O nawykach – zarówno szkodliwych, jak i pożytecznych – oraz o tym, jak się ich pozbyć lub je ukształtować, mówi psychoterapeuta Paweł Malinowski.
Paweł Malinowski jest absolwentem medycyny, od 20 lat pracuje jako psychoterapeuta. Intryguje go starożytna klasyczna joga oraz wiele współczesnych dziedzin, które wywierają wpływ na rozwój indywidualny i społeczny, takich jak medycyna funkcjonalna, neuronauka, fizyka kwantowa czy sztuczna inteligencja. Jest autorem książki Umysł, ciało, duchowość. Drogi do zdrowia i rozwoju duchowego z perspektywy psychoterapeuty. Praktykuje też medytację i różne formy codziennej uważności.
Maria Hawranek: Czy udało się Panu ostatnio wykształcić jakiś pożyteczny nawyk?
Paweł Malinowski: Regularną aktywność fizyczną. Przez lata mi to nie wychodziło, odbywało się zrywami. Z wiekiem odczułem, że sprawności mi nie przybywa, a bardzo chciałem aktywnie spędzać czas z synem. Obejrzeliśmy kiedyś wspólnie film o pewnym Chińczyku, Wangu Deshunie, prowadzącym twórcze życie, który dopiero po pięćdziesiątce zajął się sportem, a od siedemdziesiątki – jak mówił – zabrał się już za ćwiczenia na serio. I osiągnął ogromną sprawność ruchową: jako blisko osiemdziesięciolatek zarzucał sobie wnuka na ramiona. To niesamowite, jeśli wziąć pod uwagę, że dla wielu ludzi w tym wieku sukcesem jest zrobienie zakupów i powrót do domu. Wtedy mocniej dotarło do mnie, że mam wpływ na to, jak będzie wyglądała moja starość. Pomijając oczywiście geny czy jakieś sytuacje losowe związane z urazami. Zapragnąłem, by moje ciało nie stało się balastem.
Zobaczył Pan jeden film i już?
Oczywiście, że nie! Z odległymi i trudno osiągalnymi celami jest tak, że trzeba sobie nimi od czasu do czasu machać przed oczami jak marchewką, a więc świadomie skupiać na nich uwagę, inaczej mała szansa, że je osiągniemy. Dlatego takich filmów dotyczących dbania o formę obejrzałem potem jeszcze wiele. Inspirowało mnie to, że ich bohaterowie tak dobrze czują się we własnym ciele. Zaczęliśmy z synem chodzić na ściankę wspinaczkową, oprócz niej jest tam również miejsce do ćwiczeń ogólnorozwojowych. Pasowało mi, że chodzimy razem, odpowiadała mi atmosfera tego miejsca – bo np. w klubach fitness tego nie czuję. Ważne jest dla mnie, że nie wprowadziliśmy sztywnego reżimu.
Jeśli nie mamy ochoty tam iść, to zastanawiamy się, co zamiast: poćwiczyć w domu? A może pojeździć na rowerze? Albo odpocząć? Ale też wstępnie sobie ustalamy, na kiedy przełożymy trening – na następny dzień czy na połowę tygodnia. Nie czujemy w związku z tym presji, ale i nie odpuszczamy. Potem miałem kontuzję – jak sięgałem po piłeczkę do ping-ponga z podłogi – i dolegliwości bólowe w odcinku lędźwiowo-krzyżowym. Przez wiele miesięcy fizjoterapia nie była w stanie przynieść długotrwałej ulgi, bo zbyt słabe mięśnie nie dawały wystarczającego trzymania i stabilizacji kręgosłupa. W końcu ułożyłem zestaw ćwiczeń, po których ból zaczął mijać. Przez półtora roku wykonywałem je codziennie, potem dwa–trzy razy w tygodniu. To dodatkowo pomogło mi wyrobić nawyk regularności.
Czyli sprzyjały Panu: czas z synem, miłe miejsce, przyjemna aktywność, zmagania z bólem i walka o własną sprawność.
Tak. Ogromną rolę odegrały czas spędzany z synem i wizja mojej przyszłości. Miałem poczucie, że gram o dużą stawkę. I że to się rozstrzygnie nie kiedyś, tylko już teraz. To był rdzeń mojej motywacji, która stała się paliwem dla długodystansowego przedsięwzięcia.
