysp Polinezji.


Wszystkie cytaty z Daodejing według: Laozi, Księga dao i de z komentarzami Wang Bi, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2006. Korzystałam również z: Alex Golub, Jon Peterson, How Mana Left the Pacific and Became a Video Game Mechanic, [w:] New Mana, red. Matt Tomlinson, Ty P. Kāwika Tengan, Australian National University Press, Acton 2016, s. 309–338 oraz Zhuangzi, XII, 6, 2009, s. 233, za: Lech Ostasz, Odmiany panteizmu – w świetle historii tego pojęcia, [w:] „Humanistyka i Przyrodoznawstwo” 26, Olsztyn 2020.

 

Czytaj również:

Energio, płyń! Energio, płyń!
i
„Świetliki w Ochanomizu”, Kobayashi Kiyochika, 1879 r./LACMA (domena publiczna)
Żywioły

Energio, płyń!

Szymon Drobniak

Trudno uchwycić, czym jest. Najprościej zdefiniować ją jako zdolność do zrobienia czegoś, pchnięcia w ruch. I obserwować różne jej manifestacje podczas, dajmy na to, letniej włóczęgi po Bieszczadach.

Powietrze naładowane jest latem, drży i szamocze się na tle nieba. Ledwo oddycham, przed oczami zalewanymi falami ciepłego potu wyrasta zielony, łagodny garb. Suliła, gdzieś między Rzepedzią a Baligrodem. Jej zbocza pokrywa kładziona gorącym wiatrem, hucząca od owadów, pachnąca ziołami łąka. Niebo jest bezchmurne, metalicznie niebieskie. Przesączona słonecznym żarem kopuła nieboskłonu nakrywa wszystko dookoła dusznym kloszem. Z ciężkim westchnieniem opadam w gęste trawiaste odmęty. Pode mną – mokra, przyjemnie chłodna ziemia. Czuję, jak wysysa ze mnie nadmiar ciepła, a wraz z nim senne zmęczenie. Na wysokości moich oczu – nieustannie poruszający się kalejdoskop splątanej roślinnej zieloności. Powoli zasychające na cienkich łodygach strączki cieciorek. Ostre i szorstkie źdźbła śmiałków darniowych (spotkanie z nimi zbyt łatwo kończy się strużką słodkiej krwi na skaleczonym liściem palcu). Perfidne storczyce kuliste, uzurpatorki z premedytacją upodabniające się do zasobnych w nektar gatunków. Znad mojego ramienia wylatuje leniwym ślizgiem złoty paź królowej – oszalał chyba, jak nic zaraz spłonie w słonecznej pożodze. Ale nie, frunie dalej, skacząc po leniwych falach wrzącego powietrza. Nad tym wszystkim: sinusoida Bieszczadów. Gdyby w jakiś sposób można było zobaczyć na własne oczy strukturę kosmosu, tak właśnie by wyglądała. Garbaty krajobraz to wgniecenia i wyniesienia gigantycznych mas gwiezdnych i planetarnych, ulepionych z materii kul odciskających się w czasoprzestrzeni jak nasze plecy w sypkim piasku. Z bliska krajobraz drży i faluje pod wpływem wiatru. To mniejsze rzeczki i strumienie energii, już nie masywne wgniecenia, lecz delikatne rysy i ruchome zmarszczki.

Czytaj dalej