W Afryce dawne kolonialne układy gospodarcze wciąż mają się świetnie. Mieszkająca w Wybrzeżu Kości Słoniowej pisarka mówi, jak jest, i co zrobić, żeby było lepiej.
Stoję przy stoisku z owocami i warzywami w sklepie sieci Carrefour w Abidżanie i patrzę na pojemniki z pleśniejącymi jagodami, rozpaczliwie poszukując zaledwie 200 g nadających się do spożycia owoców z importu. Po raz kolejny słyszę w głowie słowa Thomasa Sankary – przywódcy politycznego z czasów, gdy Górna Wolta stała się Burkina Faso. Sankara został prezydentem tego kraju w 1983 r. i skierował go na marksistowsko-leninowskie tory, które prowadziły ku antyimperializmowi. Gdy w 1987 r. polityk został zamordowany w wyniku zamachu stanu wspieranego przez siły zewnętrzne, jego idee dotyczące autonomii żywnościowej były znane już na całym kontynencie.
Zainteresowałam się myślą Sankary wskutek tymczasowej – jak zamierzałam – przeprowadzki z Londynu do Abidżanu, stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej, na początku 2020 r. Nie byłam jedyną osobą, której plany uległy zmianie wraz z pandemią koronawirusa. Znalazłam się w tym kraju na dłużej, niż pierwotnie zakładałam. Stawiając jednak sprawę uczciwie, nazwałabym tę sytuację najwyżej pomniejszym kłopotem. Abidżan jest mi bowiem bliski – mieszkałam tu przez kilka lat w dzieciństwie, jeszcze przed pierwszą wojną domową [konflikt trwał w latach 2002–2007 – przyp. tłum.], a moi rodzice wrócili do kraju siedem lat temu [tj. w 2013 r. – przyp. tłum.], gdy tylko sytuacja polityczna się uspokoiła. Mimo to miasto nigdy nie było dla mnie czymś więcej niż