To teraz proszę powiedzieć, dlaczego wcześniej przez lata nie udawało się Panu wykształcić tego nawyku.
W młodości unikałem sportowych aktywności, nie kojarzyły mi się ze sprawczością, sukcesem. W podstawówce nie czułem się wystarczająco sprawny fizycznie, by cieszyć się WF-em. Atmosfera w klasie też temu nie sprzyjała. Może i nałożyły się na to liczne przestrogi z domu: żeby się nie spocić i nie przeziębić. Zwykle to skomplikowane układanki rozmaitych czynników, trudno je na poczekaniu odtworzyć. Ale skutek był taki, że nie czułem, iż zasługuję na komfort, siłę, radość z ruchu.
Chciałabym, żebyśmy powiedzieli sobie, co jeszcze nam przeszkadza w ustanawianiu dobrych nawyków, ale najpierw zdefiniujmy, proszę, czym one w ogóle są. Różnią się np. od rytuału czy schematu?
Wszystkie wyuczone reakcje i zachowania możemy nazwać nawykami. Różnie je określamy w zależności od kontekstu: schemat funkcjonowania w relacjach, np. typowe dla nas reakcje związane z czułymi punktami czy powtarzający się schemat wybierania partnera: „Dlaczego ja zawsze trafiam na takich?”, codzienny wieczorny rytuał, przyzwyczajenie do sposobu spędzania wolnego czasu, ale też nawykowe przekonania czy nawyki myślowe. Na przykład że tylko lekarze mają rację, jeśli chodzi o zdrowie, albo odwrotnie – że lekarze nic nie wiedzą na ten temat. I jeszcze różne mechanizmy obronne.
Czyli te wszystkie reakcje i zachowania niczym się nie różnią na poziomie mózgu?
Aż tak nie można powiedzieć… W zależności od obszaru życia, którego dotyczy nawyk, mogą być zaangażowane różne ośrodki mózgowe. Ale mechanizmy leżące u podłoża nawyku będą miały istotną część wspólną. Badania nad funkcjonowaniem mózgu trwają i coraz więcej szczegółów na ten temat będziemy z pewnością odkrywać. Na pewno nawyk różni się od wrodzonych automatyzmów – tych, które sterują pracą naszego organizmu i których nie musimy się uczyć. Nawyki to wszelkiego rodzaju uwarunkowania wyuczone, świadomie lub nieświadomie. Częściej nieświadomie i nie z własnej woli.
Kiedy?
Przez całe życie, poprzez powtarzanie. Nawyk to droga w mózgu na skróty, uproszczenie w mechanizmie podejmowania decyzji.
A nie jest tak, że jednak bardziej za młodu?
Wiemy, że dzieci chłoną jak gąbka, zresztą w większym stopniu postawy, reakcje, zachowania niż słowa. Oczywiście, że wtedy powstaje swego rodzaju baza nawyków, różnego rodzaju uwarunkowań kształtujących nasze funkcjonowanie w dorosłym życiu. Jednak neuroplastyczność, czyli zdolność mózgu do adaptacji i wprowadzania zmian, na szczęście jest zachowana przez większość życia. Choć z wiekiem maleje, to jednak ile jej zachowamy, zależy w dużym stopniu od nas. Mózg można ćwiczyć, tak jak elastyczne podejście do życia. Neuroplastyczność jest większa w stanach z przewagą fal alfa (relaks) i theta (stan transowo-medytacyjny). Duża potrzeba kontroli może ją zmniejszać: „Niech za każdym razem będzie tak samo, bo wtedy jest bezpiecznie”, a duża ciekawość – rozwijać. Zależy to więc także od naszej osobowości, którą też można postrzegać jako złożoną sieć różnych wyuczonych sposobów zarówno odczuwania, jak i unikania własnych uczuć, myślenia, interpretowania i w związku z tym reagowania, osadzonych na gruncie wrodzonych cech układu nerwowego danej osoby.
Gdzie te nawyki mieszkają w mózgu?
Wciąż poznajemy naturę nawyku od strony neurobiologicznej. Wiemy na przykład, że dużą rolę w jego kształtowaniu – dotyczy to również kompulsji i uzależnień – odgrywają jądra podstawne oraz dopaminowy układ nagrody i oksytocynowy układ więzi, które wzmacniają określone zachowania. Ale też reakcje awersji prowadzące do unikania: spadek dopaminy i wzrost acetylocholiny w ośrodku nagrody. Oczywiste znaczenie ma także liczba powtórzeń i siła reakcji emocjonalnej wywoływanej przez dany bodziec.
Jeśli przekonania o sobie, o świecie są nawykami, to właściwie czy cała psychoterapia nie polega na pracy z nimi?
Można tak powiedzieć, jeśli nawyk zdefiniujemy sobie szeroko, jako wzorzec funkcjonowania. W dużej mierze to praca z tymi nieuświadomionymi schematami reagowania, na poziomie emocjonalnego mózgu. Wyobraźmy sobie taką sytuację, że jakiś drobiazg w zachowaniu drugiej osoby wystarczy, żebyśmy poczuli się zignorowani i przez to upokorzeni. Moment czyjejś nieuwagi w rozmowie, brak natychmiastowej odpowiedzi na jakąś potrzebę. I za tym budzi się w nas fala bolesnego zawodu i mocnych pretensji, którymi zaczynamy nękać drugą osobę, albo też reagujemy długim milczeniem i wycofaniem z kontaktu. Tracimy empatię i nie możemy przestać, dopóki osoba ta nie przyzna się do winy. Ale nie wystarczą zwykłe przeprosiny, musi dokładnie potwierdzić naszą perspektywę. Dopiero wtedy możemy wybaczyć i stopniowo przywrócić ją do łask. Przy tym nawet gdy dostrzegamy jakąś przesadę we własnej reakcji, to sami nie potrafimy się zatrzymać, zmienić swojego nastawienia bez rozgrywania całej sytuacji. Mózg dolny, emocjonalny wie swoje, a górny, refleksyjny – swoje. I nie komunikują się ze sobą. To przykład silnego flashbacku emocjonalnego, w tym akurat wypadku o skutkach wyraźnie uderzających również w drugą osobę, zwykle partnera w związku.
Mogą to być także sytuacje, w których cierpienie dotyczy głównie nas samych. Pete Walker, autor książki o złożonym zespole stresu pourazowego (c-PTSD), opowiada, że na jakimś etapie życia postanowił w ramach dbania o siebie przygotowywać sobie posiłki, zamiast jeść, co mu wpadnie w ręce. Jak tylko zaczął, od razu poczuł, że tego nie lubi. I zaczął się zastanawiać, czego właściwie nie lubi. Okazało się, że dość błahe rzeczy, np. rozlanie czegoś czy brak potrzebnej przyprawy, wywołują u niego flashbacki emocjonalne, czyli reakcje, które są zapamiętanym przeżyciem z przeszłości, nagle obudzonym. Od razu przechodził w stan zagrożenia. Odczuwał niepokój, napięcie, więc nie lubił gotować. W przypadku klasycznego stresu pourazowego (PTSD) flashbacki to zwykle sceny dramatycznych zdarzeń, które wywołały traumę. W c-PTSD to często same przeżycia, bez treści.
Czy dobrze rozumiem, że w przeciwieństwie do PTSD źródłem takiego c-PTSD może być „zwykłe” dzieciństwo?
Zwykłe w takim sensie, że dla osób postronnych nierzucające się w oczy. Terminy „uraz psychiczny” czy „zespół stresu pourazowego” są dość młode i ich rozumienie ulegało zmianie. Najpierw skupiano się jedynie na dramatycznym zdarzeniu, czyli bodźcu – to na nim opierała się definicja. Później się zorientowano, m.in. dzięki neuroobrazowaniu, że kluczowa jest odpowiedź układu nerwowego. Uraz psychiczny ma swoją specyficzną neurobiologię i to ona przesądza o tym, czy uraz jest, czy go nie ma, a nie samo trudne zdarzenie. Bo czasem dramat, którym można się podzielić z kimś bliskim i znaleźć wsparcie lub ratunek, nie staje się traumą. A obciążająca sytuacja codzienna, w której jest się osamotnionym – tak.
U osób z c-PTSD mózg działa w taki sposób, że wystarczy drobiazg, który przypomina pierwotne zdarzenie – np. ton głosu – by zinterpretował on tę sytuację jako tożsamą, czyli jako zagrożenie, i aktywował cały mechanizm ratunkowy, a więc układ współczulny albo przywspółczulny, a wtedy: uciekamy, walczymy, zamieramy albo obłaskawiamy oprawcę.
Ten stan fizjologiczny służy przez krótki czas do przetrwania trudnych warunków, ratowania życia. Jeśli wzbudza się wielokrotnie w ciągu dnia lub tygodnia, powoduje przemęczenie oraz różne skutki zdrowotne. I w oczywisty sposób duże cierpienie, bo to bardzo nieprzyjemny stan. C-PTSD to uraz, który powstaje na skutek powtarzającego się zaniedbania emocjonalnego – kiedy nie czujemy się jako dzieci bezpieczni w relacji z opiekunami, bo są niedostępni emocjonalnie, zaniedbują, nie widzą w nas odrębnej osoby, nie szanują albo wręcz traktują z wrogością i niechęcią.
Biologicznie jesteśmy zaprogramowani tak, że przez długi czas nie możemy przetrwać bez opiekunów. Jeśli ta relacja zostaje zerwana, to dla naszego umysłu sygnał, że dzieje się coś bardzo niebezpiecznego. Niekoniecznie dlatego, że ktoś chciał nas dręczyć i prześladować, może po prostu jeden z rodziców długo chorował, a drugi się nim opiekował, a my czuliśmy się przez ten czas niewidziani.
Czyli nagle, próbując zdrowo gotować dla siebie, możemy się natknąć na jakąś traumę z dzieciństwa. Jak rozumiem, apeluje Pan o to, byśmy zastanawiali się, dlaczego nie czujemy się dobrze w określonych sytuacjach?
Zawsze warto. Ale nie zachęcam do tego, by zakładać, że nasza przeszłość kryje mroczne tajemnice, i z góry doszukiwać się w niej traumy. Raczej sprawdzać, jaki mamy poziom poczucia bezpieczeństwa tu i teraz. Jeśli często je tracimy, wchodzimy w rodzaj napięcia albo nerwowej krzątaniny, porządkujemy, załatwiamy sprawy albo planujemy, układamy coś sobie nieustannie w myślach – to schemat ucieczki od zagrożenia. Może stajemy się impulsywni i kłótliwi, pieklimy się – to walka. Jeśli często stajemy się dziwnie sprzyjający i ulegli, nie potrafimy powiedzieć „nie” – wchodzimy w obłaskawianie, a jeśli odpływamy w świat fantazji na tyle, że nam to przeszkadza w życiu, np. w gry – to odpowiednik zamarcia. Jeśli nasze samopoczucie często ulega zakłóceniu, a te wzorce się powtarzają, to znak, że nosimy w sobie ślady dawnych trudnych doświadczeń. Trzeba je zauważyć, żeby zaopiekować się sobą. Ale na siłę nie warto się czegoś doszukiwać.
Nie wiedziałam, że analizując swoje nawyki, można tak głęboko w siebie zajrzeć. Które nam służą, a które nie? I jak to rozpoznać?
Po „owocach”. Mentalny autopilot jest zaletą i wadą zarazem. Nawyki bywają pożyteczne, jak mycie zębów czy drobne rytuały dające poczucie bezpieczeństwa, dbanie o formę fizyczną, psychiczną i odpoczynek. Nie da się bez nich funkcjonować, a zatem nawyk sam w sobie nie jest podejrzany, raczej nieuchronny. To jak z kierowaniem autem – na początku pochłania to niesamowicie dużo uwagi: sprzęgło, hamulec, jak daleko jest tamten samochód, ruszyć już czy jeszcze nie. A kiedy jazda staje się nawykiem, przestaje nas tak absorbować.
Nawyki bywają też szkodliwe – używki czy różne formy samozaniedbywania: przepracowywania, oschłości emocjonalnej wobec siebie. Poza tym ważna jest ich proporcja, która decyduje o tym, czy żyjemy świadomie, czy kompulsywnie. Za dużo nawyków to życie automatu, a nie wolnej osoby, która kształtuje własny los. Dlatego uważność jest potrzebna, aby rozpoznać, czy świadomie uczyniliśmy dane zachowanie nawykiem. A także czy obecnie przynosi nam ono korzyści. Coś, co kiedyś – w dzieciństwie – mogło nieść potrzebny ratunek, teraz już może szkodzić.
Groźnymi nawykami są schematy myślenia. Upraszczają wprawdzie życie w grupie, bo łatwiej się rozumiemy z pobratymcami, ale ograniczają możliwość poznawania świata oraz rozwoju – bo już „wiemy”, bez sprawdzania – i często prowadzą do pochopnego dzielenia ludzi na dobrych i złych albo zbyt łatwego segregowania informacji na prawdziwe oraz fałszywe. Ludzie zwykle uważają, że myślą w sposób niezależny. Trudno się bardziej mylić. Zdecydowana większość z nas powtarza obiegowe opinie funkcjonujące w środowisku, z którym się identyfikuje – nie sprawdzając, jak powstały i jak mają się do faktów.
To rzeczywiście niebezpieczne. Ale skupmy się może na tym, jak skutecznie te nawyki zmieniać. Zdradzi Pan?
Trudna prawda jest taka, że nie istnieje jeden prosty algorytm, który zadziała u każdego. Metody kształtowania nawyków wprawdzie mogą być lepsze lub gorsze, jednak to, co decydujące, siedzi w naszej głowie. To nasza zdolność do kierowania własnym zachowaniem, podejmowania świadomych wyborów przesądza o tym, jak skuteczni będziemy we wprowadzaniu nowych nawyków. Decydujące jest to, na ile zarządzamy własnym umysłem, a na ile to nasz umysł zarządza nami, czyli życie z wyboru versus życie na autopilocie.
Czyli świadomość. Co dalej?
Przede wszystkim potrzebujemy uczciwie ustalić ze sobą, o co nam właściwie chodzi, czyli do czego zmierzamy i z jakiego powodu jest to dla nas istotne. Te powody powinny być jasno sformułowane i muszą przemawiać do naszych emocji. Poza tym zakres zmian trzeba dostosować do naszych możliwości – powinniśmy wziąć pod uwagę, ile mamy czasu oraz czy jesteśmy gotowi podjąć wysiłek. Nowy nawyk powinien też uwzględniać nasz styl funkcjonowania, nasze cechy – nie możemy robić czegoś całkowicie wbrew sobie.
Czyli jeśli na przykład chciałabym zaczynać dzień jogą i lekturą, ale jednocześnie uwielbiam spać ponad wszystko i mam duże deficyty snu związane z macierzyństwem, to lepiej pozbyć się tej ułudy i zająć się nawykiem, który realnie mogę wdrożyć?
Jeśli nasze wizje są niedopasowane do naszych predyspozycji, to będzie nam dużo trudniej wprowadzić jakiś nawyk, a prawdopodobieństwo niepowodzenia wzrośnie. Ale nawet jeśli naturalnie nie zaczynamy dnia bardzo wcześnie, istnieje jakiś zakres, w którym możemy się poruszać. Spróbujmy przesunąć pobudkę o kilkanaście minut, nie bójmy się eksperymentować: co się stanie, gdy będę chodził spać o 22.00 przez tydzień? O której się wtedy obudzę i w jakim nastroju? Warto jednak pamiętać, że jeśli za mocno albo za szybko się wychodzi poza nasz naturalny zakres, to zwykle robi się nieprzyjemnie.
Kiedy chciałem włączyć aktywność sportową do mojego życia, potrzebowałem ustalić, z jakiego powodu: czy chcę poczuć lekkość poruszania własnym ciałem, której mi brakuje? Czy chcę cieszyć się własnym wyglądem, sylwetką? A może zdałem sobie sprawę, że lata mijają, a chciałbym mieć dobrą starość? Aktywne lata z wnukami? Zdrowe życie? Co jest dla mnie naprawdę ważne, co jest warte wysiłku, dążenia? Czy jestem dla siebie tyle wart, by to sobie dać?
Tego wszystkiego trzeba się od siebie dowiedzieć, a potem przypominać sobie ten fundament naszej motywacji – jak marchewkę. Więc znowu: świadomość. Kiedy mam to już ustalone, określam formę i taki zakres tej aktywności sportowej, która sprawi mi przyjemność i która jest wykonalna w kontekście mojego trybu życia, ilości czasu, możliwości fizycznych, preferencji.
I teraz ważne: lepiej zrobić trochę, niż nie zrobić nic.
B.J. Fogg, znany badacz i autor książki Mikronawyki – podobnie jak inni – poleca zacząć od małego kroku. I dopiero jak on się ukorzeni, rozwijać.
Jeśli założę nierealistyczny plan, szybko pojawi się frustracja. A jeśli coś małego – satysfakcja z tego, że się udało, i dalsza motywacja. Regularność przy niezbyt wysokich wymaganiach stwarza szansę, że stopniowo wciągniemy się w nową aktywność, a wtedy, w razie potrzeby, będziemy mogli ją rozbudowywać. Jeśli na przykład na emocje reagujemy kompulsywnym jedzeniem, a chcemy to zmienić, to najpierw uczmy się w ogóle rozpoznawać ten moment – tylko wtedy będzie można coś dalej z tym zrobić. Kiedy pojawia się znajoma kompulsja sięgnięcia po jedzenie, odkładamy zaspokojenie jej najpierw o 3 minuty, przypominając sobie motywację, dla której to robimy – np. chcemy odzyskać wolność i zdrowie. Potem zwiększamy ten czas do 5, 7 i 10 minut, stopniowo zyskując poczucie wpływu. Równolegle staramy się też poznać i oswoić emocje, od których uciekamy w jedzenie. Uczymy się więc zauważać własne odczucia, zamiast natychmiast działać pod ich wpływem. Można to robić np. za pomocą praktyki felt sense, wystarczy choćby 10 minut w ciągu dnia.
A co to takiego?
To pojęcie, którym posługiwał się amerykański filozof Eugene Gendlin. Używał też dodatkowo terminu focusing, który dotyczy skupiania się na felt sense, a więc uważności na wszystko, co przejawia się w przestrzeni doznań zmysłowych w danym momencie. Obejmuje to wszelkie odczucia typu mrowienie, ciepło, ucisk itp.
Czyli praktyka bardzo zbliżona do medytacji uważnościowej?
Tak, ale bardziej chodzi tu o swobodę w obcowaniu z tym, co jeszcze niejasne, na progu doświadczania.
No dobrze. A co, jeśli nam to wdrażanie nawyków nie wychodzi?
Kiedy przyjdą momenty, w których rezygnujemy z tego, co zaplanowaliśmy, kluczowe jest niepoddawanie się całkowite. OK, dzisiaj wróciło stare, ale jutro znów spróbuję. A więc nic nie przepadło, godzę się z tym, że będą wzloty i upadki. Co też wymaga pracy nad własnymi nawykami myślowymi, żeby nie popadać w uogólnienia.
Czyli bezpiecznie od razu założyć, że będą upadki. Zwykle tego nie robimy. Na przykład w czasie postanowień noworocznych folgujemy marzeniom o nowym, lepszym sobie.
Bo lubimy magiczne rozwiązania. W wyobraźni łatwo różne rzeczy zrobić – ot tak, bez zaangażowania własnej energii, czasu. Działania w wyobraźni nie uruchamiają też zwykle „programów sabotujących”, jeśli nosimy je w sobie. A działania realne już tak. Jak sobie tylko wyobrażę, że będę żył wypoczęty, może wydawać się to całkiem do przyjęcia. Ale jak spróbuję dodać wypoczynek do swojego rytmu dnia, to może zaktywować się przekonanie typu: „Bez ciężkiej pracy nigdzie nie zajdziesz w życiu” albo jakieś niejasne poczucie winy za to, że wypoczywam, czy stawiam wtedy siebie na pierwszym miejscu.
Chcę być wypoczęty, nie przeznaczając czasu na odpoczynek, czyli oczekuję od siebie, że zacznę odczuwać coś, na co sobie tak naprawdę nie pozwalam.
Dokładnie tak.
To podsumujmy: co w nas sabotuje wprowadzanie pożytecznych zmian?
Nieuświadomione poczucie winy oraz fałszywe przekonanie o własnym życiu: to nie jest mi pisane, to się nie uda. Zdradliwe w tym kontekście są również toksyczne przekonania na własny temat: nie jestem wiele wart, jestem gorszy od innych, w ogóle to ośmieszam się, podejmując taką próbę. Te myśli są wymierzone bezpośrednio w nasze poczucie własnej wartości – będą one sabotowały dążenia do tego, co zdrowe i dobre. Problemem jest także złe rozpoznanie motywacji i plan działania niedostosowany do możliwości, o czym już mówiliśmy. Na przykład jeśli ktoś uwielbia wspólne aktywności, a wymyśli, że będzie chodził ćwiczyć sam, to ten pomysł już zawiera w sobie „konia trojańskiego”.
Jogananda napisał: „Zwykle nie robimy tego, czego pragniemy, tylko to, do czego przywykliśmy”. Pan z kolei mówił o kompulsywnym życiu. Czy dobrze rozumiem, że do pewnego momentu wszyscy żyjemy kompulsywnie w tym sensie, że nasze życie jest owocem naszych nieuświadomionych nawyków?
Tak sądzę. Nie mam na myśli kompulsji w sensie medycznym, tylko szerzej: życie na autopilocie. Lubimy myśleć o swojej autonomii, wolnej woli i świadomych wyborach, a w rzeczywistości rzadko to praktykujemy. Może dlatego, że podążanie za nawykami nie wymaga wysiłku, a odchodzenie od nich już tak. Z jednej strony mamy głęboką tęsknotę za wolnością i prawdą, a z drugiej pokusę korzystania z różnych półprawd oraz iluzji, które chwilowo poprawiają samopoczucie. Patrząc z bardzo szerokiej perspektywy, nasze pojmowanie świata jest bardzo młode, powstało niedawno w skali istnienia życia na Ziemi. Jesteśmy pod tym względem jak dzieci, które myślą, że stanowią centrum wszechświata, i boją się wszystkiego, czego nie rozumieją. I wciąż starają się osładzać sobie to, co je przerasta.
Wiele zależy jednak od tego, jak jesteśmy wychowywani. Niektóre dzieci od młodych lat uczą się od dorosłych, że ich ciekawość świata, ich rozważania i uczucia mają znaczenie. Możemy wtedy wejść w dorosłość z uważnością, otwarci na siebie i na innych, gotowi na różne doświadczenia. Jeśli tak się nie dzieje, to zwykle potrzebujemy czegoś, co nas skłoni do refleksji. Najczęściej niestety nie są to przyjemne doświadczenia.
I one składają się na przebudzenie albo rozpoczynają drogę do niego. To chyba nie przypadek, że elementem wielu praktyk duchowych jest praca z dobrymi nawykami.
Od czegoś trzeba zacząć, jeśli nie mamy jeszcze do dyspozycji wysokiej uważności, a kompulsje wygrywają ze świadomym wyborem. Dobre nawyki nie są jednak ostatecznym celem praktyk duchowych, a jedynie środkiem potrzebnym na wstępnym etapie.
Środkiem do czego?
Różni ludzie z rozmaitych powodów sięgają po praktyki duchowe, można je też kultywować w różny sposób. Ale gdybym miał określić, co jest ich zasadniczym celem, to koniec końców myślałbym o oświeceniu. Posługując się metaforami bliskimi współczesnemu człowiekowi – „zhakowaniu systemu” albo inaczej upgrade’owaniu się na „wyższy level” doświadczania życia i kontaktu z rzeczywistością.
Co może zatem stać się ostatecznym celem tych naszych małych wysiłków w kierunku zmiany na lepsze?
Bardziej świadome istnienie. Poszerzenie naszej percepcji i zdobycie wiedzy. Uzyskanie poczucia łączności ze wszystkim, co istnieje. A także zharmonizowanie wewnętrzne – osoby, które osiągnęły taki stan, mają duże poczucie bezpieczeństwa, komfortu, stają się mało podatne na wpływ bieżących okoliczności, wydarzenia, które przychodzą z zewnątrz. Ich nastrój jest regulowany od wewnątrz. Trochę taki samobieżny, samonapędzający się dobrostan.